31 grudnia 2014

Recenzja: Mikromusic - Mikromusic w Capitolu


Wrocławski Mikromusic wciąż pozostaje jednym z najbardziej zapracowanych zespołów w Polsce. Ostatnie dwa lata to przecież aż trzy płyty, jedna studyjna i dwie koncertówki. A to nie koniec, na profilu facebookowym zespołu czytamy: "...Napisaliśmy już większość piosenek na nową płytę, którą nagramy w nowym roku, piszemy piosenki i muzykę do filmu "Chemia", więc rok 2015 zapowiada się równie pracowicie". Ponieważ muzyka zespołu pozostaje niezmiennie na bardzo wysokim poziomie, rok 2015 już teraz zapowiada się zatem dla polskiej muzyki intrygująco...

Dziś chciałbym, ponieważ jestem od bardzo niedawna szczęśliwym posiadaczem najnowszego wydawnictwa Mikrusów, "Mikromusic w Capitolu", w skrócie opisać tę płytę. Miałem w 2013 roku przyjemność uczestniczyć w koncercie Mikromusic, konkretnie w Zabrzu w maju (relacja tutaj) i było to o tyle inspirujące, że po raz pierwszy widziałem ich live. Kto zna twórczość zespołu tylko na podstawie studyjnych płyt, powinien koniecznie wybrać się na Mikromusicowy koncert. Bo jest to na żywo zupełnie inny świat muzyczny...

Tak właśnie jest na płycie "Mikromusic w Capitolu". Zaaranżowane na mini-orkiestrę smyczkową utwory brzmią często zupełnie inaczej, aniżeli w oryginalnej studyjnej wersji. Wielką siłą Mikromusic są instrumentaliści, i trudno tutaj wymienić jedną wyróżniającą się postać. Dodatkowym "instrumentem" jest głos Natalii Grosiak, jeden z najpiękniejszych kobiecych wokali na polskiej scenie. Natalia ma ogromne możliwości i jej falisty, zadziorny głoś świetne pasuje do często prostych i ironicznych "zaczepek", ale równie często rozbudowanych folkowych utworów, otoczonych aurą mistycyzmu. Takim utworem jest na przykład "Świat oddala się ode mnie". Absolutna magia.

Nie ma wyróżniającej się piosenki na "Mikromusic w Capitolu". Płyta jest równa i słucha się jej tak dobrze, że nie czujemy upływu czasu. Co ciekawe, zespół nie odcina się od poprzednich muzycznych wcieleń, prezentując utworu z debiutu Mikromusic ("Dobrze jest", "Wigilia", "Brak mi już słów"), a także obficie prezentując piosenki z płyt "Sennik" i "SOVA". Na albumie możemy usłyszeć aż 6 utworów z "Pięknego końca". Są zaskoczenia: Oryginalnie rockowy "Sopot" brzmi jak dziecięca kołysanka, oryginalnie popowy "W źrenicach" brzmi przepięknie smooth jazzowo. Bardzo minimalistycznie Mikrusy potraktowali "Jesień" i jest to bajecznie piękna interpretacja na akustyk Dawida Korbaczyńskiego i bas Roberta Szydło. Gdy słyszę takie interpretacje własnych utworów, myślę, że Mikromusic powinno nagrać wszystkie płyty jeszcze raz...

Pozostaje mi nic innego, jak z całym sercem polecić ten kunsztownie wydany, przepiękny album. A najlepiej wybrać się na ich koncert, gdziekolwiek jesteście. Nie ma chyba obecnie zespołu w Polsce, który tak umiejętnie łączyłby folk, pop-rock i jazz. Ciągle uważam, że Mikrusom nie poświęca się w Polsce należytej uwagi i od razu mam przed oczami Kapelę Ze Wsi Warszawa, czyli słynne zdanie "cudze chwalicie, swego nie znacie"...

Ocena:10/10

Posłuchaj:





Wysłuchał: Marcin Bareła

29 grudnia 2014

Mój Top Wszechczasów - Post Scriptum

W tym poście wybiorę parę polskich propozycji, których w zestawieniu jeszcze nie usłyszałem. Co ciekawe w Topie, gdy w muzyce zagranicznej dominują lata 60. i 70., tak wśród utworów krajowych mamy głównie lata 80. A to nie oznacza, że brakowało genialnych piosenek w pozostałych dekadach.

SKALDOWIE - NIE CAŁUJ MNIE PIERWSZA (1968)



Skaldowie nigdy chyba nie gościli na Topie i jest to dla tego zasłużonego zespołu bardzo krzywdzące. Zespół miał tuzin znakomitych piosenek i stworzył, wespół z Czesławem Niemenem nurt polskiego folku progresywnego. Katalog Skaldów nadaje się tak naprawdę na osobne zestawienie wszech...

KORA - HARLEM (1998)



Złota dekada w polskiej muzyce - lata 90. przyniosły paletę znakomitych płyt i artystów. Na pewno jedną z piękniejszych piosenek tego okresu jest utwór trochę zapomnianej grupy bluesowej Harlem - Kora. Przepiękny refren, cudowny chórek i poetycki tekst dają jedną z najlepszych piosenek w polskiej muzycznej historii.

EDYTA BARTOSIEWICZ - SZAŁ (1995)



Edyty solo nie ma na Topie i cóż - jednym słowem żal. Utwór pochodzi z płyty 'Shok'n'Show' jednej z najlepszych płyt dekady. Dobry tytuł dla krótkiej, punkowo-rocokwej eksplozji, w której faktycznie panuje prawdziwe szaleństwo.

LADY PANK - VADEMECUM SKAUTA (1983)



Nie jest to najbardziej znana pieśń Panków, ale jest w niej coś. Może ta progresywna partia perkusji i solówka gitarowa Janka Borysewicza. A może ironiczny tekst Andrzeja Mogielnickiego?

CZERWONE GITARY - CIĄGLE PADA (1974)



To nic, że przypomina to Beatlesów (Oh Darling? Octopus Garden?) i Orbisona. Dziś ten utwór ma już status kultowego, jest wielokrotnie coverowany, wykorzystywany w reklamach. Klasyk lat 70. nieodżałowanych Czerwonych Gitar.

T.LOVE - TO WYCHOWANIE (1989)



Geniusz autorstwa Andrzeja Zeńczewskiego ze słowami Muńka Staszczyka. To była zupełnie inna era dla T. Love. Utwór wyróżnia się genialnym tekstem i opartą na kontrabasie i skrzypcach melodią.

ELEKTRYCZNE GITARY - CZŁOWIEK Z LIŚCIEM (1992)



Z kultowej płyty "Wielka Radość", którą dziś odtwarzam rzadko, ponieważ nie chcę, żeby mi to dzieło przypadkiem spowszedniało. Mistrzowie polskiego sarkazmu wydali jeszcze dwa świetne albumy, ale żaden nie jest w stanie dorównać wielkości właśnie temu.

STANISŁAW SOYKA - CUD NIEPAMIĘCI (1991)



Jedno z najbardziej wartościowych przesłań w historii polskiej piosenki. Kolejny kawałek, który nie wiedzieć dlaczego, nie zdobywa uznania słuchaczy Topu.

RAZ DWA TRZY - W WIELKIM MIEŚCIE (1994)



Wiem, że jest to teoretycznie utwór grany tylko na święta. Jednak uniwersalne przesłanie tekstu i brak charakterystycznych dzwoneczków w melodii pozwala mi spokojnie umieścić ją w moim małym zestawieniu. Całe Raz Dwa Trzy - akustyczne gitary w otoczeniu akordeonów i charyzmatyczny Adam Nowak. "Przeżyłem" ten utwór na żywo i zwyczajnie łzy mi leciały po twarzy...

PIOTR BUKARTYK i KATARZYNA GRONIEC - PIOSENKA Z PRANIEM W TLE (2012)



A co, tylko stare piosenki mają być najlepsze w historii? Jest wiele genialnych piosenek współczesnych jak ta. Piotr Bukartyk jest znakomitym obserwatorem życia codziennego i w tym utworze tworzy wraz z Kasią Groniec duet w teatralnym wręcz stylu. Doskonały przykład współpracy damsko - męskiej w piosence popularnej.

Takich utworów byłoby więcej. Pamiętając cały czas, że jest to tylko zabawa, życzę jednocześnie wszystkim Czytelnikom udanego roku 2015, pełnego muzycznych wrażeń!

Wybrał: Marcin Bareła


20 grudnia 2014

Mój 21 Top Wszechczasów, czyli jak Nadal na Garrosie

Tym razem trochę z innej beczki. Jak to bywa z końcem roku, radiowa Trójka przygotowuje kolejny Top Wszechczasów. I jak to zwykle bywa, wielkich zmian w zestawieniu spodziewać się nie można. "Brothers in Arms" czy "Stairway to Heaven", "One" czy "Wish You Were Here"? A dalej podobnie - Kultowi Floydzi, Perferkcyjna Metallica, Beatlesi z Dżemem, Doorsi, Eric itd. Zestaw praktycznie od lat niezmienny, co najwyżej zmienia się pozycja. Są to absolutnie artyści i kompozycje znakomite (z paroma dziwolągami), jednak Top Wszechczasów ma jeden duży problem - przewidywalność. Głosują zapewne od lat ci sami ludzie na te same kompozycje. Czy nie uważacie, że to nie ma dalszego sensu? Czyż nie lepiej odświeżyć Top, proponując kompletnie inny zestaw kompozycji do głosowania? A może wykluczyć utwory, które od lat zajmują czołowe pozycje w zestawieniu? No bo co to za zabawa, kiedy już wiadomo (a na pewno jest to bardzo prawdopodobne), które utwory będą w czołówce? Pewnie wielu z Was teraz sobie myśli - to po co słuchasz Topu...No właśnie, słucham Topu, bo kocham muzykę i Trójkę. I tym samym, jako wymagający słuchacz chcę odświeżenia listy piosenek, bo naprawdę słuchanie Topu to jak oglądanie Nadala na Rolandzie Garrosie. Z góry wiadomo, kto wygra. Po czasie to nudne. A chyba nie o to chodzi? W tym poście, wbrew tytułowi nie będę tworzył całego zestawienia, ale zaprezentuję kilka utworów, których w Topie nie usłyszałem rok temu, a które uatrakcyjniły by zabawę i dodały świeżości liście. A takich pewnie byłoby znacznie więcej...Kolejność chronologiczna przypadkowa.

THE BEACH BOYS - GOOD VIBRATIONS (1966)



Klasyk z ery "Pet Sounds". Freak-folkowy happening muzyczny. Nie da się już więcej zmieścić w trzyipółminutowym utworze, który powstawał kilka miesięcy, warstwa po warstwie, często w kilku studiach rozsianych w Los Angeles. Ta zabawna pieśń brzmi jak zlepek kilku utworów, a przy jej powstawaniu zaangażowano kolekcję przedziwnych instrumentów, jak drumla - ludowy instrument, którym gra się za pomocą ust i ręki, czyli "harfa ustna".

DAMIEN RICE - THE BLOWERS DAUGHTER (2002)



Chyba najpiękniejsza miłosna piosenka. To taki utwór z rodzaju kruchych i delikatnych jak ciasteczko korzenne. Oprócz bajkowego tekstu i znakomitych partii wokalnych, w pamięci pozostaje genialna partia skrzypiec artystki Vyvienne Long. Co ciekawe, tekst opowiada prawdziwą historię pewnej dziewczyny, z którą Rice próbował nawiązać znajomość...

BOOMTOWN RATS - I DON'T LIKE MONDAYS (1979)



Zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia nastolatki, która zastrzeliła w stanach dwie osoby a kilkanaście raniła, a motywem jej działań było to, że nie lubi poniedziałków. Bezsens tej tragedii opisał w swojej piosence Bob Geldoff, późniejszy współinicjator akcji Live Aid. Pieśń stała się z czasem kultowa, a pianinowe intro wykorzystała nawet Trójka w swojej zapowiedzi Listy Przebojów. Ale w Topie utworu brak...

MASSIVE ATTACK - UNFINISHED SYMPATHY (1991)



Nowatorski klasyk, kosmiczna piosenka. Jest to perfekcyjne połączenie samplingu z brzmieniem orkiestry smyczkowej i nieziemskim głosem Shary Nelson. Nawarstwianie się poszczególnych warstw jest w odsłuchu niewiarygodną przygodą dźwiękową. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie ma tej piosenki na Topie...

THE ROLLING STONES - SYMPATHY FOR THE DEVIL (1968)



Czy może więcej dziać się w jednym utworze? Chyba już nie. Sam Mick Jagger przyznał, że "w tej piosence spróbowaliśmy praktycznie wszystkiego". Pierwotnie miała to być folkowo-bluesowa pieśń, ale z czasem wyewoluowała na kształt samby. Warto przysłuchać się niesamowitej partii pianina Nicky Hopkinsa. "Satisfaction" to przy tym pikuś.

DAVID BOWIE - THE MAN WHO SOLD THE WORLD (1970)



Bardziej chyba znany z wersji Nirvany, ponadczasowy kawałek. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych riffów gitarowych. Stopniowany bas i ekspresywna perkusja tworzą kultową piosenkę, nie wiedzieć czemu pomijaną w zestawieniach wszechczasów.

RADIOHEAD - PARANOID ANDROID (1997)



Nie zagłosować na Paranoid na Top, to jak nie spróbować kawy w Brazylii. Ten kolaż kilku muzycznych pomysłów razem tworzy utwór doskonały. Thom Yorke, kiedy słyszy P.A. widzi ludzi w fabrykach, a ja słuchając całego katalogu Radiohead widzę ten dziwny świat z dziwnymi ludźmi.

MOBY - WHY DOES MY HEART FEELS SO BAD (1999)



Czy najlepsze piosenki muszą zawsze trwać 10 minut, być rozbudowane jak Pudzian i zawierać co najmniej trzy gitary? Niekoniecznie. Proste piosenki także potrafią być genialne, czego dowodzi ten prosty i bardzo smutny utwór niedocenianego Mobiego.

DOUBLE - THE CAPTAIN OF HER HEART (1985)



Pamiętam ten kawałek z dzieciństwa. Lata 80. dały nam bardzo dużo takich nostalgicznych piosenek, które przenoszą gdzieś daleko hen. Szkoda zapomnianego zespołu Double, ale w ich malutkim katalogu na próżno szukać podobnej perełki.

SPANDAU BALLET - TRUE (1983)



Drugi z rozmarzonych kawałków romantycznej ery nurtu new wave lat 80. Dużo przestrzeni. Bardzo dobra partia saksofonu Steve'a Normana. Dziś brzmienia lat 80. wróciły do łask, także na rodzimym poletku, czego przykładem jest płyta "Moizm" Tomasza Makowieckiego.

KATE BUSH - CLOUDBUSTING (1985)



Nieobecność Kate Bush (duet z Peterem Gabrielem się nie liczy) w pierwszej setce Topu jest skandalem. Przesłuchałem sobie przed chwilą "Cloudbusting" i znowu ciary przeszły po plecach. Przepiękna, hipnotyczna piosenka i teledysk w którym użyto maszyny to tworzenia deszczu. Arcydzieło najważniejszej artystki ostatniego 30 lecia.

NINA SIMONE - MY BABY JUST CARES FOR ME (1958)



Nie jest to autorska piosenka Niny, ale cover, jednak to właśnie ta wersja wbiła się do światowej świadomości. Swingująca kompozycja zawiera jedną z najlepszych fortepianowych solówek w historii.

BLUR - CARAMEL (1999)



Dużo by gadać o tym albumie, tej piosence, jak i samym artyście. Na albumie "13" Blur zaprezentował najbardziej eksperymentalny materiał, a kwintesencją tych eksperymentów jest właśnie "Caramel". Jedna z najbardziej przerażających piosenek w historii.

THE WHITE STRIPES - SEVEN NATION ARMY (2003)



Kultowy riff, który wydaje się gitarą basową, jest tak naprawdę pół akustykiem zniekształconym przez pedał Digitecha. Utwór stał się sztandarową piosenką Białych Pasków i jest do dziś wykorzystywany w reklamach, ogłoszeniach czy kampaniach społecznych.

THE BEATLES - A DAY IN THE LIFE (1967)



Ciężko opisać geniusz tej piosenki. Muzyka apokalipsy. Wszyscy wspinają się tutaj na wyżyny swoich możliwości, a sekcja orkiestry smyczkowej, która zagrała w każdej możliwej tonacji jest kosmiczna. Jak słychać, Beatlesi mieli znacznie lepsze utwory niż "Yesterday" (pozycja na Topie 2014: 18).

Takich piosenek byłoby więcej. Pamiętając, że jest to tylko zabawa, jednocześnie szkoda, że Top nie wykorzystuje potencjału i nie przyciąga słuchaczy spragnionych nieco innej, niż progresywny rock, muzyki. Bo dobra muzyka to nie tylko gitary i co najmniej 7 minut długości. W następnym poście powybieram parę polskich propozycji do Mojego Topu.

Wybrał: Marcin Bareła

14 grudnia 2014

Recenzja: Julia Marcell - Sentiments


Trochę wstyd nie opisać płyty jednej z najciekawszych artystek polskich, dlatego nadrabiania zaległości ciąg dalszy. Niedawno ukazała się trzecia studyjna płyta Julii Marcell, "Sentiments". Mimo, że może nie być to oczywiste - wszak artystka nadal prze do przodu i poszukuje muzycznie, jednak "Sentiments", jak sama Julia twierdzi, jest odbiciem chęci spojrzenia wstecz...

Wydawało się, że po "June" Julia pozostanie w krainie eksperymentów folkowych, jednak tym razem nie ma eksperymentów - całość ogranicza się do praktycznie trzech instrumentów: gitary, basu i perkusji. Fortepian tudzież syntezator wybrzmiewa nie jako dominujący instrument, jak to bywało kiedyś, ale jedynie towarzysząco. Można powiedzieć, że jest to concept album, muzycznie i lirycznie.

Co mnie zaskoczyło, to fakt, że Julia niemal całkowicie odeszła od klawiszy na rzecz gitary. Już w "June" słychać było muzyczny misz-masz, jednak takiego obrotu sprawy się nie spodziewałem. Brzmieniem artystka zbliżyła się do postpunkowej fali początku ubiegłej dekady, z klimatem "Sentiments" spokojnie mogłaby znaleźć sobie miejsce obok The White Stripes czy Arctic Monkeys. Pewnymi odskoczniami są Gainsbourgowska "Piggy Blonde" i radiowy "North Pole".

Uwagę przykuwają nonkonformistyczne teksty. Nie wiem, czy dobrze interpretuję "Sentiments", ale z tekstów bije metaforyczny żal, może nawet złość do systemu i do ludzi, którzy nie pozwalają być sobą. Słuchając choćby "Manners" słyszę człowieka, którego uwierają sztywne ramy schematów społecznych. Nie wolno tego, nie powinno się tamtego. Julia buntowniczo wręcz śpiewa: "Jelly beans with Billie Jean to celebrate my sweet sixteen talking ‘bout the dress in pink but really thinking about drinking..."

Faktycznie, jest to bardzo odważna i szczera płyta Julii. Artystka daje upust emocjom, ale w sposób inteligentny i subtelny. Trzeba całość wielokrotnie przesłuchać, zastanowić się i oswoić. Następnie przychodzi szczera afirmacja. Ciekawe, co ta stale podróżująca dziewczyna zaproponuje następnym razem.

Ocena: 8/10

Posłuchaj:







Wysłuchał: Marcin Bareła

13 grudnia 2014

Recenzja: Iron and Wine - Ghost on Ghost


Amerykański artysta Sam Beam, tworzący pod nazwą Iron and Wine jest nie tylko świetnym multiinstrumentalistą, ale przede wszystkim wybitnym wokalistą, śpiewającym jedwabistym, niezwykle ciepłym głosem. Najczęściej gra folk-pop z nutką jazzu, ale nie boi się eksperymentów. Rok temu ukazał się jego piąty już album, "Ghost on Ghost", który miałem okazję odsłuchać dopiero teraz.

Beam odszedł nieco od tego, co robił na poprzednich płytach. Najpierw prezentował wysublimowane, delikatne folkowe ballady, które ja nazywam piosenkami "kominkowymi". Na kolejnych płytach słychać było więcej wpływów, choćby jazzu. "Ghost on Ghost" miała być płytą "luzacką", odskocznią od, jak sam artysta stwierdził "niepokojącego napięcia" poprzednich dwóch albumów.

Płyta jest najsłabszą z dotychczas nagranych przez Beama. Miało być lekko jazzowo, lekko popowo, z posypką w postaci bluesa. I tak faktycznie jest, ale całość nie robi wrażenia i wydaje się w obliczu poprzednich wydawnictw Iron and Wine - wyblakła. Piosenki są niezłe, ale nie zostają w głowie i szybko się nudzą. Mało utworów powala pięknem, płyta jest nierówna. Jest trochę świątecznego klimatu jak w "The Desert Babbler", są przepiękne ballady: "Joy", "Sundown"; jednak całość wypada ogólnie blado.

Dobrze jednak, że głos Beama cały czas urzeka ciepłem, co jest już znakiem firmowym artysty. Co by nie gadać - muzyk ma niezwykły talent do tworzenia kominkowych ballad, które kołyszą folkowym powiewem. Kiedyś, gdy sam usiądę przy domowym ognisku, na pewno sięgnę po płytę Iron and Wine, ale będzie to nie "Ghost on Ghost", ale nieziemsko piękna płyta "Our Endless Numbered Days".

Ocena: 5/10

Posłuchaj:







Wysłuchał: Marcin Bareła

30 listopada 2014

Setlista 30.11.2014 r.


W niedzielę 30 listopada podczas specjalnej urodzinowej ramówki z okazji 45-lecia Radia Egida odbyło się nowe wydanie audycji "Niebieska Godzina". Audycja w latach 2008-2010 prezentowała różne odcienie krajowej i zagranicznej muzyki alternatywnej raczej rzadko goszczącej w radiowym eterze. Podczas jednorazowej reaktywacji zagrano:

14-15

1. Anna Domino - Rhytm ("Dreamback, The Best of")
2. Anna Domino - Take That ("Dreamback, The Best of")
3. Jessie Ware - Want Your Feeling ("Though Love", 2014)
4. Swans - A Little God in my Hands ("To be Kind", 2014)
5. Sophia - It's Easy to be Lonely (2014)
6. Beck - Heart is a Drum ("Morning Phase", 2014)
7. St. Vincent - Bring me your loves ("St. Vincent", 2014)
8. Flunk - Queen of the Underground ("Lost Causes", 2013)
9. I Break Horses - You Burn ("Chiaroscuro", 2014)
10. BYRTA - Loyndarmál ("Byrta", 2013)

15-16

11. The Raveonettes - Killer in the Streets ("Pe'ahi", 2014)
12. Sjón - Pessymistic ("Human Suffer Defeated", 2014)
13. L.A.S. - Opada mgła feat. Ania Brachaczek ("Szum", 2014)
14. Adre'N'Alin - Spring Coat ("Surface Tensions", 2014)
15. Julia Marcell - Cincina ("Sentiments", 2014)
16. Pustki - Po omacku ("Safari", 2014)
17. The Notwist - Lineri ("Close to the Glass", 2014)
18. Morrissey - One of our Own ("World Peace is None of Your Business, 2014)
19. Sharon Van Etten - Every Time the Sun Comes Up ("Are We There", 2014)

Wpisał: Sławomir Kruk

15 października 2014

Recenzja: Artur Rojek - Składam się z ciągłych powtórzeń


To niesłychane, że po tylu latach działalności w projektach wszelakich, Artur Rojek ostatecznie nagrał album solowy. Piosenki jednak nie powstały z dnia na dzień (przynajmniej nie wszystkie). "Lato 76" w bardzo pięknej, akustycznej wersji można było usłyszeć swego czasu live w radiowej Trójce.

Artur Rojek wydał na pewno najbardziej eklektyczny album, jeżeli porównać jego wcześniejsze dzieła, wespół z kolegami z Myslovitz. Gitary i elektronika podzielone są tutaj sprawiedliwie i uzupełniają się wzajemnie w każdym utworze. Nie ma jednak klasycznego rocka, kojarzonego z Myslovitz, jest więcej elektropopu, ballady, a nawet pop "barokowy" ("Czas, który pozostał").

Mocno w pamięć zapadają ekstrawertyczne teskty, odważne, jak nigdy dotąd. Brzmi to tak, jakby Rojek na jednym albumie postanowił wykrzyczeć to, czego wykrzyczeć nie mógł z Myslovitz. Jest o przemocy domowej, o otarciu się o śmierć, o skomplikowanych relacjach osobistych. Rojek śpiewa nawet o swoim synu, Franciszku. Najmocniej z tego grona wypada "Beksa" z wersami: "...zawinięty w środek, z cieniem wokół powiek, strach rozpycha zaciśnięte dłonie. Podobno gdy umierasz, lecisz sobie lecisz...Czego chciałaś mamo, tego już nie zmienisz, wszystko się już stało". Bardzo obrazowa wizja dziecka dotkniętego przemocą i niechcianego. Teskty te jednak, jak sam artysta wspominał, nie są autobiografią samego Rojka (oprócz "Lato 76"), chociaż zapewne dotyczą wydarzeń, które faktycznie miały miejsce.

Muzycznie jest, jak wspomniałem dosyć różnorodnie. Minimalistyczne, ściszone gitary dają więcej przestrzeni gitarze basowej i bardzo wyrazistemu pianinu. Dobrze słychać to w "Beksie" i "Syrenach". Znakomicie brzmi "Czas, który pozostał", w którym barokowy klawesyn przyłowuje kultowe brzmienia z "Białego Albumu" Beatlesów. Stęsknieni za Myslovitz mogą odnaleźć echa Skalarów, Mieczyków i Neonków w pieśni "Kot i Pelikan". Jeden z najlepszych kawałków to "Lekkość", tutaj osobny Fryderyk należy się za partię gitary basowej (brawa dla Bartosza Dziedzica), a linia wokalna tak doskonale współpracuje z basem, że wszystko zlewa się w idealną całość. Do tego ten samobójczy tekst...Aż chciałoby się nauczyć gry na basie.

Bardzo duże brawa dla Artura Rojka za odwagę. Artysta niesamowicie otworzył się tekstowo i ujawnił nieco inne oblicze swojej twórczości, zrzucając z barku brzemienia poprzednich wcieleń. Nie jest to rzecz może i lekkostrawna, ale jest w tym wszystkim pewna wysublimowana delikatność. Jeszcze chyba nie słyszałem u muzyka tak poetyckiego opisu samobójstwa ("Lekkość"), że aż sprawia to "przyjemność".

Ocena: 7/10

Zagrali i zaśpiewali:

Artur Rojek – wokal, gitara
Bartosz Dziedzic – bas, klawisze, perkusja, wokal
Lesław Matecki – klawisze
Katarzyna Piszek – klawisze, wokal
Marcin Ułanowski – perkusja
Barbara Sobolewska – wokal
Stanisław Szczyciński – wokal

Posluchaj:







Marcin Bareła

28 sierpnia 2014

Recenzja: Damon Albarn - Everyday Robots


Jeśli Kate Bush jest największą współczesną kompozytorką muzyki popularnej, tak Damon Albarn może być jej męskim odpowiednikiem. Człowiek, który z Blur zmienił oblicze brytyjskiego rocka, ani nie myśli o muzycznej emeryturze, a kolejne płyty krytycy muzyczni już przestali liczyć. Muzyk starzeje się z klasą i tworzy niezmiennie dobre piosenki. Tak samo jest na najnowszym i – co ciekawe – pierwszym solowym albumie Damona Albarna – „Everyday Robots”.

Ileż to już było płyt i projektów – od Blur, przez Gorillaz, The Good The Bad and The Queen, Mali Music, aż po własny solowy projekt. Muzyk stworzył już całą paletę dźwięków i teraz możemy rozkoszować się jego najbardziej minimalistycznym chyba dziełem. Płyta nagrana na gitarę akustyczną i pianino, wyprodukowana przez Richarda Russela, szefa wytwórni XL to album konceptualny, opowiadający z jednej strony skrawki z życia Albarna, z drugiej zagubienie we współczesnym, coraz bardziej zinformatyzowanym i postępowym technologicznie świecie. Dzieło najbardziej osobiste, retrospektywne w karierze muzyka. I melancholijne.

Albarn jest mistrzem obserwacji. Nie stoi w piosenkach z boku, tylko pyta. Już w pierwszej piosence „Everyday Robots” autor zastanawia się nad stanem współczesnego człowieka. „We are everyday robots... Looking like standing stones...till you press restart...” Nasze życie jest podporządkowane pewnym czynnościom, robimy ciągle to samo, jesteśmy jak roboty. Niby proste, ale jest w tym większa głębia. Nie znajdujemy czasu na realizowanie pasji, żyjemy nudno, w monotonii i samotności. Nie mamy pomysłu na życie. Świetnie opisuje to piosenka „Lonely Press Play”: telewizja zastępuje nam prawdziwe życie. Jeszcze bardziej osobiste są kolejne utwory: „You and Me” opowiada o dawnych problemach alkoholowo – narkotykowych Albarna i ich konsekwencjach, „Hollow Ponds” to wspomnienia kilku istotnych wydarzeń dla muzyka – wielkiej suszy w roku 1976, czy okoliczności wydania albumu „Modern Life is Rubbish” w roku 1993. Trochę w stylu „Nightswimming” R.E.M.

Pocieszająco w tym towarzystwie wypada pieśń „Mr Tembo” dedykowana... małemu słoniowi, którego muzyk spotkał w pewnym zoo w Mkomazi, w Tanzanii. Damon Albarn tak opowiadał w wywiadzie dla Rolling Stona: „Piosenkę nagrałem na telefon i zaprezentowałem Richardowi, a on stwierdził, że warto ją nagrać...Zaśpiewałem ją temu słoniowi, bo był taki słodki...” Na pytania, jak słoniątko zareagowało Albarn odpowiada: „Szczerze, gdy zaśpiewałem, słoń się zesrał. A ponieważ karmiony był mlekiem, była to biała kupa małego słoniątka, jeśli możesz to sobie wyobrazić. Zobaczyć to z bliska to naprawdę coś...”

Żarty żartami, ale album jest najbardziej chyba poważnym zbiorem muzyki do przemyśleń w karierze Damona Albarna. Muzycznie jest bardzo minimalistycznie, co nie znaczy że nie ma smaczków w postaci chóru gospel Leytonstone City Mission Choir, gościnnie Natashy Khan, czy samego Briana Eno. Pojawiają się okazjonalnie smyczki i trąbka. Całość dopieszcza bitami i samplami Richard Russel. Płyta, która nie przynosi przebojów (może za wyjątkiem „Mr Tembo”), ale jest bardzo równa muzycznie i niezwykle uzupełniająca się lirycznie. Albarn po raz kolejny pokazuje klasę.







Ocena: 8/10
Wysłuchał: Marcin Bareła

17 sierpnia 2014

Recenzja: Coldplay - Ghost Stories


Po latach muzycznych poszukiwań, płyt lepszych i nieco słabszych, Coldplay wraca do korzeni. Pompatyczne płyty "Viva La Vida" i "Mylo Xyloto" już są historią. Dziś, słysząc "Ghost Stories" wydaje mi się, jakbym przeniósł się w czasie i słyszał ponowny debiut zespołu.

To jedna z tych płyt, które chwytają od razu. Piosenki ładne, wpadające w ucho i delikatne. Nieprzeszkadzające, ale nie niewymagające. Posłuchajcie "Midnight" - ambientowy pejzaż usiany dźwiękami harpy laserowej, czyli lasera pod kontrolą syntezatora. Brzmi, jak świeże odkrycie japońskich naukowców, tymczasem harpy laserowej używał już Jean-Michel Jarre w latach 80. W "Midnight" słychać także głos Chrisa Martina przepuszczony przez vocoder, czyli takiego "zniekształcacza" dźwięku, który wygląda jak mały keyboard. To najlepszy utwór na płycie, chociaż pełne zasługi należą się Jonowi Hopkinsowi, w którego głowie ciągle gotują się podobne, minimalistyczne perełki.

Jeszcze nie było tak równego albumu Coldplay. Od początku do końca. Nawet "Parachutes" był to bardziej gitarowy, to bardziej pianinowy. Tutaj dominują delikatne klawisze, mglisty i senny głos Martina i popowy klimat. Pop na poziomie, choć czasem balansuje na granicy, bo chłopaki często ocierają się w twórczości wręcz o kicz. Są jednak smaczki: w bardzo z pozoru banalnej "Another's Arms" mamy piękne damskie chórki, a w "True Love" jedyną chyba na całej płycie solówkę gitarową.

"Oceans" podsumowuje to co pisałem - Coldplay wracający do korzeni i kopia trochę piosenki "We Never Change". No i jest "A Sky Full Of Stars" i trochę miszmasz popu, techno i ballady, ale nic dziwnego, bo rękę przyłożył tutaj Tim Bergling, Szwed kojarzony z nurtem EDM (electronic dance music). To jedyny most, którym można przejść do krainy "Mylo Xyloto" czy "Viva La Vida". No i jest na koniec absolutny majstersztyk. "O" to przepiękna ballada, która przekonuje mnie, że Chris Martin pisze przeciętne piosenki, ale jest - jak chce - geniuszem subtelnej ballady. Porażający smutek i piękno. Warto dotrwać do końca utworu, by usłyszeć tzw. reprise - ponad minutowa perełka z udziałem dzieciaków Chrisa - Apple i Nappies. Ta krótka mara jest idealnym podsumowaniem subtelności, ulotności i smutku, który płycie towarzyszy. Smutku nieprzypadkowego. W tym roku Chris Martin i Gwyneth Paltrow ogłosili separację.

Polecam, mimo że nie jest to na pewno wybitny album. Coldplay zrezygnowali ze stadionowego rozmachu, stworzyli album minimalistyczny na miarę The XX, czy Bon Iver. Ciekawe, co będzie dalej...







Ocena:7/10
Wysłuchał: Marcin Bareła

3 sierpnia 2014

Pustki - Safari


Jestem fanem Pustek od dobrych kilku lat. Pamiętam pierwsze dźwięki z mojej "pierwszej" ich płyty "Do mi no" i zachwyt nad - wtedy jeszcze dosyć prostymi- piosenkami, a także pamiętny wywiad dla Radia Egida (dla którego się udzielałem), w którym muzycy nie tylko chętnie odpowiadali na nieskończoną listę pytań wścibskiego prezentera, ale także wykazali się życzliwością i spontanicznością. Od tego czasu śledziłem poczynania Pustek i z niecierpliwością czekałem na nowy materiał. Tak oto doczekałem ich kolejnej płyty - "Safari". Fakt: tak interesująco jeszcze chyba nie było.

"Safari" to mylny tytuł, nie będziecie tutaj odczuwać lekkości odbioru jak od The Drums. Płyta jest bowiem zdecydowanie melancholijna i w odbiorze trudna. Owszem, pierwsze dźwięki w postaci przebojowych piosenek "Się wydawało" i "Wyjeżdżam!" kojarzą się ze słońcem, ale wraz z "Tyle z życia" słońce zachodzi za chmury. Jest dużo melancholii, żywcem wziętej z lat 80., jak w "Pokoju", a melodię "Po omacku" mogliby sobie wpisać w repertuar wiecznie melancholijni Chłopcy z Placu Broni (istotnie, melodia przypomina przebój "Kocham cię"). Jest także "Wampir", dający do zrozumienia, że zespół zna i lubi album "The Good The Bad and The Queen". Jeżeli chodzi o teksty, także mamy poważne i refleksyjne przekazy, głównie o relacjach osobistych i przemijaniu, ale są to teksty przepiękne, a słowa do utworu "Po omacku" to jeden z najpiękniejszych liryk usłyszanych w moim życiu. Tekstowo przejmujący jest "Rudy łysek", którego słowa przenoszą w okres, kiedy zespół, jak to dawno dawno temu stwierdziła Basia Wrońska "nie miał na czynsz". Muzycznie zespół jest coraz ciekawszy, wplatając nowe instrumenty do repertuaru (wenezuelski cuatro czy chiński litofon), oraz jeszcze bardziej bawiąc się dźwiękiem, jak nigdy eksperymentując z elektroniką. Jeszcze ciekawostka - zespół, który nie ma basisty (Szymon Tarkowski rozstał się z Pustkami), nagrywa najbardziej basowy album w dorobku... Słuchając "Wyjeżdżam!" wydaje się, że na basie gra sam Flea z Red Hot Chili Peppers!

Nie ma się co rozpisywać, tylko zachęcić, kto jeszcze nie posiada by przespacerował się w piękny dzionek do sklepu, zakupić nowy album Pustek. Zespół ciągle promuje muzyczną Polskę na całym świecie i dziś gdybym sam był na wakacjach (albo Wyjeżdżał!) i zapytano by mnie, "który polski zespół polecasz", wymienił bym na pewno Pustki.







Ocena: 9/10
Wysłuchał Marcin Bareła

14 lipca 2014

Usłyszane: Badly Drawn Boy - The Hour of Bewilderbeast

Od dziś, jako nowy cykl, rozpoczynamy publikacje płyt, które ostatnio usłyszeliśmy w kolejności zupełnie przypadkowej. A ponieważ tych płyt już nieco się nazbierało, pora na pierwszą z nich.

Przedstawiam gościa, który nazywa się Damon Michael Gough, a tworzy pod oryginalną ksywą Badly Drawn Boy (źle narysowany chłopiec). Nazwę artysta wziął od telewizyjnego show Sam and his Magic Ball, a sam, zanim zajął się muzyką, tworzył okolicznościowe kartki z kolażami i rysunkami swego kuzyna.


Zajmiemy się pierwszą płytą BDB, The Hour of Bewilderbeast z roku 2000. Płytę kupiłem w ciemno, nie znając wcześniej kompletnie wykonawcy. Spodobał mi się kolaż na okładce:


A zawartość: niezwykle eklektyczna. Gough jest niezwykle uzdolniony, gra na większości instrumentów, jedynie zostawiając smyczki i dęciaki reszcie. Trudno naprawdę opisać, co słyszymy na albumie, bo jest dużo ogniskowego folku, są przepiękne ballady, ale jest też dużo postgrunge'u, a nawet szczypta hip-hopu! Przyznam szczerze, że gdyby Gough pozbył się kilku męczących utworów z obozu Nirvany, jak "Everybody's Stalking", czy "Another Pearl", byłoby znacznie równiej i nie trzeba by było przerzucać słabych kawałków. A tak jest aż 18 piosenek na albumie dobrym, który okrojony do 12 utworów byłby naprawdę genialny. Bo pierwsza połówka jest (bez wspomnianych wyżej kawałków) po prostu porywająca, aż do przepięknej ballady "Magic in the Air", gdzie następuje rozluźnienie i poziom z wybitnego spada do dobrego, a nawet przeciętnego. Stylistyka, jak wspomniałem, głównie folkowa, z domieszką mocniejszych brzmień pokroju Nirvany i Pearl Jam, ale jest też dużo harfy i rzadko używanej w muzyce popularnej waltorni, czyli coś co wygląda i brzmi jak poskręcana trąbka.

Płyta jest bardzo odważna, przygodowa i w przeważającej części nie można się nudzić, choć powinna być krótsza, bo zamiast niedosytu zostawia przesyt. Jak na artystę, który na koncertach obraża publiczność, potrafi przerwać koncert twierdząc, że jest znudzony, albo rzuca w widownię instrumentami to jest to naprawdę przystępna dla ucha "miła" porcja muzyki. Warto.







Wysłuchał: Marcin Bareła

5 marca 2014

Tomek Makowiecki - wywiad


Przedstawiam obiecany wywiad z Tomkiem Makowieckim, w ramach postscriptum do relacji z koncertu w Teatrze Małym w Tychach, 20 lutego. Dowiecie się między innymi: o jakim instrumencie marzy Tomek, w którym regionie świata płyta "Moizm" będzie promowana, oraz kto szedł do sklepu w trakcie dwutygodniowego pobytu zespołu na Kaszubach. Miłej lektury!

Marcin Bareła: Czy muzyka „Moizmu” to jest to brzmienie, którego szukałeś?

Tomasz Makowiecki: Szczerze mówiąc, jeszcze tego nie wiem. Ja się czuję, jakbym był cały czas w drodze. Na pewno jest to brzmienie, które jest dla mnie pełne na ten czas, i zapewne jak będę następne rzeczy robił, to poniekąd będę korzystał z tego, co mi się udało uzyskać. Jestem człowiekiem, który cały czas poszukuje i mam nadzieję, że będę długo poszukiwał.

- „Moizm” to muzyka eklektyczna, ale czy dobrym słowem – spójnikiem jest ambient?

T.M.: Trudno mi klasyfikować rzeczy, które sam robię. Nigdy tez nie byłem fanem klasyfikowania, bo jest to bardzo szerokie pojęcie. Ale w zasadzie tak, jest na tej płycie dużo przestrzeni, dużo czasu, więc można by ją nazwać ambientową, chociaż na koncertach jest dużo bardziej energetycznie.

- Część materiału powstawała między innymi w drewnianej chatce na Kaszubach.

T.M.: Tak, mieliśmy dwutygodniowy wyjazd na Kaszuby. W czwórkę zapakowaliśmy się do busa, wzięliśmy sprzęt, instrumenty i tam improwizowaliśmy. Była to i przygoda i potrzeba spędzenia ze sobą czasu. Był to taki typowo męski wyjazd i bardzo go miło wspominam, a zorganizowaliśmy ten wyjazd z tego względu, że mieliśmy przerwę w graniu ze sobą. To są chłopaki, których znam od wielu lat, gram z nimi nadal, choć wcześniej nasze drogi się na moment rozeszły. Ja się zaangażowałem w swoje projekty, chłopaki grali z Marią Peszek, i przyszedł taki czas, że zdzwoniliśmy się i stwierdziliśmy, że musimy znowu coś razem zrobić. Stąd ten wyjazd, który był fantastycznym czasem, bo wytworzyła się swoista chemia, gdyż oprócz tego że muzycznie wszystko poszło w fajną stronę, to zintegrowaliśmy się ze sobą. W naszym przypadku pięciu chłopa, na wyjeździe trzeba coś zjeść, pójść do sklepu i tak dalej i okazało się, że jesteśmy bardzo zgraną paczką. Pierwszy wstawał Olek Świerkot, szedł biegać, wracał ze sklepu ze śniadaniem, potem wstawałem ja i przygotowywałem to śniadanie. Ostatni zmywał. Więc taka sztafeta, tylko bez podziałów i ustaleń, wyniknęło to naturalnie. Ten wyjazd dużo nam dał, pozwolił wrócić do siebie. I to procentuje, bo na scenie mamy do siebie pełne zaufanie i to jest bardzo istotne.

- Na płycie słychać wpływy przyrody . Rozumiem, że między lasem i betonem wybierasz las?

T.M.: Oczywiście zdecydowanie wybieram las, ale to jest zabawne, bo czasem po koncercie o 1 w nocy pada pytanie: jesteś las czy beton? Odpowiadam beton (śmiech).

- Odszedłeś od gitar na rzecz instrumentów klawiszowych, podobno marzy Ci się fortepian. Czy będziesz dalej się wgłębiał w klawiszowy świat i będziesz to pokazywał na płytach?

T.M.: Fortepian w domu jest moim marzeniem. Choć na płycie faktycznie zacząłem bawić się syntezatorami różnej maści, zazwyczaj starymi analogami. Zaczęło mnie kręcić to, że możesz swoje brzmienia kreować, i to w niezliczonej ilości. W zasadzie to nie jest tak, że uciekamy od gitar. W wersjach live tych gitar jest trochę więcej i będziemy je wykorzystywać, natomiast bazowo zostaniemy przy klawiszach. Niemniej jednak będziemy nadal eksperymentować z instrumentami. Często chodzę z dyktafonem, tak jak ty i nagrywam dźwięki z zewnątrz, które potem wrzucamy w sampler…

- Na przykład świerszcze, rozumiem że nagrałeś je na Kaszubach?

T.M.: Akurat świerszcze pod domem w Sopocie.

- Czyli wszystko może się przydać do utworu.

T.M.: Tak, ale na płycie jest więcej takich niespodzianek, czasem trzeba kilkukrotnie przesłuchać, żeby odkryć, że się tam dzieje coś ciekawego, czy niepokojącego. Mieliśmy takie momenty, podczas nagrań, gdy nagrywaliśmy bębny, przeszkadzajki do płyty, wtedy Kuba brał ipoda ze słuchawkami, puszczał podkład, a ja go wysyłałem w pole z bębnem z dwoma mikrofonami na takich 60 metrowych kablach. Więc nagrywaliśmy o 5 rano jakieś bębny w polu w przestrzeniach, których się nie da uzyskać w normalnych warunkach i naprawdę bawiliśmy się tym.

- Lata 80. Czy jesteś zafascynowany muzyką tych lat, czy instrumentami tych lat? Bo masz instrumenty, które pochodzą z tego okresu?

T.M.: Chyba instrumentami, chociaż jest coś takiego, że jak siadam do tych instrumentów i zaczynam się bawić brzmieniem, to zaczynają mi się przypominać różne rzeczy które znam, które pamiętam i darzę sentymentem. Natomiast ta płyta („Moizm”, przyp. aut.) nie jest z lat 80. To jest płyta, która tylko brzmieniowo może nawiązywać do tego okresu, natomiast to jest zbyt duży miszmasz, by tak określić całość.

- Chcecie wydać „Moizm” za granicą. Jak wygląda ten proces i na czym polega?

T.M.: Tak samo, jak proces wydawania płyty w Polsce. Zwyczajnie mam listę adresową wydawnictw i staramy się działać, żeby do nich dotrzeć. Z tym że nie są to duże wytwornie, tylko mniejsze, które mają pokrewny katalog muzyczny.

- To są zaprzyjaźnione wytwórnie, czy wytwórnie, których sami szukacie?

T.M.: Wytwórnie których szukamy, na przeróżne sposoby. Często z polecenia zespołów, które już te płyty wydają, np. w Niemczech. Akurat, jeżeli chodzi o azjatycki rynek, np. Japonię, ja miałem okazję tam być i grać, więc tam mam już trochę szlaki przetarte. Jest to co prawda hermetyczny, ale bardzo duży rynek.

- Myślę, że w Skandynawii takie klimaty mogły by się spodobać.

T.M.: Skandynawia, ale też Francja. Ja jestem fanem muzyki francuskiej i myślę, że ta płyta ma w sobie taki frencz touch, sam słyszałem takie opinie, że faktycznie jest trochę inspiracji muzyką francuską na tej płycie, co mnie bardzo cieszy.

- Co z grupą No! No! No!, którą współtworzyłeś?

T.M.: Obecnie i Przemek Myszor z Wojtkiem Powagą, i ja jesteśmy mocno zaangażowani w swoje projekty. Oni w Myslovitz, ja z kolei w swoją płytę. Chyba musi przyjść taki moment, że po prostu spotkamy sie, zatęsknimy za sobą i stwierdzimy: pociągnijmy ten temat.

-Może kolejne spotkanie w chacie na Kaszubach?


T.M.: Z chłopakami akurat prędzej w górach (śmiech)

- Najbliższe Twoje plany?

T.M.: Przede wszystkim koncerty po Polsce, latem zaczynają się festiwale, na których mam nadzieję będziemy mieli przyjemność zagrać. Powoli zaczynam zastanawiać się nad kolejnym wydawnictwem. I myślę, że w marcu możemy zacząć coś zrobić pod tym kątem.

- Czego należy życzyć Tomaszowi Makowieckiemu na najbliższy czas?

T.M.: Dużo energii, kreatywności i spokoju.

- Właśnie tego życzymy, dziękuję za rozmowę!

Rozmawiał: Marcin Bareła

1 marca 2014

Tomek Makowiecki - koncert w Teatrze Małym w Tychach


To był absolutnie magiczny wieczór w Teatrze Małym w Tychach w czwartek, 20 lutego. Koncert Tomka Makowieckiego zapamiętam jako jedno z najbardziej transowych przeżyć w moim życiu. I pomyśleć, że to ten sam człowiek, który jeszcze kilka lat temu śpiewał piosenki dla nastolatków...

Tomasz Makowiecki przeszedł niewiarygodne przeobrażenie z artysty post-idolowego, do artysty niezależnego i nietuzinkowego. Jego najnowsza płyta "Moizm" (zobacz recenzję)opiera się przed umieszczeniem na jedną stylistyczną półkę, a brzmienie dramatycznie odbiega od tego, które artysta dotychczas pokazywał światu. Sam przyznawał, że w muzyce szukał przede wszystkim minimalizmu.

Tomasz Makowiecki od poprzednich wcieleń muzycznych odciął się na tyle, że na koncertach gra wyłącznie materiał z płyty "Moizm", oraz dwa covery: "Ciało" Obywatela GC i "Pump It Up" grupy Technotronic. Nie ma żadnej kalkulacji, żadnych zabaw w to, w jakiej kolejności grać piosenki. Zaczyna, jak na płycie, od na żywo mocno improwizowanego "Dziecka księżyca" (genialny udział Józefa Skrzeka), kończy na "Na szlaku nocnych niedopałków". To jedyna koncertowa zmiana, gdyż ten utwór znajduje się na albumie pod numerem 6. Ale nic dziwnego, skoro Ostatni brzeg II zostawia porcję muzycznej furii, którą artysta delikatnie rozładowuje najpiękniejszą balladą na płycie.


Wszystko kończy się wspomnianymi coverami, zagranymi zmysłowo i z przytupem. Koncert, nagrodzonymi gromkimi brawami, pozostawia niedosyt, gdyż człowiek wprowadzony w trans nie posiada poczucia czasu. Wszystko trwa za krótko, ale zaraz - przecież występ, trwał niemal dwie godziny!


Warto, jeżeli będzie jeszcze okazja, bo właśnie zakończyła się trasa 13x13, wybrać się na koncert Tomka Makowieckiego w ramach "Moizmu". Jest to faktycznie przeżycie niemal duchowe, chociaż nadal zastanawiam się, jak by to wszystko wyglądało w klubie, przy barierkach. Bo widziałem na zdjęciach, że na poprzednich koncertach działo się...No nic, może jeszcze będzie okazja sprawdzić.


Tekst i zdjęcia: Marcin Bareła
PS: W poniedziałek ekskluzywny wywiad z artystą!
AKTUALIZACJA: Wciąż czekam na autoryzację wywiadu, proszę jeszcze o chwilę cierpliwości!

22 stycznia 2014

Skaldowie - Koncert Sylwestrowy w Centrum Kultury Katowice


Jacek Zieliński chętnie robił z fanami zdjęcia


31 grudnia miał miejsce, w Centrum Kultury im. Krystyny Bochenek w Katowicach, koncert zespołu Skaldowie w ramach Gali Sylwestrowej. Po raz drugi miałem przyjemność posłuchać Skaldów na żywo, ale po raz pierwszy w tak dobrych akustycznie warunkach. Sala koncertowa CKK zapełniła się do ostatniego miejsca słuchaczami.

Skaldowie to jeden z moich ulubionych polskich zespołów. Nie tylko stworzyli cały katalog znakomitych piosenek, ale także stali się największymi promotorami góralskiego folkloru, skutecznie wplatając elementy podhalańskie do swoich genialnych piosenek. To oni, wespół z Czesławem Niemenem, zaczęli eksperymentować z muzyką rockową, tworząc polski rock progresywny. Skaldowie wpisali się też w historię polskiego rocka, tworząc piosenki z wykorzystaniem orkiestry symfonicznej. To wszystko składa się na geniusz Skaldów, a współpraca kompozytorska braci Zielińskich dała grunt wielu wybitnym piosenkom.

W Katowicach było wszystko to, z czego znani są Skaldowie: piękne nagrania, okraszone folklorem podhalańskim. Nie było piosenek z ich bardziej eksperymentalnych płyt, ale to akurat nie dziwi, w końcu liczyła się dobra zabawa przy znanych i lubianych piosenkach. Usłyszeliśmy między innymi utwory: "Będzie Kolęda", "Medytacje wiejskiego listonosza", "Cała jesteś w skowronkach" "Prześliczna wiolonczelistka", "Na wirsycku", "Wierniejsza od marzenia", "26 marzenie", "Z kopyta kulig rwie", oraz rzadko wykonywaną piosenkę "Dziś prawdziwych cyganów już nie ma". Skaldom towarzyszyli aktorzy teatralni: Maciej Półtorak, Mikołaj Król, oraz w chórkach Marta Florek i jedna z córek Jacka Zielińskiego - Gabriela. Ten damski chórek był po prostu genialny.

Muzycy wspominali Katowice z humorem. We wspomnieniach przeplatał się Stary Dworzec Kolejowy i ówczesny Hotel Centralny gdzie - były bardzo dobre parówki, a szczególnie woda spod parówek - żartował Jacek Zieliński. Maciej Półtorak pytał o wpływy góralskie pochodzącego z Krakowa zespołu: - Urodziliśmy się w Krakowie ale nasza mama pochodzi z Zakopanego, czyli spod samiuśkich Tater, myśmy tam jeździli na ferie, wakacje, święta i tam nasłuchaliśmy się tych góralskich śpiewów, i to gdzieś w nas wlazło i potem wylazło - wspominał Jacek Zieliński. Maciej Półtorak pytał dalej: - Ale te skale góralskie to trzeba mieć w duszy... - No cóż, kilku kompozytorów zajmowało się przede mną tym tematem, między innymi Karol Szymanowski - dodał Andrzej Zieliński.

Na koncert przybyło głównie starsze pokolenie, jednak nie brakowało ludzi między 20 a 30 rokiem życia. Dla zespołu najmilsze było jednak na pewno to, że sala kipiała od ludzi. Tak się składa że Skaldowie, w tym roku kończą 49 rok działalności, co jest samo w sobie fenomenem. Jacek Zieliński zapytany kiedyś, jaka jest recepta na tak długie granie razem, odpowiedział po prostu: - Trzeba się przede wszystkim dobrać charakterami. Pozostaje tylko pogratulować i życzyć zdrowia i siły do grania. Jak widać słuchaczy nadal nie brakuje.

Marcin Bareła

21 stycznia 2014

Recenzja: Edyta Bartosiewicz - Renovatio


Edyta ostatecznie wróciła. Ten powrót był tak długo zapowiadany i tyle razy przekładany, że ostatecznie straciłem nieco zapał, czekając na nowe piosenki. Myślałem - będzie to będzie, i zwyczajnie zajmowałem się innymi sprawami. Kiedy ostatecznie album "Renovatio" się pojawił - nie szalałem jak przystało na wiernego fana Edyty. Płytę przesłuchałem dopiero teraz.

W moim przypadku potwierdza się pewne mądre zdanie: nie nastawiaj się! No bo przecież po tak długiej przerwie i tak mozolnym dopieszczaniu materiału myślałem, że Edyta wyda co najmniej bardzo dobrą płytę. I "Renovatio" takową by była, gdyby nie fakt, że jest jakościowo nierówna, przy czym druga połowa jest znacznie lepsza, dlatego jest tylko dobrze. Gdyby wywalić zwyczajnie nudne kawałki: "Renovatio", "Rozbitkowie", "Zbłąkany Anioł" i "Niewinność 2013", pozostawiając pozostałe, byłoby krótko, ale znacznie lepiej.

Edyta pozostała w stylistyce popowej i dobrze, chociaż niektóre piosenki są zbyt wygładzone. Taka "Italiano" kończy się świetną partią dętą, a słychać je dobrze dopiero na słuchawkach. Dopiero od zaskakującej, mocno bitowej pieśni "Cień" płyta rozkręca się. Dalej jest już tylko dobrze. Od kominkowej "Madame Bijou" bije gitarowe ciepło, jedna z lepszych ballad Edyty. I wreszcie docieramy do najlepszych dwóch kawałków - "Żołnierzyk" i "Orkiestra tamtych dni". To - jak to mówią Anglicy - vintage Edyta, w najwyższej kompozytorskiej formie. Ta druga - jeśli się dobrze wsłuchać - kołysze w refrenie delikatnym akordeonem, a bas wprowadza w funkowy nastrój. Całość wieńczy przepiękna balladowa suita "Tam dokąd zmierzasz" z bajecznymi partiami klawiszy.

Dobrze, że te lepsze piosenki Edyta zostawiła na drugą część albumu, dzięki temu zamiast obojętności jest radość słuchania. Znakomita artystka nadal tworzy piękne, wzruszające piosenki jak kiedyś. Myślę, że skoro wreszcie mamy nową płytę, kolejne piosenki powinny pojawić się już zdecydowanie szybciej. Będę czekał.

Ocena: 6/10
Wystawił: Marcin Bareła




18 stycznia 2014

Makowiecki - Moizm


Na początku pewna spowiedź: otóż nigdy przedtem nie byłem fanem twórczości Tomasza Makowieckiego. Obok wcześniejszych piosenek typu "Miasto kobiet" moje uszy przechodziły co najwyżej obojętnie. Nie przekonała mnie także płyta "Ostatnie wspólne zdjęcie". Nawrócenie przyszło, kiedy usłyszałem na antenie Trójki piosenkę "Na szlaku nocnych niedopałków". Wtedy już wiedziałem, że chcę mieć najnowszą płytę Makowieckiego (nie obrażając, ale taki jest obecnie oficjalny profil artysty), "Moizm".

Materiał powstawał trzy lata, może dlatego jest to tak spójna płyta pasujących do siebie i nawzajem wypełniających się piosenek. Makowiecki szukał inspiracji między innymi w drewnianym domku na Kaszubach, stąd brzmienie płyty przypomina sielskie letnie popołudnie. Nie było presji czasu, ani wytycznych wytwórni; muzyka powstała w wielu, często przypadkowych miejscach, a materiał nierzadko pochodzi z wielogodzinnego "jammowania", wraz z kolegami z zespołu. Gościnnie zagrali na "Moizmie" Józef Skrzek i Daniel Bloom.

Ten album jest kolejnym dowodem wpływu lat 80. na współczesną muzykę alternatywną i elektroniczną. Wśród instrumentów znalazł się między innymi bardzo modny wtedy syntezator mooga, którego artysta kupił od pewnego muzyka. Skład elektronicznych zabawek, które swoimi dźwiękami urozmaicają "Moizm" wypełniają też kultowy mellotron i wszelkie przeszkadzajki. Stąd, mimo sporej spójności stylistycznej, słuchanie jest specyficzną dźwiękową przygodą, w której żywe instrumenty mieszają się z często nieziemskimi dźwiękami syntezatorów.

Przeważają piosenki z pogranicza elektroniki/downtempo, chociaż jest także mocno taneczny kawałek w postaci singlowego "Holidays in Rome" i kapitalny, trip-hopowy "Ostatni brzeg II" z fantastyczną solówką gitarową i gościnnym udziałem Władysława Komendarka. Artysta wspominał o inspiracjach muzyką francuską (Serge Gainsbourg), ale ogólnie ciągle mam przed oczami, słuchając "Moizmu", skandynawską grupę Royksopp.

Tomaszowi Makowieckiemu trzeba pogratulować odwagi pójścia w swoją stronę. W wywiadach sam przyznawał, że szukał spokoju, minimalizmu w muzyce, i poszukiwania te skutecznie oddał w postaci przestrzennych, klimatycznych piosenek, które na albumie wciągają i wypełniają od pierwszego, do ostatniego utworu. Znakomita płyta!

Ocena: 9/10
Wystawił: Marcin Bareła






15 stycznia 2014

Mela Koteluk - MegaClub Katowice, 15.12.2013


Po raz drugi pojechałem na koncert Meli Koteluk. Artystka przekonała mnie świetnym koncertem w ramach Dni Sosnowca z czerwca 2013. I w tym przypadku było znakomicie, jednak do samego MegaClubu chyba nigdy w 100% się nie przekonam.


Miałbym jak najlepsze wspomnienia z koncertu Meli w Katowicach, gdyby nie występ tzw. supportu, czyli (znanego skądinąd) zespołu Ms. No One. Ów zespół, najwyraźniej w jakiejś głębokiej depresji, daj jeden z najgorszych koncertów świata, w którym nie było krzty ładu i składu. Chyba najlepszym komentarzem były bardzo skromne oklaski po ostatnim utworze. Generalnie nie zapamiętałem z tego koncertu (oprócz bezsensownego hałasu) nic.

Gdy pojawiła się Mela, nastrój powoli zaczął się poprawiać. Jak zwykle zaczęła od długiego intro, by płynnie przejść w repertuar z płyty "Spadochron". Wśród piosenek była jedna kompletnie nowa, mały kąsek zapowiadający drugi album. Artystka zaskoczyła ciekawą interpretacją "Teardrop" z repertuaru Massive Attack i "What Else is There" Royksopp. Była też jej, doskonała zresztą, wersja "Jej ukochanych" Skaldów, z piosenką "Będzie Kolęda".

Występ był urozmaicony wizualizacjami, przedstawiającymi motywy przyrody, pojawił się bajecznie piękny teledysk do piosenki To Trop, ale mniej więcej w połowie koncertu płótno, oddzielające scenę i płytę zostało zerwane i można było przyglądać się muzykom do woli.


Warto na koniec podkreślić, że Mela, jak sama stwierdziła, darzy Katowice szczególną sympatią, bo właśnie tutaj zaczynała i zakończyła trasę, związaną z jej debiutancką płytą "Spadochron". Muzycznie było niemal doskonale, chociaż podczas prezentacji solówek, widać było zmęczenie składu, co zupełnie naturalne po takiej trasie. Dlatego, życząc dużo odpoczynku artystom, życzę im także na 2014 rok inspiracji na kolejne nietuzinkowe piosenki. A Melę Koteluk, z pomocą tego bloga, pozdrawiam!



Tekst: Marcin Bareła, zdjęcia: Sławomir Kruk

12 stycznia 2014

Julia Marcell - Rajzefiber Katowice 05.12.2013


W grudniu miałem przyjemność wysłuchać akustycznego koncertu Julii Marcell, w duecie z Mandy Ping-Pong, czyli Anną Prokopczuk. Minimalistyczny koncert był po prostu rewelacyjny, chociaż o planowanym występie oficjalna strona klubu nie napisała kompletnie...nic!!

To wielka przyjemność po pierwsze usiąść sobie swobodnie, po drugie - być na wyciągnięcie ręki artysty, no i wreszcie delektować się czystą muzyką. Bo w Katowicach nie było laptopa, tylko żywe instrumenty. Julia kapitalnie przeniosła skomplikowane piosenki z płyty "June" na minimalistyczne perełki na pianino (w tym przypadku niezawodnego Korga), a Mandy Ping-Pong sklejała te często surowe interpretacje delikatnymi pasmami swoich skrzypiec.

Podwójna przyjemność z siedzenia tuż pod sceną, to możliwość przypatrywania się muzykom, a ci nie pozostali dłużni - szczególnie Julia szukała kontaktu wzrokowego i to były te, absolutnie przyjemne chwile, kiedy człowiek w duchu jakby bezradności myśli: - Patrzy na Ciebie, może się do niej uśmiechnąć?...Widać było, że Julia świetnie bawi się z koleżanką Anką na scenie, czasem wręcz przednio. Kiedy śpiewając CTRL, nagle Julia "podarowała" kawałek tekstu koleżance, ta nie wiedziała co zrobić (zapewne z zaskoczenia i z faktu, że zapomniała tekstu) i zaczęła mamrotać mmm mmm mmm, więc Julia po chwili również dołożyła swoje mmm mmmm mmmmmmm i w ten niemy sposób przebiegła druga część utworu. Potem Julia Marcell oznajmiła, przepraszając, że ona również zapomniała zwyczajnie tekstu. Fajnie, że zrobiła to z typowym dla siebie wdziękiem, dlatego nikt specjalnie nie miał pretensji, przeciwnie - można było się wręcz ubawić.

Z utworów zaprezentowanych w Rajzefiber kapitalnie zabrzmiała, zagrana mocno na klawiszach, Matrioszka. Oryginalnie to nieco folkowy utwór, a w Katowicach zabrzmiał niemal organowo, epicko. Na koncercie usłyszeliśmy także nowy, jeszcze nieznany utwór. Kiedy autor tekstu nieśmiało zapytał, odkrywszy pierwsze akordy Czyżby trzecia płyta, Julia odpowiedziała jakby niedopowiedzeniem: Czyżby, czyżby...

Chciałbym, zmęczony nieco gitarowym graniem na żywo, słuchać właśnie takich występów, jak ten Julii i Ani w Katowicach. Bo było kameralnie, nastrojowo, zmysłowo i naprawdę można było posłuchać muzyki, a nie hałasu. I nie zmieni mojej opinii uporczywe gadanie osób z tyłu sali, które czasami odbierało pełną przyjemność słuchania, no i które zapewne sprawiało przykrość samym artystom. Dziękuję dziewczyny!

Marcin Bareła