19 listopada 2012

Setlista 18.11.2012 r.


16-17

1. Talk Talk - Happiness is Easy ("The Colour Of Spring",1986)
2. Mark Lanegan - Ode to Sad Disco ("Blues Funeral", 2012)
3. Werk - Long Cold Race [Abbey Road Mix] ("Songs That Make Sense",2012)
4. Werk - Lula ("Songs That Make Sense",2012)
5. Paul Weller - That Dangerous Age ("Sonik Kicks",2012)
6. Paul Weller - Around the Lake ("Sonik Kicks",2012)
7. Hot Chip - Don't Deny Your Heart ("In Our Heads",2012)
8. Hot Chip - How Do You Do? ("In Our Heads",2012)
9. Julia Holter - This is Ekstasis ("Ekstasis",2012)
10. Ulysse Klotz - GayCure ("Atomic Age OST",2012)

17-18

11. Uzi Ramirez - She's So Young ("Lick My Heart",2010)
12. Uzi Ramirez - Confide In Me ("Lick My Heart",2010)
13. Karina Buhr - Bem Vindas ("Eu Menti pra Você",2010)
14. Hetane - Golden Snakes ("Golden Snakes EP",2012)
15. Grizzly Bear - Yet Again ("Shields",2012)
16. Active Child - High Priestess ("You Are All I See",2011)
17. The Heavy - What Makes a Good Man? ("The Glorious Dead",2012)
18. Chromatics - Birds of Paradise ("Kill For Love",2012)
19. Archive - Violently ("With Us Until You're Dead",2012)
20. Retro Stefson - Glow ("Retro Stefson",2012)
21. Tindersticks - This Fire of Autumn ("The Something Rain",2012)

26 lipca 2012

Heineken Opener 2012 - Cz. 2

Prezentuję z przyjemnością obiecaną już jakiś czas wcześniej drugą część relacji z tegorocznego Openera. Pierwszy dzień, jak już niżej napisałem, muzycznie zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, choć nie obyło się bez muzycznych i organizacyjnych wpadek. Kolejny dzień, czyli sobota, 7 lipca był już mniej "obfity" w koncerty wykonawców, którzy wzbudzają we mnie emocje, a perspektywa ich pojawienia się na żywo na scenie ewidentnie przyspiesza tętno. Festiwalową sobotę rozpocząłem od spektaklu "Anioły w Ameryce", na który czekałem z cieknącą ślinką. Na miejscu ślinkę zastąpił cieknący ze wszelkich możliwych stron pot. Namiot, w którym grano spektakl był mocno zabudowany, przez co przepływ powietrza był minimalny. Słońce nie było potrzebne, by wnętrze zamieniło się w nieprzyjemną saunę, pełną zabierających tlen ludzi. Dodatkowo, plastykowe krzesła ustawione w namiocie wrzynały się niemiłosiernie w kręgosłup i drażniły pośladki. Nie mogłem tego wytrzymać, dlatego w przerwie spektaklu (trwał 5 godzin!), po prostu już nie wróciłem do namiotu. A szkoda, bo spektakl o homoseksualistach bardzo udany...
Ponieważ sobotę, 7 lipca spędziłem w dużej mierze na kąpieli w morzu i odpoczynku na pobliskiej plaży Babie Doły, tak wróciłem na teren Festiwalu dopiero o 20.00. Ależ to była miła niespodzianka dla moich uszu, kiedy przed Główną usłyszałem sączące się dźwięki z pogranicza folku i country - czyli zespół Mumford and Sons. Ten kolektyw przesympatycznych ludzi, na który być może nie zwróciłbym uwagi, dał świetny koncert, jeden z lepszych na imprezie. Na Głównej pozostałem, oczekując na nieznanych mi wcześniej The Mars Volta. Po koncercie na Heinekenie już wiem, że nie kupię żadnej płyty tego zespołu. Banda antypatycznych kolesi i ich nieznośne dźwięki spowodowały, że musiałem ewakuować się sprzed Głównej. Zresztą robili to masowo inni. To jeden z tych zespołów, których nadrzędną zasadą jest: im głośniej, tym lepiej. Ale w hałasie nie było słychać krzty pomysłu na piosenkę. Uciekając z The Mars Volta, zawadziłem o elegancką Janelle Monáe, zawitałem do sali "kinowej" i do specjalnego "muzeum", ale bez rewelacji. Wracałem powoli na Main, licząc, że ten koszmar zwany The Mars Volta nie wejdzie na bis. Na szczęście udało się i powoli wdzierałem się jak najbliżej Main, by posłuchać tych, na których tutaj tak naprawdę przyjechałem: The XX. Londyńskie trio we wrześniu (bodaj 10) będzie miało w sklepach już oficjalnie drugą płytę, która nazywa się Coexist. Już nie mogę się doczekać, gdyż poszczególne kawałki, zagrane na koncercie, w tym przepiękne Angels robią pozytywne wrażenie. Chociaż nie powalają tak, jak piosenki z debiutu, czyli XX. Te zabrzmiały na żywo tak, jak miały, czyli nastrojowo i klimatycznie. Oliver Sim w charakterystyczny sposób bujał się z gitarą basową, a Romy Madley-Croft grała minimalistycznie na gitarze. Jamie Smith z kolei całość okraszał bitami. Zespół na scenie zaprezentował się bardzo elegancko. Jest w nich coś nieziemskiego, jakaś taka enigma, otaczają się mgłą pewnej tajemnicy. Wszak nie nawiązują specjalnego kontaktu z publicznością, zachowują powściągliwość na scenie we wszystkich wymiarach, a same ich pieśni są minimalistyczne i bardzo intymne. Szkoda, że tego dnia nie wyszli na bis, ale w kontekście powyższego to nie powinno dziwić. Zepsuli na koncercie dwie piosenki: "Crystalized" i "Fantasy". One przecież najlepsze są tylko w oryginalnej wersji.Jednak co by nie powiedzieć - koncert bardzo dobry, choć ścisk przed sceną także na piątkę. Tak zakończył się mój drugi w życiu i pierwszy od 6 lat Heineken Opener. Dziękuję za uwagę.

Marcin Bareła

Poniżej fragment koncertu Bloc Party dobrej jakości

18 lipca 2012

Heineken Opener 2012

Kolejna edycja Openera za nami, a ponieważ autor posta udał się w tym roku na miejsce wydarzeń, czyli teren lotniska w Kosakowie, tym samym chciałby się podzielić wrażeniami z koncertów. Udałem się na dwa dni festiwalowego szaleństwa, 6 i 7 lipca czyli w piątek i sobotę. Wiedząc jednakowoż o innych aktywnościach Openera, przede wszystkich wystawianym po raz pierwszy spektaklu "Anioły w Ameryce", udałem się na miejsce w piątek odpowiednio (wydawałoby się) wcześnie, by przedstawienie zobaczyć. Niestety, po kilkugodzinnym staniu w ogromnej kolejce okazało się, że miejsc już nie ma, ale ja i inni stojący pod bramką, już w nie najlepszych nastrojach dostaliśmy świetną wiadomość, że być może znajdą się bezpłatne zaproszenia na sobotę. Jednak dłuższy czas nie wiadomo było, ile tych zaproszeń będzie i kto je otrzyma. Później okazało się, że było ich 300, a dostał je ten, kto...był bliżej bramki. W ten sposób na spektakl dostała się tylko garstka chętnych szczęściarzy (w tym także ja), a większość musiała się tak naprawdę obejść smakiem. Bałagan informacyjny towarzyszący całości był jednak porażający. Dlaczego organizatorzy nie przewidzieli tak dużego zainteresowania przedsięwzięciem i nie zorganizowali dla widzów większego namiotu, lub po prostu nie przenieśli spektaklu (obsada m.in. Chyra, Stuhr, Poniedziałek, Cielecka...) pod tent stage, gdzie mieści się nie kilkaset, ale kilka tysięcy widzów, dziwi mnie to ogromnie. Gorycz niezadowolonych festiwalowiczów była w tym przypadku w pełni uzasadniona. Przejdę do wydarzeń już stricte muzycznych. Piątek, 6 lipca był chyba ciekawszym dniem festiwali, aniżeli sobota. Wybór tego, co warto posłuchać był czasem trudny. Rozpocząłem od koncertu Sinusoidal, znakomitego wrocławskiego duetu elektronicznego, który na Talents Stage zaprezentował się z dobrej strony. Byłem do końca i warto było wsłuchać się w mocne bity Michała Siwaka i wyrazisty głos Adrianny Styrcz. Koncert był bardzo dobry, ale czułem spory niedosyt, gdyż zagrali tylko trzy kawałki z debiutanckiej i magicznej płyty Out Of The Wall, jednocześnie sporo improwizowali, co nie zawsze było moim zdaniem trafione (m.in. kiepska wersja Dziwny Jest Ten Świat Niemena). Koniec końców, koncert udany, dodatkowo nie było za głośno i można było usiąść naprzeciwko sceny. Udałem się następnie na Główną, by po raz pierwszy posłuchać Bloc Party. Kawałki z najnowszych płyt nie robią na mnie specjalnego wrażenia, jednak gdy pojawiła się kultowa już pieśń Banquet z debiutanckiej Silent Alarm, zwyczajnie odleciałem w tanecznym odurzeniu. Nie zagościłem jednak na długo na B.P., gdyż miałem tylko pół godziny, by przedostać się do Tent Stage, by posłuchać Nosowskiej, i eklektycznej płyty 8. Chciałem był od początku na tym koncercie, w miarę dobrym miejscu blisko sceny, dlatego Bloc Party się zbyt nie nacieszyłem. Z debiutu słyszałem jedynie z oddali "So Here We Are" i "This Modern Love". Tymczasem koncert Kasi Nosowskiej był jednym z najlepszych na całym festiwalu. Duże wrażenie robiła już sama scena, udekorowana kilkoma warstwami płótna, na których w czasie koncertu pokazywane były wysublimowane wizualizacje. Za tymi płótnami schowani byli także poszczególni członkowie zespołu Kasi, co tylko dodawało magii występowi. To był taki mocno teatralny występ, w którym po wielokroć następowały chwile silnego wzruszenia (najbardziej przy "O lesie"). Podczas tego występu uświadomiłem sobie także, że polska publiczność nie potrafi klaskać w tempo (doszło do tego, że sam perkusista w zespole wyszedł zza szmat i wystukiwał publiczności rytm); dodatkowo klaszcze dla samego klaskania. Są piosenki, jak "Kto", które klaskania raczej nie znoszą, ale i tutaj było miarowe bicie nie wiadomo po co. Ale koncert naprawdę znakomity, Kasia jest wybitną postacią. Z Nosowskiej szybko wróciłem ponownie na Main, by wysłuchać Franza Ferdinanda. Wybawiłem się znakomicie, a szalona solówka perkusyjna na 4 osoby rozwaliła mnie totalnie. FF widziałem już na HO w 2006 roku i muszę przyznać, że zespół daje kopiaste koncerty i potrafi wyjątkowo skutecznie zabawić festiwalową publiczność. Zostałem na Main, by wysłuchać szwedów z The Cardigans grających płytę Gran Turismo, znanych z pieśni Lovefool. Kapela najlepsze dni ma za sobą, jednak koncertowo jest naprawdę znakomita, aczkolwiek publiczność najwyraźniej nie podziela mojego zdania, gdyż pod Main było dość drętwo a teren przed Główną świecił pustkami. A szkoda. Na koniec poszedłem znów pod Namiot, by wysłuchać Julii Marcell, dziewczyny, która ma talent do tworzenia wielkich rzeczy. Przyznaję, że płyty June nie mam, jednak poszczególne piosenki są znakomite. Na koncercie trochę tego nie było jednak słychać. Julia Marcell to nie tylko basista i perkusista, a takie wrażenie można było odnieść. Nie wiem, czy dźwiękowcom Julii zwyczajnie się nie przyspało (wszak było dawno po północy), ale w pewnym momencie nie było w ogóle (!) słychać Korga Julii a skrzypaczka choćby grała na skrzypcach piłą do drewna, i tak pewnie byłaby ledwo słyszalna. Dopiero po czasie w końcu dźwiękowcy dźwignęli nieco suwak "piano" do góry, ale do końca koncertu i tak słychać było głównie perkusję i bas. Wszystko fajnie, gdyby nie to, że Julia to przede wszystkim pianistka. Niestety, na festiwalach liczy się siła dźwięku, co nie zawsze jest korzystne dla artystów nie grających rocka, co było na koncercie Julii dobitnie słychać. Już lepszą jakość muzyki można poczuć na kameralnych koncertach w małych klubach, rozsianych po większych miastach Polski. CDN Marcin Bareła

8 kwietnia 2012

Kate Bush - 50 Words for Snow



PeDtaH 'ej chlS qo', Zhivagodamarbletash, creaky-creaky, faloop'njoompoola, shnamistoflopp'n, boomerangablanca to tylko niektóre z 50 określeń śniegu, których na najnowszej płycie Kate Bush 50 Words for Snow wymawia Stephen Fry. 50 Words for Snow, już 10 studyjny album Kate Bush, i z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć - arcydzieło. Uderzam się mocno w lewą pierś, gdyż na pełne odkrycie wydanej już niemal pół roku temu płyty potrzebowałem dość dużo czasu.



Kate Bush jest niezwykłą artystką, wspaniałą i wrażliwą kobietą i co najbardziej mi imponuje - żyje według własnego scenariusza. Pamiętam pierwsze wywiady artystki, gdy miała ledwie 20 lat. Śliczna, młoda dziewczyna urzekała wdziękiem, szczerością i skromnością. Kate Bush, po sukcesie debiutanckiej płyty The Kick Inside i wyczerpującej trasie koncertowej nigdy więcej nie pojawiła się już na żadnych trasach koncertowych (wyjątkowe, pojedyncze występy, najczęściej o charakterze charytatywnym). Charyzma Kate i jej ogromny talent spowodowały, że po albumie The Dreaming Bush postawiła ultimatum wytwórni EMI: nagrywam na własnych zasadach, albo dziękuję wam. I stało się to pierwsze - Kate zaszyła się w domowym studiu, zaczęła powoli odseparowywać od mediów i życia publicznego. Mgła tajemnicy, która zawsze otaczała Kate Bush stała się jeszcze gęstsza.



Ale wróćmy do teraźniejszości. 50 Words for Snow to drugi, po Aerial z 2005 roku album, po kilkunastoletnim okresie milczenia Kate Bush. Sama artystka mówiła, że płytę nagrywało się najlepiej w jej karierze, atmosfera była zatem w studiu doskonała. Kate od zawsze dryfowała na granicy mistycyzmu (charakterystyczne teledyski), jednak to co dzieje się na 50 WfS, to niemal muzyczna medytacja. Już Aerial z 2005 roku, gdzie motywem przewodnim są ptaki powala ambientowym klimatem, ale 50 WfS to kulminacja wszystkiego, co dotąd robiła Kate. Płyta jest w miarę spójnym zbiorem opowiadań, w których głównym motywem jest śnieg i zima. Śnieg jest nawet narratorem w utworze Snowflake, zima zaś nie opuszcza nas ani na chwilę do końca. Piosenki są spowite aurą tajemnicy i pewnej pustki. Słychać to doskonale w utworach Snowed in at Wheeler Street, (zaskakująca, teatralna partia wokali Eltona Johna). Piękna i smutna pieśń o wzajemnym odnajdywaniu się i gubieniu dwojga ludzi, którzy są sobie przeznaczeni, ale najwyraźniej o tym nie wiedzą. Filmowa wręcz historia przenosi nas co chwila w inne miejsca "I saw you on the steps of Paris", "I lost you on a London smog". Para ostatecznie spotyka się na tytułowej Wheeler Street (być może "on the top of the hill"), i słyszymy mocne gitarowe wejście, gdzie Kate i Elton wydzierają się płaczliwie "I don't want to lose you again". Piękna historia.



Świetna historia towarzyszy piosence Misty, w której jakoby "ożywa" bałwan i wkrada się do...łóżka bohaterki opowieści. Niestety, gdy świt za oknem, z bałwana zostaje jedynie brud i trochę liści. Ta lekko erotyczna opowieść może opowiadać zarówno sen samej Kate, przedstawiać krótki intensywny romans zakochanych, jak i być smutną metaforą niewierności lub niestałości uczuć...Wydaje mi się, że płyta opowiada także o śmierci i o śladzie, jaki każdy z nas po sobie pozostawia. Najsmutniejszą historię człowieka, który jest u kresu życia, przedstawia pieśń Among Angels. Piękna historia kobiety - ducha, która przychodzi odwiedzić swojego starego psa, przedstawia także Lake Tahoe. Ogółem - cała płyta jest zbiorem pokrewnych, pięknych opowieści, dlatego warto wsłuchać się albo wydrukować teksty, bo w tym przypadku są tak samo ważne, jak i muzyka.



Kate Bush stworzyła album doskonały. Muzycznie i lirycznie. Jedynie, czego brakuje, to może tego starego, charakterystycznego głosu, a właściwie głosiku Kate, ale to już przecież nie dwudziestolatka, ale 50 letnia kobieta. Jej głos wyewoluował, ale nic nie stracił na jakości - stał się głębszy i niższy, ale do wzruszających, smutnych piosenek o przemijaniu, zimie i odnajdywaniu miłości pasuje jak ulał

Marcin Bareła

2 kwietnia 2012

Muzykoterapia w Rondzie Sztuki (29.03)


Uff, w końcu, po kilku miesiącach muzycznego postu pojechałem na koncert. Wybór padł na Muzykoterapię - taki fajny kolektyw złożony aż z 7 muzyków (pierwotnie było to trio). Muzykoterapia to bardzo trafna nazwa, zespół serwuje zaiste terapeutyczną dawkę łagodnych przeważnie dźwięków z pogranicza smooth jazzu, elektroniki i dobrego popu. Do odwiedzenia Ronda Sztuki i posłuchania zespołu na żywo przekonała mnie druga ich płyta, "Piosenki Izy", która jest swobodnym ale spójnym przeglądem big beatu lat 60. wymieszanym ze współczesną elektroniką.
Koncert w RS, będący małym torcikiem na piąte urodziny znakomitego katowickiego klubu nie rozczarował i nie zachwycał. Piosenki zabrzmiały dobrze, a niektóre wręcz znakomicie - jak improwizowana Komedia, nietypowo zaczynająca się Stacja Benzynowa i Okulary, grane podczas wieczoru aż 2 razy. Dlaczego tak się stało? Gdy zespół za-bisował po raz drugi, zaskoczona najwyraźniej Iza Kowalewska zapytała: "Co chcielibyście usłyszeć?". Jeden z widzów i autor tekstu zarazem odpowiedział - "Ocieplenie". "Nie możemy spełnić tego życzenia" - usłyszeliśmy i zespół zagrał...Okulary po raz drugi. Po co więc pytać, prawda? Swoją drogą, zdziwiłem się mocno, ponieważ Muzykoterapia ma nie jedną epkę, ale dwie płyty na koncie i naprawdę jest co i z czego grać. Czyżby set koncertowy zespołu był aż tak ograniczony?
Ale koniec końców - fajnie było wpaść i zobaczyć Muzykoterapię. Do jakości wykonania poszczególnych utworów nie można się przyczepić. Muzycy zespołu, a zwłaszcza wokalistka nie robią szoł, prezentując wyrafinowane układy choreograficzne na scenie, skupiają się zaś na muzyce i pozwalają słuchaczowi zagłębić się w specyficzny, intymny świat kobiecych piosenek. Wokal Izy Kowalewskiej jest bajecznie piękny i posiada fenomenalną skalę, co wokalistka skrzętnie wykorzystuje, wydając czasem plemienne, etniczne, czasem jamajskie, ale jakże znakomite okrzyki. Na koncercie nie było większego szaleństwa pod sceną, ale widać było pełnych kontemplacji, siedzących na ziemi ludzi. Czasem słychać było także głośne rozmowy co sugeruje, że co niektórzy wspierają zespół jedynie finansowo, kupując bilet. Poniżej prezentuję autorskie nagrania z koncertu.







Zobacz zdjęcia:












Poddany muzykoterapii Marcin Bareła

29 marca 2012

Julia Marcell, Rondo Sztuki, 27.03.2012r.


Galeria Ronda Sztuki w Katowicach obchodzi w tym roku swoje piąte urodziny (2007-2012). W związku z powyższym na najbliższe dwa miesiące zaplanowano szereg atrakcji. We wtorek zainaugurowano z wielkim przytupem urodzinowy cykl koncertów. Gwiazdą wieczoru była opromieniona ostatnimi sukcesami - Julia Marcell. Jej koncert zdecydowanie porwał tłumnie zgromadzoną w Rondzie publikę, w tym także niżej podpisanego. Parę zdań komentarza na ten temat pozwoliłem sobie napisać w Portalu Katowickim. Tekst dostępny do przeczytania tutaj. Tam też parę ciekawszych zdjęć;)




Zdjęcia: Sławomir Kruk

22 marca 2012

Ólafur Arnalds, Nils Frahm; Jazz Club Hipnoza, 19.03.2012r.


Muzyka ciszy potrafi być piękna i wciągająca. Choć tytuł posta wskazuje, że to Ólafur Arnalds był gwiazdą koncertu, a Nils Frahm tylko supportem to nieprawda. Obaj zagrali znakomite koncerty i trudno byłoby wybrać ten lepszy. Zresztą dwukrotnie wystąpili razem na scenie i nie była to kwestia przypadku. 21 kwietnia ukaże się ich wspólna płyta zatytułowana "Stare" i z pewnością warto będzie jej posłuchać. Tyle tytułem wstępu. Relacja z koncertu do przeczytania w Portalu Katowickim. Tekst dostępny tutaj.


Zdjęcia: Sławomir Kruk

21 marca 2012

Afro Kolektyw, Okno KATO baru, 17.03.2012r.


W sobotę byłem na plenerowym występie Afro Kolektywu w oknie KATO baru. Moją relację z koncertu standardowo znajdziecie w Portalu Katowickim (portalkatowicki.pl). Tam również więcej zdjęć (zdecydowanie ciekawszych niż te tutaj, ale nie chciałem ich powtarzać). Tekst do przeczytania w linku.



Zdjęcia: Sławomir Kruk

29 lutego 2012

Jono McCleery, Hipnoza, 26.02.2012r.


Kolejny koncert z serii "10 lat Hipnozy" za nami. Tym razem właściciele Jazz Clubu Hipnoza zaprosili do siebie Jono McCleery - wschodzącą gwiazdę brytyjskiego folku. Miałem okazję być na tym koncercie i podzielić się swoimi wrażeniami na łamach Portalu Katowickiego (portalkatowicki.pl). Zapraszam do przeczytania relacji. Dostępna jest tutaj.


Zdjęcia: Sławomir Kruk

22 lutego 2012

Odjazdy 2012, Spodek, 18.02.2012r.


Moja relacja z tegorocznych Odjazdów do przeczytania na stronach Portalu Katowickiego (portalkatowicki.pl). Zapraszam do lektury tutaj.

Sławomir Kruk

14 lutego 2012

Mikromusic, Katofonia, 11.02.2012r.


Wracając do tradycji sprzed paru dni muszę pochwalić się, że początek lutego miałem niezwykle intensywny pod względem koncertowym (KNŻ, Lamb i Mikromusic). W związku z czym podrzucam linka do kolejnej swojej relacji, tym razem z koncertu akustycznego wrocławskiego zespołu Mikromusic, który odbył się w Katofonii 11.02. Tekst do przeczytania tutaj.

Sławomir Kruk

12 lutego 2012

Lamb, Kraków Klub Studio, 8.02.2012r.


Bardzo dobrze przyjęte ubiegłoroczne koncerty Lamb na festiwalach Tauron Nowa Muzyka oraz Free Form sprawiły, że Polska stała się punktem obowiązkowym podczas ich kolejnej europejskiej trasy. Tym razem występy były, aż trzy (Warszawa, Kraków, Wrocław). Ten krakowski z pewnością na dłużej zapisze się w pamięci Lou Rhodes i Andy Barlowa. To właśnie w Klubie Studio z ust Lou padły doniosłe słowa „Jesteście najgłośniejszą publicznością w trasie”. I z pewnością nie była to tylko kurtuazyjna wypowiedź wokalistki Lamb, bo przeciągające się wrzaski spontanicznie reagującej publiczności zmusiły ją parokrotnie do przeczekania euforii fanów przed rozpoczęciem śpiewania kolejnego utworu.

A trzeba przyznać, że Lou Rhodes ubrana w długą, zwiewną suknię odsłaniającą zupełnie plecy była w świetnej formie wokalnej. Czarowała publiczność swym nieskazitelnie czystym głosem, który niósł się wspaniale po sali. W jej przypadku nie ma mowy o efekcie jakiś studyjnych zabiegów. Śpiewała tak czysto jak na płycie, a często i lepiej. Andy tryskał energią. Nie był w stanie spokojnie wytrzymać za swoją konsoletą z instrumentami elektronicznymi. Biegał jak oszalały po scenie i pokrzykiwał do publiczności. Z sympatyczną agresją uderzał w bębny (choćby w trakcie „What Sound”). Basista Jon Thorne – nieoficjalny trzeci członek zespołu energicznie gibał się to w prawo, to w lewo ze swoim elektronicznym kontrabasem przybierając nieco akrobatyczne pozy.



Repertuarowo dominowały nagrania z ubiegłorocznej płyty „5” (album znalazł się w moim top20), choć oczywiście nie mogło zabraknąć i największych hitów z „Gabriel” i „Góreckim” na czele. Od czasu do czasu Lou sięgała po gitarę, jak choćby w „Build a Fire” oraz w psychodelicznym „Trans Fatty Acid”. Tego ostatniego nagrania nie powstydziliby się post-rockowcy. Mocna, przesterowana gitara oraz stopniowo narastające odczucie hałasu było absolutnym przeciwieństwem dotychczasowego charakteru koncertu. Uwagę przyciągały ponadto klimatyczne wizualizacje. „She Walks” towarzyszyła np. wizualizacja miasta tętniącego ruchem i tonącego w blasku świateł.


Warto wspomnieć także o zachowaniu Andy Barlowa, Lou Rhodes i Jona Thorne’a po samym koncercie. Sporo czasu poświęcili na rozdawanie autografów, podpisywanie płyt oraz pozowanie do zdjęć. Każdego traktowali przy tym indywidualnie i nie szczędzili uśmiechów (zwłaszcza Lou). Taka praktyka nie jest teraz zbyt częstym zjawiskiem, więc tym większe należą się brawa za tak godną pochwały postawę.


Ps. Z dobrej strony pokazały się dwa supporty. Jako pierwszy zaprezentował się typowy songwriter Jay Leighton, który swym przejmującym głosem wyśpiewał pięć piosenek. Wśród nich znalazł się tytułowy numer z jego debiutanckiej płyty „As the Sun Come’s Up” oraz „Icarus & Me”. Wersje koncertowe tych utworów były oczywiście znacznie surowsze i pozbawione wszelkich studyjnych ozdobników. Zdecydowanie więcej prądu i mocy miał półgodzinny występ The Ramona Flowers. Chłopaki grają klasycznego indie-rocka z domieszką elektroniki. Spodobał mi się zwłaszcza numer brzmiący jak odrzut Wild Beasts z sesji do „Two Dancers”. Debiutancka płyta dopiero w drodze, ale już teraz widać, że skomponowali parę przebojowych melodii. Album produkuje Andy Barlow z Lamb, więc pewnie będzie o nich głośniej w najbliższym czasie. Czego szczerze im życzę.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

6 lutego 2012

Kazik na Żywo, Mega Club, 3.02.2012r.


W piątek 3 lutego miałem okazję uczestniczyć w koncercie promującym nowe wydawnictwo Kazika na Żywo - "Bar La Curva / Plamy na Słońcu" (Katowice, Mega Club). Relację + parę zdjęć mojego autorstwa znajdziecie w Portalu Katowickim. Tekst do przeczytania tutaj. Z muzycznymi pozdrowieniami.

Sławomir Kruk

24 stycznia 2012

The Australian Pink Floyd Show, Katowice - Spodek, 22.01.2012r.


W niedzielę 22 stycznia miałem okazję być na The Australian Pink Floyd Show w katowickim Spodku. O swoich wrażeniach z koncertu napisałem w relacji opublikowanej w Portalu Katowickim! Zachęcam do przeczytania tutaj.

Sławomir Kruk

3 stycznia 2012

Top wszechczasów

Za nami kolejna odsłona Topu Wszechczasów Trójki. Lubię Top, chociaż razi mnie straszna przewidywalność, zwłaszcza pierwszej dziesiątki. Wiem, że trudno się uwolnić od kawałków typu Starway To Heaven czy Brothers In Arms, ale nieobecność już nie tyle w pierwszej dziesiątce, ale w ogóle w zestawieniu poniższych piosenek, jest co najmniej zastanawiające. W Topie zdecydowanie brakuje:

I Don't Like Mondays - The Boomtown Rats.
Bob Geldoff napisał tę piosenkę pod wpływem tragedii, jaka wydarzyła się obok Szkoły Podstawowej w Kalifornii, w 1979. 16 - letnia Brenda Ann Spencer zastrzeliła tam 2 osoby i raniła kolejnych 9. Jako powód wskazała, że chciała "ożywić sobie dzień, bo nie lubiła poniedziałków". Geldoff przeczytał to potem w gazecie i miesiąc później piosenka była gotowa. Co ciekawe, pieśń była dużym sukcesem w Anglii, ale bez większego echa pozostała w USA. Moment przejścia po klawiaturze pianina, który pojawia się na początku Trojka wykorzystała, jako motyw Listy Przebojów, tym bardziej dziwi nieobecność utworu w TOPIE...

Paranoid Android - Radiohead

Thom Yorke powiedział kiedyś, że gdy słyszy Paranoid Android w radiu, widzi "pracowników fabryki, którzy pracując w przemysłowych obrabiarkach, i odnoszących rany w wyniku ekspozycji na nie". Słuchając Paranoid Android można natomiast ogłuchnąć, w momencie po dwóch i pół minutach, kiedy włącza się wściekła i zniekształcona gitara Jonny Greenwooda. Punktem odniesienia dla tej zbitki kilku pomysłów, z których każdy pochodzi od innego członka zespołu i jakoś idealnie pasuje, były Bohemian Rapsody Queen, i Happiness Is A Warm Gun The Beatles. Animowane wideo stworzył Magnus Carlsson.


Eternal Flame - Bangles
Chyba jedno z milszych wspomnień z dzieciństwa (przynajmniej wydaje mi się, że wtedy częściej odtwarzali w radio ten utwór). Napisana wspólnie przez Susannę Hoffs, Billy Steinberga i Toma Kellego, był to drugi numer jeden, po Walk Like An Egyptian na Billboardzie. Wcześniej takiej sztuki dokonały tylko dwa żeńskie zespoły: The Supremes i The Shirelles. Eternal Flame jest chyba jedną z piękniejszych piosenek o seksie, jaką stworzono, chociaż oficjalnie twórcy inspirowali się wiecznie palącymi się pochodniami, m.inn. przy grobie Elvisa Presleya, gdzie swojego czasu zawitały dziewczyny z Bangles. Warto obejrzeć to wykonanie na żywo z roku bodaj 2000. Zwróćcie uwagę, jak wygląda Susanna Hoffs, mimo upływu tylu lat!


This Is Not America - Pat Metheny/David Bowie
Piosenka pochodzi ze ścieżki dźwiękowej filmu Sokół i Koka Johna Schlesingera. Metheny napisał muzykę, Bowie dostarczył teksty i zaśpiewał. Efekt jest porywający, a klimat towarzyszący piosence jest wręcz nieziemski, dzięki użyciu nakładce znakomitych podkładów syntezatorowych. Chyba najlepsza piosenka lat 80 - 85.


Sympathy For The Devil - The Rolling Stones
Z albumu Beggars Banquet, rok 1968. Absolutna doskonałość pod każdym względem: stopniowania napięcia, instrumentalnego wykonania, improwizacji i muzycznego luzu. Pianino Nicky Hopkinsa, znakomitego angielskiego pianisty (mimo, że tylko sesyjnego, ale za to z jakimi zespołami) rozwija się w tym utworze i przeistacza z wystukiwania prostych akordów, aż do kompletnej wariacji na klawiszach, akordów uderzanych pulsacyjne i falami. Znakomicie brzmi także partia gitary basowej Keitha Richardsa, a jamajski klimat wprawiają bębny Billy Wymana. Charlie Watts powiedział, że w tej piosence Stonesi próbowali właściwie wszystkiego, a Mick Jagger, który napisał większą część piosenki, porównywał utwór do hipnotycznej, wciągającej samby. Jak wielką spuściznę ta piosenka zostawiła, możemy posłuchać choćby w piosence Primal Scream Loaded, ale i wielu innych.


Sunny Afternoon - The Kinks
To zazwyczaj The Beatles byli pierwsi i to oni w latach 60. wyznaczali trendy. Jednak The Kinks wyprzedzili The Beatles, tworząc humorystyczne, krótkie prześmiewcze groteski, jak ta poniżej. Później Paul McCartney wykorzysta motyw Sunny Afternoon, tworząc Maxwell Silver Hammer. Tutaj podobieństwo z Beatlesami się nie kończy: Podobnie jak Taxman Harrisona, pieśń opowiada o wysokich podatkach, które były ściągane w Wielkiej Brytanii za rządów Harolda Wilsona.


Everlastig Love - Love Affair
Napisana oryginalnie przez Buzza Casona i Maca Gaydena, jednak to wersja Love Affair, zespołu, który wypłynął na fali "brytyjskiej inwazji", opatrzył całość najbardziej rozpoznawalną ścieżką dźwiękową. Triumfalne trąbki, znakomity i znakomicie ukryty chórek i piękny tekst. W piosence erę miłości słychać po prostu na odległość. Dawno nie słyszałem w radiu. Piosenka miała wpływ także na naszych rodzimych artystów, między innymi Skaldów, co wprawnemu uchu umknąć nie mogło.


A Day In The Life - The Beatles
Jeśli już Beatlesi, to na pewno nie Yesterday, jak w Topie, która jest na pewno ładną piosenką, ale przepraszam bardzo panie Paul, nijak się to ma do A Day In The Life. Hipnotyczna opowieść, napisana w większości przez Lennona, który czytał różne artykuły w gazetach a potem pisał na podstawie owych piosenki, robi do dziś niebotyczne wrażenie a poziomem artyzmu i rozmachem wykonania, porównuje się ją do największych dzieł klasyków muzyki poważnej. Nawet wstawka McCartneya w środku nie jest zła, jednak końcówka utworu, na którą składa się najdoskonalszy akord fortepianowy, jaki powstał w muzyce popularnej kładzie na plecy jak po uderzeniu młota. Lennon, McCartney, Starr, i Mal Evans uderzają jednocześnie akord E w trzy osobne pianina. Aby dźwięk trwał ponad 40 sekund, dźwiękowcy stopniowo zwiększali głośność suwakiem aż do maksimum. W ten sposób pod koniec wybrzmiewania akordu możemy usłyszeć szelest krzeseł w studiu Abbey Road. Właściwie to co się dzieje w tej piosence trudno opisać słowami. Spuścizna ogromna. Coś wspaniałego


Na razie w małym skrócie tyle, chociaż znalazł bym jeszcze trochę takich topowych pozycji.

Marcin Bareła