28 sierpnia 2014

Recenzja: Damon Albarn - Everyday Robots


Jeśli Kate Bush jest największą współczesną kompozytorką muzyki popularnej, tak Damon Albarn może być jej męskim odpowiednikiem. Człowiek, który z Blur zmienił oblicze brytyjskiego rocka, ani nie myśli o muzycznej emeryturze, a kolejne płyty krytycy muzyczni już przestali liczyć. Muzyk starzeje się z klasą i tworzy niezmiennie dobre piosenki. Tak samo jest na najnowszym i – co ciekawe – pierwszym solowym albumie Damona Albarna – „Everyday Robots”.

Ileż to już było płyt i projektów – od Blur, przez Gorillaz, The Good The Bad and The Queen, Mali Music, aż po własny solowy projekt. Muzyk stworzył już całą paletę dźwięków i teraz możemy rozkoszować się jego najbardziej minimalistycznym chyba dziełem. Płyta nagrana na gitarę akustyczną i pianino, wyprodukowana przez Richarda Russela, szefa wytwórni XL to album konceptualny, opowiadający z jednej strony skrawki z życia Albarna, z drugiej zagubienie we współczesnym, coraz bardziej zinformatyzowanym i postępowym technologicznie świecie. Dzieło najbardziej osobiste, retrospektywne w karierze muzyka. I melancholijne.

Albarn jest mistrzem obserwacji. Nie stoi w piosenkach z boku, tylko pyta. Już w pierwszej piosence „Everyday Robots” autor zastanawia się nad stanem współczesnego człowieka. „We are everyday robots... Looking like standing stones...till you press restart...” Nasze życie jest podporządkowane pewnym czynnościom, robimy ciągle to samo, jesteśmy jak roboty. Niby proste, ale jest w tym większa głębia. Nie znajdujemy czasu na realizowanie pasji, żyjemy nudno, w monotonii i samotności. Nie mamy pomysłu na życie. Świetnie opisuje to piosenka „Lonely Press Play”: telewizja zastępuje nam prawdziwe życie. Jeszcze bardziej osobiste są kolejne utwory: „You and Me” opowiada o dawnych problemach alkoholowo – narkotykowych Albarna i ich konsekwencjach, „Hollow Ponds” to wspomnienia kilku istotnych wydarzeń dla muzyka – wielkiej suszy w roku 1976, czy okoliczności wydania albumu „Modern Life is Rubbish” w roku 1993. Trochę w stylu „Nightswimming” R.E.M.

Pocieszająco w tym towarzystwie wypada pieśń „Mr Tembo” dedykowana... małemu słoniowi, którego muzyk spotkał w pewnym zoo w Mkomazi, w Tanzanii. Damon Albarn tak opowiadał w wywiadzie dla Rolling Stona: „Piosenkę nagrałem na telefon i zaprezentowałem Richardowi, a on stwierdził, że warto ją nagrać...Zaśpiewałem ją temu słoniowi, bo był taki słodki...” Na pytania, jak słoniątko zareagowało Albarn odpowiada: „Szczerze, gdy zaśpiewałem, słoń się zesrał. A ponieważ karmiony był mlekiem, była to biała kupa małego słoniątka, jeśli możesz to sobie wyobrazić. Zobaczyć to z bliska to naprawdę coś...”

Żarty żartami, ale album jest najbardziej chyba poważnym zbiorem muzyki do przemyśleń w karierze Damona Albarna. Muzycznie jest bardzo minimalistycznie, co nie znaczy że nie ma smaczków w postaci chóru gospel Leytonstone City Mission Choir, gościnnie Natashy Khan, czy samego Briana Eno. Pojawiają się okazjonalnie smyczki i trąbka. Całość dopieszcza bitami i samplami Richard Russel. Płyta, która nie przynosi przebojów (może za wyjątkiem „Mr Tembo”), ale jest bardzo równa muzycznie i niezwykle uzupełniająca się lirycznie. Albarn po raz kolejny pokazuje klasę.







Ocena: 8/10
Wysłuchał: Marcin Bareła

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz