15 listopada 2016

Recenzja: Nick Cave and The Bad Seeds - Skeleton Tree


Nick Cave to jedna z tych postaci, która nie pozostawia odbiorcę obojętnym. Fascynuje, urzeka i prowokuje, jest uwielbiany ale i ma grono "hejterów". Mnie latami zajęło dać się "uwieść", ale w końcu uległem i musiałem uznać wielkość i geniusz tego niepokornego artysty, od zawsze stojącego na granicy ciemnej strony. Wystarczy bowiem spojrzeć na kreowany przez lata image i wsłuchać się w teksty - Nickowi daleko w nich do grzecznego kompozytora sypiącego płatki kwiatów, jego twórczość dotyka szerokiego spektrum ludzkiej egzystencji, od dylematów wiary po seks i zło.

Okoliczności powstawania płyty "Skeleton Tree" są nader dramatyczne, (syn Cave'a, Arthur zginął tragicznie spadając z klifu w Brighton) chociaż błędne są opisy, wedle których album miał powstać pod wpływem tych wydarzeń. Śmierć Arthura miała miejsce w lipcu 2015, a pierwsze sesje nagraniowe do "Skeleton Tree" rozpoczęły się jeszcze w 2014 roku. Tak naprawdę album był już niemal na ukończeniu, kiedy doszło do tej tragedii, dlatego zmodyfikowano niektóre teksty i nagrano całość wokaliz. Albumowi towarzyszy film "One More Time With Feeling", będący zapisem procesu twórczego i komentarzem do wydarzeń w Brighton. Zainteresowanie także w naszym kraju jest ogromne, dlatego ponowna projekcja będzie miała miejsce w grudniu.

Cave na "Skeleton Tree" wspina się na absolutne wyżyny swoich kompozytorskich umiejętności. Przyjęcie albumu było wręcz euforyczne, krytycy nie żałowali pochwał i ciepłych słów pisząc o najbardziej osobistym, szczerym albumie artysty. Płyta odchodzi od typowego podziału na zwrotki i refren, piosenki jak "Girl in Amber" czy "I Need You" wydają się rozmywać rytmicznie i mamy wrażenie że Nick Cave i Warren Ellis (współproducent albumu) wręcz ze sobą nie współpracują. Cave ze swoim bólem rozprawia się z klasą - nie zagrzebuje słuchacza w wielkim lamencie, ale z pokorą i w swoistym mistycyzmie oddaje swój duchowy stan, wgłębiając się w rodzaj osobistej medytacji. Przepięknie robi to między innymi w "Distant Sky", tworząc z boską Else Torp duet wymarzony.

Nick Cave, oprócz szczerego współczucia wzbudził we mnie dodatkowy szacunek za stworzenie, w jednej z najtrudniejszych chwil w życiu, prawdziwego arcydzieła, płyty której słucha się z zapartym tchem i która zostawia słuchacza w niedowierzaniu, że można jeszcze komponować tak dobre tak równe i zarazem tak emocjonalnie głębokie utwory.

Ocena: 10/10

Marcin Bareła

Posłuchaj:





11 listopada 2016

Sturle Dagsland, Katowice 10.11.2016



Wtorkowym koncertem Julii Holter organizatorzy Ars Cameralis Festival wysoko zawiesili poprzeczkę kolejnym artystom z programu muzycznego imprezy. Tymczasem szerzej nieznany Norweg bez oficjalnego wydawnictwa płytowego, który swoje pierwsze zarejestrowane nagrania sprzedawał po katowickim koncercie na pendrivie najprawdopodobniej okaże się odkryciem tej edycji festiwalu.

Sturle Dagsland to niezwykle oryginalny artysta, który póki co zyskuje rozgłos za sprawą fenomenalnych występów na żywo łączących w sobie dziki, nieposkromiony performance z typowym koncertem muzycznym. Na scenie Sturle występuje wraz z bratem Sjurem, który pomaga mu obsługiwać część instrumentów. A trzeba przyznać, że jak na występ zaledwie dwóch muzyków liczba zgromadzonych na scenie instrumentów była ogromna. Punkt wyjścia stanowiły gitary akustyczne oraz zestawy klawiszowe, ale nie sposób zapomnieć o wszelkiej maści perkusjonaliach, których wpływ był widoczny gołym okiem. To głównie za ich sprawą oraz nietypowej zabawy głosem występ Norwega zamienił się w odprawienie guseł - plemiennego obrzędu mającego na celu wywołanie duchów ze zgromadzonego na scenie sprzętu.

Audytorium Domu Oświatowego Biblioteki Śląskiej na czas 65-minutowego występu szalonego Norwega tonęło w odcieniach barw i świateł. W tym czasie na scenie działy się nieprawdopodobne rzeczy. Sturle nie tylko grał na instrumentach (poza wspomnianymi też na akordeonie), śpiewał, melorecytował, ale także stepował i kopał w furii talerze od perkusji. Ponadto w trakcie dwóch utworów zeskoczył ze sceny i miotał się w szale wśród publiczności. Pod koniec koncertu jeden z talerzy od perkusji poleciał nawet w kierunku osób siedzących w pierwszym rzędzie. Największą radość sprawiało mu chyba jednak wymienianie kolejnych nie do powtórzenia tytułów piosenek co kwitował charakterystycznym piskiem zachwytu.



Jego występ był przemyślanym od początku do końca widowiskiem, które jednocześnie stało na bardzo wysokim poziomie artystycznym. Dzikość sceniczna artysty uzupełniała niepokojącą warstwę muzyczną. Coś pierwotnego było już w samych zachowaniach na scenie m.in. piciu ogromnych haustów wody, syceniu się owocami w przerwach między utworami. Sturle zrzucał z siebie do pewnego czasu też kolejne warstwy ubrań. Muszę przyznać, że w wykonaniu scenicznym jest on żywiołem nie do zatrzymania, a w przyszłości może stać się norweskim dobrem narodowym, jak swego czasu Bjork i Sigur Ros dla niewielkiej Islandii. Jednocześnie zastanawiam się, czy zarejestrowana w studiu płyta jest w stanie w ogóle oddać atmosferę koncertu. Będzie to trudne wyzwanie i być może dlatego Sturle zwleka z jej rejestracją pomimo sporego materiału i paroletniego doświadczenia scenicznego.

Dotychczas norweską scenę muzyczną kojarzyłem głównie z zespołem Flunk, Toddem Terje, Susanne Sundfør i Jenny Hval. Teraz za sprawą festiwalu Ars Cameralis będę mieć w pamięci także Sturle Dagslanda, który być może wkrótce będzie tak samo rozpoznawalny co wyżej wymienieni.





Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

9 listopada 2016

Julia Holter, Muza Sosnowiec 8.11.2016



Jubileuszowa XXV edycja festiwalu Ars Cameralis pod względem programu i formuły stanowi potwierdzenie dotychczasowej marki i interdyscyplinarnego charakteru imprezy. Mnie od dawna przyciągały na festiwal przede wszystkim starannie wybrane koncerty. To tutaj np. dwukrotnie zachwyciłem się występami duńskiego Efterklang, rozmarzyłem przy Tindersticks, Vashti Bunyan i I Am Kloot oraz poczułem na własnej skórze dźwięki amerykańskiego pogranicza za sprawą fenomenalnego koncertu Calexico. Generalnie mógłbym tak jeszcze wymieniać dosyć długo, a jestem święcie przekonany, że tegoroczny program przyniesie także wiele emocji i wrażeń, które będą wspominane po latach. Pierwszy argument mamy zresztą za sobą.

Festiwal Ars Cameralis wyróżniają starannie wybrane lokalizacje koncertów. Występ Julii Holter odbył się w nieco zapomnianej sali koncertowej Muza w Sosnowcu, która odzyskuje dawny blask po niedawnym remoncie. To miejsce dotychczas kojarzyło mi się głównie z salą kinową prężnie działającą w czasach mojego dzieciństwa. To tutaj w czasie ferii zimowych spędzanych u babci zdarzało mi się czasem wpadać do kina. A teraz po latach wróciłem na koncert wschodzącej gwiazdy amerykańskiej alternatywy. Julia Holter, choć jeszcze nie zyskała szerokiej grupy fanów jest artystką niezwykle cenioną w branży muzycznej i od krytyków muzycznych od samego początku może liczyć na zauważenie w podsumowaniach roku. Jej ubiegłoroczny album "Have you in my Wilderness" okazał się zasłużenie największym sukcesem w karierze i potwierdził, że Holter ma także spory talent do pisania przebojowych piosenek (Everytime Boots, Sea Calls Me Home).

Amerykańska artystka w udzielonych przed festiwalem wywiadach zapowiadała, że możemy spodziewać się przekrojowego setu zawierającego nagrania z jej wszystkich płyt i to się rzeczywiście potwierdziło. Swój krótki, zaledwie 70-minutowy występ rozpoczęła od "So Lillies" z debiutanckiego krążka "Tragedy" (2011). A potem były także wybrane kompozycje z trzech pozostałych albumów z oczywistą przewagą ostatniej płyty. Z mojej ulubionej "Ekstasis" (2012) zaprezentowała jedynie "Fur Felix" oraz "In the Same Room". Piosenki Julii Holter prezentowane na żywo za sprawą mocno rozbudowanego instrumentarium (zestawy klawiszowe, kontrabas, saksofon, skrzypce, perkusja, a nawet dudy (?)) tworzą niezwykle organiczną całość. Przy czym nie ma tu za bardzo miejsca na szalone improwizacje poszczególnych muzyków. Bowiem najważniejszym instrumentem w tym zestawie pozostaje mocny, przejmujący głos Holter, który moim zdaniem najlepiej wypadł w tych dłuższych, bardziej rozbudowanych strukturalnie kompozycjach typu "Betsy on the Roof" oraz "Vasquez".

Był to mój drugi koncert Julii Holter w przeciągu trzech lat. Poprzednim razem widziałem ją w warunkach festiwalowych na katowickim Off Festival-u, gdzie w 2013 roku prezentowała głównie materiał z drugiej płyty. W porównaniu z tamtym namiotowym występem było widać znacznie większy luz w jej poczynaniach na scenie. I pewnie to nie tylko sprawka powoli sączonej lampki wina, ale przede wszystkim sporego obycia i doświadczenia scenicznego. Julia potrafiła wzbudzić aplauz publiczności już samym niekontrolowanym wydaniem dźwięku tuż przed rozpoczęciem kolejnego utworu. W jednej z krótkich przerw po szeptanej podpowiedzi saksofonisty podziękowała za ciepłe przyjęcie po polsku oraz wspomniała, że jej pierwszy koncert poza USA odbył się właśnie w naszym kraju (Warszawa) i zawsze jest tu bardzo ciepło przyjmowana. Trudno się dziwić, że Polska pokochała Julię, bo dziewczyna ma spory dar do budowania nastroju podczas swoich występów. Do czego z pewnością przyczynił się także siedziany układ sali w Sosnowcu. Jednocześnie Holter pozostawia słuchacza ze sporym niedosytem ze względu na dość krótką setlistę, która nie jest w stanie nasycić wytrawnego odbiorcę. Tym zabiegiem sprawia, że od razu ma się ochotę planować kolejny wyjazd, aby zaspokoić głód muzycznych uniesień. A mam szczerą nadzieję, że takie okazje się pojawią w ciągu najbliższego roku, bądź lat.

Przy okazji warto wspomnieć, że sporym atutem tak kameralnych koncertów jak ten wczorajszy jest możliwość nawiązania bezpośredniego kontaktu z artystą. Julia Holter kilkanaście minut po zakończeniu występu wyszła do fanów. Bardzo chętnie rozdawała autografy, podpisywała płyty i pozowała do wspólnych zdjęć.





Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

12 września 2016

Elektryczne Gitary - Dni Kapusty Charsznica 2016


Na Elektryczne Gitary wybierałem się latami i w końcu udało się zespół dorwać, przy okazji Dni Kapusty 2016 w miejscowości Miechów - Charsznica. E.G. to ten zespół, który przywołuje wspomnienia fantastycznych lat 90. i pierwszych muzycznych doznań, kiedy rządziły kasety magnetofonowe. To wtedy, w roku 92 namiętnie słuchałem "Wielkiej Radości", którą to zapisaną właśnie na wspomnianą taśmę magnetofonową pożyczałem od siostry. Po latach do twórczości Elektrycznych Gitar wracałem kilkukrotnie, odkrywając kolejne płyty jak "Huśtawki" czy "A Ty Co"...

W 2016 roku, co ze wstydem przyznaję, w końcu udało mi się dotrzeć na koncert E.G. i tego wyjazdu nie żałuję. Był to koncert który ja nazwałbym - profesjonalne jaja. Bo faktycznie Jakub Sienkiewicz, Piotr Łojek, Tomasz Grochowalski, Aleksander Korecki, Jacek Wąsowski, Leon Paduch łączą całkiem dojrzałe granie z farsą, dlatego ich koncert w Charsznicy momentami przypominał kabareton. Zresztą, sam Kuba Sienkiewicz wspominał kilka lat temu, że podczas koncertu stara się stworzyć karykaturę samego siebie, co doskonale mu wychodzi. Większość piosenek śpiewa w kompletnie innych tonacjach, po drodze łamiąc schemat zwrotek i rymów. Są utwory recytowane albo wykrzyczane w bardzo autoironiczny sposób. W piosence "Włosy" mamy zmianę tekstu "Przyszedł Wacek, co to teraz będzie, długie włosy ma normalnie wszędzie...Przyszła Ziuta, chyba zaraz wyjdzie, ona długich włosów nie ma chyba nigdzie..." Kilka kawałków zaskakuje rozbudowanymi aranżacjami jak "Żądze" czy "Dzieci". W Charsznicy w pewnym momencie na scenie wylądowało kilka głąbów kapuścianych, a artyści nałożyli po liściu na głowy.

Elektryczne Gitary wydały dosłownie w czerwcu tego roku płytę "Czasowniki", ale w Charsznicy skupili się na znanych kawałkach, z czego główną reprezentantką wieczoru była kultowa dziś płyta "Wielka Radość" z 1992 roku. Nie dziwi mnie to - publiczność na tego typu imprezach nie będzie wsłuchiwała się w nieznane kawałki, ale oczekuje się rozerwać i posłuchać "Kilera" albo "Co ty tutaj robisz". Ja należę właśnie do tej grupy i cieszy mnie, że mogłem posłuchać w sumie także moich ulubionych utworów, jak "Wytrąciłaś", "Nie pij Piotrek" czy "Huśtawki". W odświeżonych wersjach bardzo fajnie zabrzmiały między innymi "Włosy" "Głowy Lenina" czy "Żądze". Na bis wybrzmiały wspaniałe, pocieszające "Huśtawki", ale i po tej piosence publiczność nie chciała wypuścić Elektrycznych Gitar ze sceny. Całość zakończył widowiskowy pokaz sztucznych ogni.

Mnie pozostaje życzyć Elektrycznym Gitarom równie dobrej formy koncertowej w następnych latach. Na dniach kapusty poczucia humoru muzykom nie brakowało, a poszczególne solówki instrumentalne wychodziły każdemu kapitalnie. Były to naprawdę profesjonalne jaja - z przymrużeniem oka ale na poziomie i z szacunkiem dla słuchacza. Dziękuję Wam za ten koncert.




Marcin Bareła
Zdjęcia: Sławomir Kruk

5 września 2016

Dawid Podsiadło - Park Hallera w Dąbrowie Górniczej, 03 września


Nigdy nie śledziłem kariery Dawida Podsiadło tak, jak śledzę losy muzyczne Natalii Grosiak czy Artura Rojka. Dawid jest jednakowoż artystą, który niezwykle umiejętnie połączył z reguły przyjemne, ale gdzieniegdzie także wymagające granie. Nadarzyła się okazja, żeby zobaczyć artystę na żywo w ramach Festiwalu Ludzi Aktywnych w Dąbrowie Górniczej na koncercie darmowym. Po odsłuchu całości ze smutkiem przyznałem, że byłem na jednym z najsłabszych koncertów w swoim życiu. Po artystach widać było brak zaangażowania i pasji, dlatego wyglądało i brzmiało to tak, jakby każdy obraził się na swój instrument, chociaż występ uratował Olek Świerkot, ze swoimi kapitalnymi partiami Telecastera. Sam Dawid Podsiadło także dawał radę, chociaż nie udało mu się ukryć wyczerpania trasą, a jego przerywniki słowne między utworami były tak nieudolne, że aż śmieszne. Nie wiem, na ile to specjalny zabieg, a na ile brak pomysłu na to co powiedzieć za chwilę; generalnie teksty w stylu: "Mieliśmy nieprzyjemne zdarzenie pod Piotrkowem Trybunalskim, ale nie będę wchodził w szczegóły, to było dosyć przykre, a mamy się tutaj bawić" trąciły kiczem. Koncert momentami ożywał za sprawą takich hitów, jak "Pastempomat" czy "Trójkąty i kwadraty", ale już "Nieznajomy" wypadł blado jak topniejący śnieg a takich momentów było więcej. Sprawę pogrzebała awaria na kablach, kiedy zespół zmuszony był na chwilę zejść ze sceny. 1/3 widowni opuściła teren przed sceną, a zespół Dawida Podsiadło po powrocie już resztami sił jakoś doczłapał do końca występu, nawet nie wychodząc na bis. Na plus należy zaliczyć znakomite nagłośnienie poszczególnych instrumentów, które razem współbrzmiały kapitalnie. Szkoda tych problemów technicznych, bo nie można odmówić muzykom kunsztu grania. Generalnie był to dosyć dziwny koncert, liczę na kolejne koncerty Dawida i spółki w mam nadzieję pełnej formie wykonawczej.

Marcin Bareła

19 sierpnia 2016

Pustki - wywiad


W ramach post scriptum do relacji z koncertu Pustek w Chorzowie (15 lipca), przedstawiam wywiad z Barbarą Wrońską i Radosławem Łukasiewiczem. Przeczytacie między innymi o inspiracjach artystycznych, festiwalu w Opolu i graniu razem przez 15 lat...

Czy Pustki można jeszcze nazywać zespołem gitarowym po studyjnej płycie "Safari"?

Radek Łukasiewicz: Ja czuję nawrót gitar, bo wcześniej z gitarą się obraziłem ale od pół roku, kiedy kupiłem sobie gitarę, na której dziś grałem (gitara basowa Rickenbacker - przyp. aut.), to aranżacje piosenek stały się bardziej gitarowe. I niewykluczone, że na następnej płycie będzie nawrót gitarowych brzmień.

Gitara basowa w Pustkach nie brzmiała nigdy wcześniej tak soczyście, jak obecnie. Na "Safari" to brzmienie jest wprost fenomemalnie. Co jest tego powodem?

R. Ł. Zawsze zmiana ręki powoduje inne brzmienie. Ja wcześniej grałem na gitarze głównie, a Safari to pierwsza płyta na zagrana basie, gitarzysta który pierwszy raz bierze bas zawsze gra inaczej niż rasowi, długoletni basiści.

Jesteście oficjalnie triem, ale na koncercie gracie jako kwartet.

R.Ł. Skład płytowy to trio, ale skład koncertowy uzupełnia Marcin Staniszewski... Gra na saksofonie, klawiszach.

Nie było by możliwości grania na żywo bez Marcina. Materiał z "Safari" na to nie pozwala?

R. Ł. Materiał na "Safari" wymagał podejścia kwartetowego, bo aranżacje w studiu były bardziej rozbuchane, niż nam się wydawało. Marcin pomaga nam ten materiał wykonywać na żywo.

Basiu, jak godzisz wychowanie syna z graniem. Czy jest to trudne?

Basia Wrońska: Jest, ale z tego żyję, to jest mój zawód...

Zabierasz dziecko ze sobą w trasy?

B. W.: Nie, staram się nie zabierać, bo on potrzebuje własnego rytmu i świata, który sobie układa...

R. Ł.: Zresztą rynsztok to nie jest miejsce dla dziecka...


B. W.: Warunki na koncercie są różne. Wolę jak zostaje w domu, gdzie wszystko jest na miejscu. Nie widzi ciemniejszych stron grania, całego trudu koncertowego. Ale generalnie interesuje się tym co robię, wypytuje mnie o wszystko i muszę przyznać, że jest coraz trudniej im jest starszy.

A mówią, że z wiekiem jest łatwiej, przynajmniej mnie tak mówią...

B. W.: Nie, właśnie gdy był mniejszy i miał mniejszą świadomość to mniej to przeżywał, a teraz zaczyna rozumieć wszystko - wie, że wyjeżdzam i na ile i bywa, że ciężko mu się z tym pogodzić.

Pamiętam nasze spotkanie w 2008 roku, wtedy mówiliście o trudniej sytuacji finansowej w zespole. Czy dziś utrzymujecie się z tego co robicie w pełni?


B. W.: Muzyka to nasz jedyny sposób zarobkowania, Staramy się grać koncerty i z tego żyć z różnym skutkiem. Ale na pewno jest dużo lepiej niż w 2008.

R. Ł.: Ja na przykład miałem pracę w 2008 a teraz już nie. Wszyscy żyjemy tylko z muzyki, oczywiście nie tylko realizując się w Pustkach.

Ty Radku jesteś bardzo zapracowanym i znakomitym zresztą tekściarzem, słyszałem porównania Ciebie do Kasi Nosowskiej. Jak to odbierasz?

R. Ł.: To jest oczywiście bardzo miłe. Kaśka jest autorką tesktów z tak ogromnym dorobkiem, że porównania do niej to jest zaszczyt. Staram się to co robię robić najlepiej.

Jak piszesz i o czym piszesz? Co Cię inspiruje? Życie, miłość, byle co - coś wpadnie do głowy i to zapisujesz...

R. Ł.: To jest jakiś moment, który się zdarza. Jadąc na przykład na rowerze wymyślam sobie dwie linijki i je zapisuję bez piosenki, a potem się okazuje że pasują do niej, rozbudowuje to. Nie ma zasady. W Pustkach zaczyna się najczęściej od melodii i do tejże zapisuje się tekst. Tak jest zresztą w większości przypadków. Zaczyna się od emocji w utworze i przelewa się to na papier. Trzeba siedzieć i pisać, robić tego dużo, to jest raczej żmudna praca. Czasami napisanie czegoś zajmuje chwilę a czasem miesiąc, czasami "wchodzi" pierwsza wersja a czasami czwarta. Ja najczęściej piszę dla innych - to jest też jakaś próba porozumienia z drugą osobą, żeby ktoś to poczuł, żeby to było jego, kompatybilne z daną osobowością i z piosenką, więc jest to próba ułożenia układanki z wszystkich elementów.

Ale Ty Basiu też piszesz teksty...

B. W.: Głównie Radek, chociaż czasami jakiś pomysł wychodzi ode mnie - intuicyjnie wyrażam o czym chciałabym zaśpiewać, co w danym wersie pasuje. Bardzo dużo rozmawiamy o tekstach i się inspirujemy nawzajem...


Słyszałem że podróże to też Wasza silna inspiracja, zwłaszcza Radka

R. Ł.: Najwięcej inspiracji czerpie się z codzienności - z czynności i relacji z którymi obcuje się na co dzień. Zwyczajnie najwięcej się o tym myśli. Ja piszę najczęściej o relacjach ludzkich - bo to jest coś, z czym się człowiek boksuje na co dzień. Inni piszą o imprezach bo to jest ich codzienność, ale nie my.

Jeszcze wrócę do byłego basisty Pustek, Szymona Tarkowsiego. Czy odejście Szymona wpłynęło na egzotyczne brzmienie Safari, czy Wy i tak nagralibyście płytę w tych klimatach bez względu na okoliczności?

B. W.: Pół na pół myślę. Jeszcze jak rozmawialiśmy z Szymonem o nagraniu nowej płyty wszyscy się zgodziliśmy, że chcemy coś zmienić. Ale nie chodziło o to, że Radek przestanie grać na gitarze. Nastąpiło więcej zmian aranżacyjnych i nawet brzmienie Grześka Śluza jest inne na Safari.

Wy nie lubicie tkwić w jednym brzmieniu najwyraźniej....

B. W.: Na to wychodzi. Lubimy żeby muzyka podążała za nami jako za ludźmi. My jako ludzie po dwóch latach nie jesteśmy tacy sami. Coś nowego się przeżywa i na nowo nas buduje i podobnie jest z muzyką w naszym przypadku, co jest naszą zaletą i wadą, bo ciężko się do nas przyzwyczaić.

Dla mnie zaletą...

B. W.: Opinie się podzielone..

R. Ł.: Głosy były typu: - "Koniec Kryzysu", "Kalambury" - świetne brzmienie a potem znowu zmieniliście, następnie dwa utwory na "Wydawało się" jeszcze inne. Nie mamy takiego balastu, że jeżeli się kompletnie zmienimy, to nasza następna płyta będzie platynowa. Bo artyści, którzy zdobywają złoto, platynę nie chcą zawieść swoich fanów, którzy są przyzwyczajeni do danego oblicza, to lubią i tego chcą. Tak ma wiele zespołów. A my mamy tak, że przy naszych przemianach słuchacze się do tego już przyzwyczaili i nie mamy aż tak dużo do stracenia, czyli pieniędzy i poziomu życia. Bo jeśli ktoś sprzedaje platynowe płyty to przyzwyczaja się do pewnego poziomu zarobków i życia, i nadal myśli o zapewnieniu swojej przyszłości przez utrzymanie stanu rzeczy. My nie mamy aż tak dużo do stracenia, bo nauczyliśmy się funkcjonować w inny sposób, może ze szkodą dla naszych finansów domowych...

Ale przynajmniej artystycznie pozostajecie z czystym sumieniem..

R. Ł.: Dokładnie. Teraz gramy już próby do nowej płyty, i stajemy przed pytaniami: co mamy zagrać, jak zagrać i jak to powiedzieć, to już powiedzieliśmy tamto zagraliśmy, tego nie chcemy. Więc decydujemy, co będzie adekwatne dla nas, jako ludzi w tym momencie.

Słyszałem, że ludzie nadal mówią o was jako "debiutanci".

R. Ł.: Dlatego wydaliśmy płytę, podsumowującą 15 lecie działalności (śmiech).

To też, ale byliście na festiwalu w Opolu. To był moim zdaniem dobry ruch bo jednak wielu ludzi się o was dowiedziało. Jaka jest wasza opinia na temat tego typu wydarzeń?

B. W.: To był główny cel, żeby się pokazać jeszcze innemu odbiorcy niż ten koncertowy. Tym bardziej że piosenka "O krok" ma ogromny potencjał. Dodatkowo, panuje opinia środowiskowa, że Pustki są takim trudnym jazzowym zespołem, to tu była szansa zaprezentowania piosenki fajnej, lekkiej, która może trafić dalej do publiczności.

R. Ł.: Występowaliśmy między Wilkami a Edytą Bartosiewicz, więc tuzami sceny popularnej.

B. W.: Trafiła się okazja - dobra róbmy to - może się ta okazja już nie zdarzyć. Jest to znamienne, że w ogóle muzyka alternatywna zaczyna wkraczać w mainstream, robi się taki dobry bałagan. Nie wiadomo już, gdzie jest ta granica, ale jest to efektem trudnej sytuacji na rynku. Nie ma wyjścia - wejdziesz, albo zrezygnujesz i nie przetrwasz.

A was mainstream kusi?

B. W.: No zagraniem w Opolu to już jedną nogą stanęliśmy w tym mainstreamie.

A nagranie przychylnej szerszej publiczności, wygładzonej płyty? Jest to możliwe?

B. W.: Kiedy o tej nowej płycie gadamy, to nie zanosi się na to. Mamy dosyć ambitne plany (śmiech).

R. Ł.: Nie jesteśmy takimi ludźmi. Obecnie piosenka "O krok" to jest taki maks wyjścia do ludzi, takiego podania ludziom emocji, które zrozumieją. Ja nie czuje się na siłach, żeby napisać coś co będzie bardziej zrozumiałe, albo stworzyć nutę pod nóżkę. Dziś "O krok" jest topem naszej popowości.

Dużo macie piosenek na nową płytę?


R. Ł.: Pomysłów jest sporo. Myślimy całościowo o atmosferze tej płyty. Jakie utwory wybrać, które z pomysłów pasują do tego co mamy...

Może jakieś kołysanki dla syna Basi?

B. W.: To jest zawsze taka rzecz, którą można zrobić i przyznam, że płyta dla dzieci chodzi mi po głowie. Ja po prostu wiedziałabym, co z tym zrobić od razu. Bo Pustki są obecnie na etapie szukania, zastanawiania sie co przekazać. Jest to przyjemny ale i frustrujący czas. Bo mamy świetną piosenkę, która świetnie brzmi i nie wiemy ja ją zagrać. Myślimy - co tu robić i szukamy klucza. Jesteśmy właśnie w tym momencie.

I to widać też na koncertach, bo lubicie improwizować i bawić się własnymi utworami. Ale jak to się przekłada na pracę w studiu? Potraficie godzinami próbować dany kawałek?

B. W.: My strasznie długo gramy i na koncercie improwizacja jest naszym sposobem komunikowania się i sprawa nam to dużo radości. W studiu bywa różnie. Safari było szkielotowo ogarnięte i potem było dużo postprodukcji. Ale "Koniec Kryzysu" i "Kalambury" były już zagrane z marszu.

R. Ł.: "Safari" było naszą najdroższą płytą produkcyjnie. Wydajemy płyty sami, przy udziale naszego pośrednika, Agory.

Jak waszym zdaniem zmienił sie rynek muzyczny w Polsce na przełomie tych 15 lat działalności Pustek?

R. Ł.: Myślę że zespoły brzmią coraz lepiej. Obecnie liczy się element produkcji koncertowej. Dziś musi być pomysł brzmieniowy, realizator który zna materiał. Zespoły już na poziomie debiutu dbają o to, żeby dobrze brzmieć ze sceny. 15 lat temu tego nie było, wszystko było dużo bardziej garażowe i nieokrzesane. Zobaczmy zespół Hey - 15 lat temu to był zupełnie inny zespół...
Dziś zespoły które grają brudno są lepiej do tego przygotowane. Dbają o to, żeby grać na dobrych instrumentach, piecach. 15 lat temu liczył się warsztat pojedynczego muzyka. Dziś są grupy, które brzmią razem. Zespół Spoken Love wydaje debiutancką płytę, a ja idę na koncert i to brzmi, jakby mieli ze cztery płyty. Wiadomo, to są doświadczeni muzycy, ale to wszystko jest niezwykle dopracowane. Muzyka okołopopowa brzmi dużo lepiej niż kiedyś.


Brzmi jak pogrzeb rockowego sznytu.

R. Ł.: Oglądasz Jacka White w nowej odsłonie i to jest na maksa wyprodukowane jako koncert. Ma wszystko dopracowane. Jack White już nie wychodzi z gitarą żeby tylko zagrać. Nawet tak rootsowy rock jest dziś podany z jakimś pomysłem. Kogo dziś interesuje że zespół wyjdzie i tylko zagra?

Szacunek dla słuchacza?

R. Ł.: Też, ale i konkurencja na rynku to wymusza.

B. W.: A nasz rynek jest bardzo mały. Można powiedzieć, że to Rynek Lidla. Jedni nie mogą wydać płyty bo akurat inni to robią. Ja się zgadzam z tym co powiedział Radek, bo faktem jest że dziś muzycy nie są istotni, tylko brzmienie. Kunszt muzyka jako zawodowca przechodzi do lamusa. Dziś nie potrzeba być dobrym muzykiem, wystarczy mieć show, znać się na komputerze i dobrze brzmieć.

To jest dobre dla kogoś, kto nie lubi grać.

B. W.: Tak a z drugiej strony daje szansę wszystkim którzy czują, że chcieliby coś zrobić i mają takową szansę.

Czego Pustkom należy życzyć na najbliższy czas?


R. Ł.: Zdrowia psychicznego i fizycznego. To jest zawsze w cenie. Trudno dziś nie zwariować i ja bym sobie życzył nie zwariować.

B. W.: A ja chciałabym, żebyśmy mieli dużo powodów do radości z grania razem, bo to jest siła napędowa naszych działań.


A wy potraficie się cieszyć nadal sobą po tych 15 latach?

R. Ł.: Jest radość ale to jest zupełnie inny poziom. Dziś się cieszymy z wizji utworu, który powinien zabrzmieć tak albo inaczej. Zupełnie inny poziom radości.


B. W.: Dziś musimy stymulować naszą radość. Na klimat w zespole wpływa przerwa, jak się parę dni nie widzimy. Ale z drugiej strony, gdy mamy jakieś kłopoty albo problemy to do siebie lgniemy.


Można się przyzwyczaić do lat tras i ustawicznego grania?

B. W.: Odczuwam, że to momentami wymaga sporego poświęcenia.

R. Ł.: Wyjazdy nie są łatwe, ale są momenty na koncertach, że mi całe życie przed oczami staje. Dziś przy "Tyle z życia" po prostu odleciałem. To są takie momenty nie do przecenienia i wtedy wiem, że dobrze w życiu wybrałem.


Jeszcze jak jakiś krytyk dobrze napisze, w tym ja...

B. W.: Trzymamy cię za słowo (śmiech)

R. Ł.: Dobre opinie krytyków są fajne, ale jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Dla nas najważniejsi są ludzie, którzy do nas przychodzą, piszą maile o tym że jakaś piosenka im ratuje życie - to jest coś.



Rozmawiał: Marcin Bareła

9 sierpnia 2016

Off Festival Katowice 2016: Nowa Muzyka na Off-ie.


11. edycja Off Festival-u była z pewnością najbardziej pechową z dotychczasowych. Jestem stałym bywalcem katowickiego festiwalu od 10-ciu lat i nigdy do tej pory nie doświadczyłem tylu odwołanych koncertów, przetasowań w line-upie. Off Festival słynął ze skrupulatnie realizowanych harmonogramów koncertów, punktualności i generalnego porządku w trakcie imprezy. Jeśli w ogóle zdarzały się przypadki z odwoływanymi koncertami to były to zespoły z mniejszych scen ze znalezionym odpowiednio wcześniej godnym zastępstwem. Ta edycja na papierze zapowiadała się dość dobrze. Rzekłbym nawet, że najlepiej od paru lat, bo po pierwsze wracało wielu zagranicznych artystów, którzy porwali katowicką publiczność w latach minionych, co prawda z nowymi projektami wymagającymi odpowiedniej promocji, ale jednak. Przykładowo muzycy Efterklang pojawili się na festiwalu jako Liima, Rachel Goswell ze Slowdive oraz Stuart Braithwaite z Mogwai jako Minor Victories, Tom Barman z dEUS jako fromtmen avant-jazzowej grupy Taxiwars, Kuba Ziołek ze Starej Rzeki w unikalnym duecie z Wacławem Zimplem, a Błażej Król w intymnym projekcie przygotowanym wspólnie z żoną Iwoną jako Lauda.

Poza tym w programie festiwalu miało się pojawić parę tegorocznych dużych nazwisk z wydanymi przed bądź po Off Festival-u świeżymi płytami zarówno z krajowej jak i zagranicznej sceny, jak choćby: Brodka, Kaliber 44, Devendra Banhart, Lush, The Kills, Anohni, GZA, ale niestety część z nich odwołała z różnych powodów swoje koncerty w ostatniej chwili nie dając organizatorom szans na znalezienie zastępstwa. Kolejną wyraźnie zaznaczoną linią programową za sprawą nowego sponsora było przyciągnięcie fanów elektroniki i przemianowanie dawnej sceny leśnej, na której zwykle królowały różne odmiany alternatywy w scenę T-mobile Electronic Beats. Pojawili się na niej artyści głównie związani z konkurencyjnym festiwalem Tauron Nowa Muzyka, który odbywa się w Katowicach dwa tygodnie później. W moim odczuciu ilość elektroniki w tym roku była zdecydowanie przesadzona i wyraźnie straciły na tym różne nurty muzyki alternatywnej, jak np. songwriterski. Trudno bowiem było znaleźć w programie artystów pokroju The Tallest Man on Earth, Sun Kill Moon, Iron and Wine, czy Mazzy Star, którzy zachwycali publiczność Off-a we wcześniejszych latach. Elektronika była obecna niemal na wszystkich festiwalowych scenach robiąc z Off Festival-u niepotrzebnie kalkę Nowej Muzyki. Krajowej muzyki też było jakby mniej, choć udało się organizatorom tradycyjnie wyłapać najciekawsze nowości z rodzimego podwórka.


Do tej pory nie byłem specjalnym fanem Brodki. Śledziłem jej karierę od lat, ale wydawała mi się artystką typowo studyjną, której na koncertach brakuje pomysłu na pokazanie siebie. Spore zaskoczenie przyniósł jej nowy album "Clashes", w którym Monika Brodka wyraźnie odcięła się od przeszłości i skierowała za sprawą anglojęzycznych tekstów w kierunku zachodniego słuchacza. Jej koncertowe wcielenie przynosi także spore zmiany. Nie jest to już zwykły występ, ale odpowiednio wykreowane widowisko z bogatą scenografią, intensywną grą świateł oraz liczną asystą muzyków. Na scenie Brodce towarzyszyło aż 10-ciu muzyków, którzy odpowiednio zadbali o to, aby utwory zabrzmiały z pełną mocą i w odpowiednio bogatej aranżacji. Monika też sprawiała wrażenie muzyka w pełni ukształtowanego i potrafiącego zaskoczyć publiczność spontanicznym szaleństwem, jak choćby wtedy gdy wdrapała się w butach na obcasie na stare pianino i grała stamtąd na gitarze z kusząco odsłoniętą częścią uda. Zyskały także punkowe aranżacje starych, wykorzystanych w znacznej mniejszości utworów z "Grandy". Był to dobry wstęp do jesiennej trasy koncertowej, która odbędzie się już w największych sal koncertowych i filharmoniach w kraju.

Głównym reprezentantem mocno skurczonego w tym roku na Off-ie nurtu songwriterskiego był dobry znajomy i amerykański przyjaciel Brodki Devendra Banhart, który pewnie z przyjemnością słuchał, gdy poprzedzająca go na głównej scenie polska artystka grała na żywo jego utwór "Taurobolium" pochodzący z płyty "Mala" (2013). Szkoda, że nie zaśpiewali go w duecie, bo jak pokazała końcówka koncertu Brodki był on obecny w pobliżu sceny i pojawił się na niej na moment, aby zachęcić katowicką publiczność do wywołania Moniki na bis. Występ Amerykanina wenezuelskiego pochodzenia był kompletnym przeciwieństwem koncertu Brodki. Minimalistyczne show bez zbędnej oprawy zagrane bardzo spontanicznie trochę od niechcenia, ale wywołujące cały szereg emocji i rozgrzewające ciepłą barwą głosu w tę zimną i w dodatku deszczową noc. Bowiem mocny, siarczysty deszcz poprzedzający występ Devendry wypłoszył część publiczności z terenu festiwalu. Ci, którzy zostali nie mogli czuć się zawiedzeni, bo Banhart poza starymi nagraniami zaprezentował na żywo także trzy nowe piosenki ("Fancy Man", "Linda", "Saturday Night") z ukazującej się we wrześniu płyty "Ape in Pink Marble". Delikatny, łagodny głos amerykańskiego artysty przyjemnie ukoił mnie do snu i był pięknym zwieńczeniem pierwszego dnia festiwalu.


Drugi dzień festiwalu przyniósł mi dwa największe odkrycia. Południowokoreańska grupa Jambinai z pewnością najbardziej skorzystała na odwołaniu sobotnich headlinerów (GZA, The Kills, Wiley) przesuwając się w koncertowej rozpisce z koncertu zamykającego scenę eksperymentalną na mocno wyeksponowane miejsce na scenie miasta muzyki. Ich azjatycka odmiana post-rocka urozmaicona o nietypowe instrumentarium (piri, geomungo, haegeum i inne) nabrała większej mocy za sprawą odpowiednio silnego nagłośnienia i intensywnej gry świateł. Spodobało mi się to koreańskie misterium, które niczym nie ustępowało największym gwiazdom tego gatunku, a miałem okazje obserwować na poprzednich edycjach Off Festivalu choćby Mogwai czy Godspeed You! Black Emperor. Co ciekawe Koreańczycy generują swoje dźwięki głównie na siedząco, więc momentami groziło im spadnięcie z krzeseł przy takim natężeniu i pasji włożonej w tworzenie unikalnej kompozycji hałasu. Po powrocie z festiwalu zamówiłem wydany w tym roku dla cenionej brytyjskiej wytwórni Bella Union anglojęzyczny debiut grupy "a Hermitage", bo nie sposób było go dostać na terenie festiwalu. Sklepikarze nie przewidzieli, że Jambinai stanie się sensacją tej edycji festiwalu i płyta była dostępna ledwie w paru sztukach, które rozeszły się dosłownie na pniu.


Drugie odkrycie to z pewnością belgijska avant-jazzowa grupa Taxiwars. Słuchając przed festiwalem ich studyjnych nagrań spodziewałem się koncertu w klimacie nieodżałowanej grupy Marka Sandmana Morphine, ale okazało się, że to była raczej zmyłka. Na żywo jest zdecydowanie więcej jazzu, a rockowa energia przejawia się głównie w dzikim zachowaniu wokalisty na scenie. Tom Barman za wszelką cenę starał się modulować i zniekształcać swój głos za pomocą urządzeń, aby być jak najmniej słyszalny. Od początku mocno zaznaczył swoją obecność na scenie po przez nakręcanie kolegów do większego wysiłku. Jego nonszalancja sceniczna, kopanie i zrzucanie kabli ze sceny wprawiała w ruch obsługę techniczną. Przypominało to trochę koncert brytyjskiej grupy The Fall sprzed lat. W pamięci zapisze mi się także moment, kiedy Barman zdecydował się włożyć w amoku mikrofon do saksofonu Robina Verheyena wywołując zaskakujący efekt. To był z pewnością najbardziej żywiołowy występ, jaki widziałem w tym roku.


Tradycją Off Festival-u jest zapraszanie zespołów z innych obszarów kulturowych i geograficznych. Poza wspomnianymi wcześniej Jambinai na scenie eksperymentalnej pojawiła się także japońska grupa Goat. Ich awangardowe, transowe granie oparte na szczególnej rytmice i matematycznej precyzji pozytywnie mnie zaskoczyło swą formą muzyczną. Gitara, perkusja, saksofon i bas tworzą razem coś na kształt symbiotycznie złączonego organizmu sterowanego przez maszynę, gdzie nie ma miejsca na ludzki błąd oraz spontaniczność. Liczy się przede wszystkim skupienie na podtrzymywaniu rytmu i uzyskiwanie charakterystycznego efektu przypominającego "pierdzenie" na instrumentach. Zgoła odmienną filozofię grania zaszczepiło egipskie trio Islam Chipsy, które za pomocą keyboarda oraz dwóch perkusji porwało publiczność zgromadzoną pod t-mobile electronic beats stage swoimi jednostajnymi dźwiękami do dzikich pląsów. Koncert egipskiej grupy z pewnością zapiszę się w historii festiwalu jako ciąg dalszy nurtu elektronicznej muzyki arabskiej obecnego na festiwalu od paru lat i zapoczątkowanego entuzjastycznym przyjęciem przez Omara Souleymana. W nagrodę za rozruszanie publiki panowie z Islam Chipsy dostali szansę zaprezentowania swojej muzyki jeszcze raz na głównej scenie w miejsce The Kills, ale nie udało im się uzyskać podobnego efektu. Być może wynikało to z powtórzonej setlisty, mniejszej frekwencji bądź późnej pory koncertu, kto wie.


Nurt shoegazowy w tym roku reprezentowała kolejna reaktywowana legenda z przełomu lat 80/90-tych, czyli Lush oraz muzycy Slowdive, Mogwai, Editors w nowoutworzonej supergrupie Minor Victories. Lush porwał głównie pokolenie czterdziestolatków, którzy bawili się na tym koncercie świetnie przypominając sobie hity z młodości. Młodsi fani grupy żywo reagowali słysząc tegoroczny przebój "Out of Control" z wydanej w kwietniu ep-ki "Blind Spot". Niemniej wyraźnie było czuć, że w zespole rządzą i rozdają karty w chwili obecnej wokalistka Miki Berenyi i perkusista Justin Welch. Pozostali członkowie grupy wydawali się dosyć zagubieni i zmęczeni na scenie. W jednej z przerw wokalistka przepraszała Polaków za brexit i stwierdziła, że jesteśmy wciąż mile widziani na Wyspach Brytyjskich. Minor Victories zagrali za to dosyć przyjemny i melodyjny shoegaze nawet pomimo pewnych problemów technicznych gitarzysty Mogwai Stuarta Braithwaite'a, co go dosyć irytowało. Wokal Rachel Goswell w porównaniu z nie tak dawnym koncertem Slowdive był dobrze słyszalny i nie gubił się pomiędzy potężnymi ścianami gitar za sprawą odpowiednio wyważonych linii melodycznych. Zagrali cały materiał z debiutanckiej płyty wieńcząc go utworem "Higher Hopes". Najcieplej zostały przyjęte "A Hundred Ropes" i "Scattered Ashes".

Z bardzo licznej w tym roku sceny elektronicznej wyróżniłbym szczególnie Hendrika Webera ukrywającego się pod szyldem Pantha du Prince prezentującego materiał z tegorocznej płyty "The Triad". Bardzo dobrym pomysłem było uzupełnienie koncertowego składu o żywe instrumenty, w tym perkusje. Jego propozycja muzyczna nie jest z pewnością zbyt taneczna, ale mnie osobiście przypadła najbardziej do gustu. Podobnie było zresztą na festiwalu Tauron Nowa Muzyka w 2010 roku, gdzie prezentował wcześniejszy materiał. Podobnych uniesień nie doświadczyłem za to na Jaga Jazzist. Trzeci katowicki koncert w odstępie paru lat sprawił, że tym razem stali się dla mnie zbyt monotonii i przewidywalni. Grają na żywo zawsze bardzo długie kompozycje przez co setlista jest dosyć krótka. Część kompozycji znów powtórzyli, choć nie mogę im odmówić zaangażowania. Liima, czyli nowe wcielenie muzyków Efterklang z udziałem perkusisty Tatu Rönkkö to trochę inne brzmienie. Cenię sobie tych muzyków, ale ten koncert nie wywołał we mnie ciarek na skórze. Zabrakło mi w ich nowej muzyce nastroju i wdzięku zbliżonego do tego z Efterklang. Do Jenny Hval też się nie przekonałem. Pozostawiła mnie raczej w ambiwalentnej postawie. Kupiłem ją, gdy śpiewała, ale w jej koncercie poza wymianą peruk było jednak więcej melorecytacji niż śpiewu. William Basiński podobnie jak w trakcie 5. edycji Off Festivalu pięknie usypiał swoich słuchaczy, ale tym razem nie dotrwałem do końca jego występu. Prawdopodobnie zdecydowała zbyt wczesna pora koncertu i potrzeba bardziej żywiołowego grania. Poprzednim razem grał swój wyciszony set po 3 w nocy i była to idealna pora na tego typu muzykę. Tymczasem teraz awansował o parę godzin do przodu i czegoś zabrakło.


Na odwołanym przez Anohni finałowym koncercie skorzystał kolejny pechowiec - Thundercat, którego pierwotny występ na scenie trójki nie doszedł do skutku przez problemy z lotem. Zamiast tego podobnie jak Jambinai dostąpił zaszczytu zagrania w miejscu nieobecnego headlinera. Swoją szansę wykorzystał znakomicie bawiąc ludzi potężną barwą głosu, mieszanką soulu, funka i innych gatunków. Niestety stosunkowo niewiele osób widziało jego występ, bo po anulowaniu przez Anohni koncertu spora cześć publiczności opuściła teren festiwalu nie czekając aż do północy.

Z polskich artystów szczególnie chciałbym wyróżnić gusła grupy Księżyc. Reaktywowana w 2014 roku po blisko dwudziestu latach przerwy grupa grająca uduchowiony, niemal mistyczny minimal z domieszką muzyki etnicznej przygotowała niezapomniane show. Ciche stonowane dźwięki przeplatali dodatkowymi atrakcjami audiowizualnymi. Celebrowali na przykład powolne przelewanie wody, a w wolnym czasie od śpiewu wokalistki odbijały między sobą duży, biały balon. Z dobrej strony pokazała się także polsko-amerykańska grupa The Feral Trees grająca mrocznego stoner rocka. Oglądając ich występ na festiwalu nie sądziłem w ogóle, że to polska grupa, bo pochodząca z gór Kolorado wokalistka Moriah Woods prowadziła konferansjerkę z publicznością wyłącznie po angielsku. Jej silna barwa głosu, naturalna angielszczyzna oraz urozmaicone brzmienie grupy zahaczające między folk, a metal dają szanse na karierę na zachodzie. Muzycy Kalibra 44 wyjątkowo zadowoleni z awansu na główną scenę z pasją zagrali swoje hity i utwory z nowej płyty, ale to lokalna grupa, więc łatwo ich obejrzeć na żywo.


Przetasowania w tegorocznym line-upie, 5-ciu nagle odwołanych artystów oraz żarty z programu kawiarni literackiej (tyczy się to spotkania dotyczącego żołnierzy wyklętych) sprawiły sporo zamieszania, chaosu i niepewnych ruchów ze strony organizatorów. Zapomniano szczególnie, że nie wszyscy na terenie festiwalu mają dostęp do internetu i mogą na bieżąco sprawdzać komunikaty na stronie festiwalu i profilu facebookowym. Tak istotne informacje, jak zmiany w programie powinny być komunikowane także na telebimach usytuowanych obok scen, przez megafon bądź najzwyczajniej rozwieszone na kartkach w różnych miejscach. Sam spotkałem osoby, które w niedziele jeszcze w okolicach godz. 23 nie wiedziały o odwołanym koncercie Anohni i na niego zwyczajnie czekały. Nie sprawdził się też pomysł przeniesiony z Colours of Ostrava z jednorazowymi kubeczkami na piwo powodując mniejsze zainteresowanie tym trunkiem. Pomimo odwołania koncertów największych gwiazd frekwencja w sobotę była nadzwyczaj wysoka i trudno było się przemieścić między dwiema największymi scenami. Za to nie można tego powiedzieć o niedzieli, która w moim odczuciu była najsłabszym dniem festiwalu opartym głównie o koncerty artystów, których już się gdzieś widziało ze szczególnym wskazaniem na Tauron Nowa Muzyka. Artystów kojarzonych z tym drugim katowickim festiwalem było w tym roku zwyczajnie za dużo. Off Festival słynął do tej pory ze starannie przeprowadzanej selekcji i urozmaiconego programu opartego o różne nurty i style muzyczne. W tym roku scena elektroniczna zdominowała zanadto festiwal i sprawiła, że trzeba było być dobrze zorientowanym, aby nie trafić na kolejny set DJ-ski. Najbliższe miesiące to z pewnością będzie trudny czas dla organizatorów. Trzeba będzie odbudować nadszarpnięty prestiż oraz wprowadzić zmiany bądź wrócić do sprawdzonej formuły z ostatnich lat. Jak dla mnie na festiwalu nie musi być zbyt wielu gwiazd, o ile program byłby na tyle urozmaicony, że byłoby wciąż co odkrywać. W tym roku odkryć miałem niewiele w porównaniu z zeszłymi latami, choć i tak muszę pochwalić organizatorów za sprowadzenie do Polski Jambinai, Taxiwars, Devendry Banharta i paru innych. Mam nadzieję, że w przyszłym roku znów się pojawię na starym dobrym Off-ie!

Relacja i zdjęcia z wyjątkiem fotki pochodzącej z facebooka Jambinai: Sławomir Kruk



16 lipca 2016

Pustki - Kontenery Kultury w Chorzowie, 15 lipca


Wczorajszy koncert Pustek wzmocnił moje przekonanie o jednej z najbardziej niezależnych, ambitnych kapel w Polsce. Dodatkowo, zespół w składzie Radosław Łukasiewicz, Barbara Wrońska, Grzegorz Śluz (dodatkowym muzykiem jest Marcin Staniszewski, gra koncertowo na klawiszach i saksofonie) po ponad 15 latach grania to wciąż ci sami, nie zachłyśnięci pokusami świata ludzie, z którymi rozmawia się jak z najlepszymi przyjaciółmi.

Pamiętam koncert w nieistniejącym już klubie Cogitatur w Katowicach z 2008 roku. Wtedy zobaczyłem Pustki po raz pierwszy i pamiętam ich zamiłowanie do improwizacji. 8 lat później Pustki nadal pozostają zespołem, który zaskakuje aranżacjami poszczególnych utworów w wersji live. Już otwierający wieczór utwór, "Słabość chwilowa" mocno odbiegł brzmieniowo od oryginału i ten kawałek w mocno zagęszczonej wersji zyskał mocy ale trochę stracił wigor. Totalną jazdę Pustki zaserwowali przy okazji pamiętnej piosenki "Wesoły jestem", zagranej na bis. Kakofonicznej momentami wariacji nie było końca, a grający na saksofonie Marcin Staniszewski swoimi wstawkami sprawił, że Pustki byli przez chwilę zespołem jazzowym. Totalny odlot i myślę miły gest w stronę dość licznej jak na nieprzyjemną pogodę publiczności.

Na występie usłyszeliśmy prawie cały katalog piosenek z płyty Safari. Bogaty aranżacyjnie album nie traci ani deka ze swej świeżości na żywo a piosenki bawią i zachęcają do zabawy. Bardzo głęboko i soczyście brzmi rzadko używany obecnie przez zespoły klasyczny bas Rickenbackera 4003, grany niezwykle fantazyjnie przez samego Radka Łukasiewicza. Muszę przyznać że jego styl jest absolutnie obłędny i Radek przez lata niezwykle dojrzał jako instrumentalista, a zwłaszcza tekściarz ("Po omacku" powinno zostać wydane w jakimś tomiku). Oddajmy ukłony zawsze sympatycznej i zabawnej Barbarze Wrońskiej z przyjacielem Rolandem i pojedynczym bębnem, która wyśmienicie zaśpiewała arcytrudny i zapewne stresujący "Nie tu", Grzegorzowi Śluzowi za nieokrzesanie i szaleństwo, oraz wspomnianemu Marcinowi Staniszewskiemu za podkłady, bez których piosenki nie miałyby tak wyrazistych barw. Jego plecionki saksofonu dodawały Pustkom jeszcze większej "niszowości".

Był to bardzo dobry koncert. Można było usłyszeć zapomniane już nieco kawałki "Parzydełko" a zwłaszcza "Patyczak" z archaicznej można powiedzieć płyty "Studio Pustki" (ktoś jeszcze pamięta?). Pustki śledzę przez ponad 8 lat i dopiero drugi raz byłem na ich koncercie. Nie będę czekał tak długo na następny wypad. Jeszcze oddam pokłon organizatorowi - Parkowi Śląskiemu za świetny klimat w samym sercu bujnego parku na scenie w piasku, otoczonej wodą. I jeszcze koncert był darmowy - brawo, brawo.

Marcin Bareła

PS: Już bardzo niedługo obszerny wywiad z Pustkami!




28 czerwca 2016

Halfway Festival/W Połowie Drogi Białystok 2016


Po raz pierwszy ekipa Niebieskiej Godziny gościła w Białymstoku na chyba jednym z najmniejszych festiwali świata, Halfway/W Połowie Drogi. Słowo festiwal nabrało po naszej wizycie nowego, nieznanego nam dotąd wymiaru: oto przed kameralną, liczącą kilkaset miejsc siedzących widownią Amfiteatru Białostockiego, na stosunkowo małej scenie zaprezentowali się artyści większego i mniejszego formatu z Wilco na czele. Nie było przypadkowych ludzi, wszechobecnego tłoku, chaosu towarzyszącego wielkim festiwalom. Nie było barierek oddzielających widownię od sceny, wszędobylskich i wścibskich kamer krążących nad głowami, wreszcie nie było nawet ochroniarzy pod sceną! Na Halfway w Białymstoku można było się poczuć, jak u najlepszych przyjaciół na wspólnej imprezie pod chmurką; na wybornym biwaku muzycznym, albo jak...w muzycznym raju. Bo muzyka reprezentowana przez znakomitych artystów, pieczołowicie dobranych przez organizatorów białostockiej imprezy była rzeczywiście nieziemska.


Niebieska Godzina wybrała się na ostatni, trzeci dzień imprezy, organizowanej przez Operę i Filharmonię Podlaską - Europejskie Centrum Sztuki w Białymstoku. W ciągu trzech dni imprezy przewinęło się kilkunastu artystów, reprezentujących różne zakątki świata i muzyczny eklektyzm połączony spójnikiem: muzyka autorska. W niedzielę, 26 czerwca wystąpili: Intelligency, Giant Sand, Mammut, Julia Marcell i Wilco.


Zaczęli Białorusini z Intelligency, kwartetu grającego klubową elektronikę z silnym odcieniem dream popu, nawet ambientu, chociaż sama kapela swoją muzykę określa mianem techno bluesa (faktycznie, to tu to tam słychać saksofon). Zespół z Mińska zrobił na nas bardzo dobre wrażenie poprzez przekazanie mnóstwa pozytywnych wibracji jeszcze nierozgrzanej publiczności. Grupą dowodzi Vsevolod Dovbnya, wokalista o specyficznym zimnym wokalu. Udało nam się zakulisowo porozmawiać właśnie z nim i zapytać o muzykę i inspiracje. Sympatyczny Białorusin wspominał, że lubi The Doors, The Mars Voltę i The XX, tych ostatnich zwłaszcza dobrze słychać w ich muzyce.

Bardzo dobre wrażenie zrobili odpowiednio: Giant Sand - amerykańscy weterani z ich kowbojskim graniem i islandzki Mammut, czerpiący z tradycji post rockowej. Ci pierwsi fantastycznie rozgrzali widzów świetnym setem, złożonym z energetycznych piosenek z pogranicza roots americany, folku i punku. Biorąc pod uwagę, że zespół na zrobił nawet krótkiej próby, trzeba nisko pochylić się nad Howe Gelb'em i jego kolegami za pełen profesjonalizmu, rockowego sznytu i swady występ. Było gorąco jak na teksańskim ranczo podczas konkursu ujeżdżania byków, ale z byka nikt nie spadł.


Mammut to mało znana kapela z Reykjavika z trzema płytami studyjnymi w dorobku i przede wszystkim ogromną charyzmą wokalistki, Katríny Katy Mogensen, która maksymalnie wczuwa się w swoją rolę, intensywnie gestykulując i tańcząc na ludowo podczas śpiewu. Występ Mammut na początku wydawał się przeciętny, ale to właśnie Kata wyciągnęła z noisowych kawałków nieco więcej, poprzez swój teatralny taniec. Wszystko cieszyło oczy i przyciągało aż widz chciał coraz więcej. Dodatkowo, Kata używa ciekawych technik, łącząc śpiewokrzyk z zabawą z mikrofonem w postaci wszelakich pogłosów, echa i zabaw z ustami.


Po Mammut zaprezentowała się Julia Marcel i był to szczerze nieco słabszy koncert wieczoru. Trochę żałuję, że Julia na dobre odeszła od klawiszy na rzecz gitary choć z czerwonym Gibsonem bardzo jej do twarzy. Julia rozgrzewała się na próbie dobre półtorej godziny, ale na koncercie nie było idealnie. Momentami nie było słychać gitary Julii, kiepsko podgłośniono także Mandy Ping-Pong. Za głośno zaś podkręcono bas i perkusję co nie sprzyjało kontemplacji. Większość kawałków pochodziła ze świeżej płyty "Proxy" ale usłyszeliśmy także "Matrioszkę", "Cincinę" czy "Supermana" w świetnej improwizacji.


Na koniec, o 23 wyszli Wilco, czyli Jeff Tweedy, John Stirratt, Glenn Kotche, Mikael Jorgensen, Nels Cline i Pat Sansone. Naszym zdaniem najlepsza współczesna grupa alternatywna Ameryki pokazała światową klasę, prezentując w ciągu ponaddwugodzinnego seta 26 piosenek. Oprócz utworów z ostatniego regularnego albumu "Star Wars" usłyszeliśmy kawałki z kultowego "Yankee Hotel Foxtrot", kilka z "A Ghost Is Born" aż do debiutu Amerykańskiej legendy, "A.M.". Liczyliśmy na więcej piosenek z przepięknej "Sky Blue Sky" (zagrali "Impossible Germany"), ale nie można się przyczepić do różnorodności utworów, wśród których były takie perełki jak "Misunderstood" czy rzadko grana "California Stars" z płyty "Mermaid Avenue" z roku 1998 do tekstu Woody Guthrie. Była to jedyna reprezentantka piosenek, które nie pochodzą z regularnego studyjnego wydawnictwa Wilco.


Koncert był magiczny. Wilco może nie grzeszą kontaktowością i poczuciem humoru, ale potrafią przyciągnąć i wyciągnąć z ludzi najlepsze, co w Białymstoku istotnie miało miejsce - miejsce pod sceną było pełne roztańczonych i zachwyconych słuchaczy! Nie zapomnę chwil, jak Tweedy patrzył wyraźnie zaskoczony i zachwycony przyjęciem we wspaniałych ludzi, a Pat Sansone co chwila uśmiechał się do pięknych dziewczyn ustawionych po prawej stronie. Sam Tweedy nazwał białostocką publiczność "You are awesome", co powinno wystarczyć za komentarz. Prawdziwy popis kunsztu grania pokazali Glenn Kotche (kapitalna wybuchowa wstawka w "Via Chicago") i Nels Cline co chwila odpływający ze swoimi gitarami w totalny amok.




To był koncert i to był wieczór dla którego nie żałuję pokonanych 1000 kilometrów samochodem, 3 godzin snu w ciągu dwóch dni i stapiającego wszystko upału. Halfway Festival i Białystok nas oczarowały i był to naszym zdaniem najbardziej swojski i przyjazny festiwal, na jaki przyszło nam przybyć. Gratulujemy organizatorom i miastu za ciepłe przyjęcie, fantastyczny dobór muzyki i atmosferę chyba nie do powtórzenia.


Marcin Bareła

23 czerwca 2016

Zaproszenie: Halfway Festival/W Połowie Drogi 2016

W imieniu organizatorów - Opery I Filharmonii Podlaskiej - Europejskiego Centrum Sztuki w Białymstoku, zapraszamy na Halfway Festival/W Połowie Drogi, który odbędzie się w Białymstoku w dniach 24-26 czerwca. Festiwal ten odbędzie się po raz piąty w białostockim amfiteatrze. Jest to jedna z ciekawszych i mniej znanych imprez w krajobrazie festiwalowym Polski.

W ciągu trzech dni grania i spotkań wystąpią artyści, których powinien kojarzyć szanujący się kolekcjoner muzyki: Destroyer, Julia Marcell, wreszcie Wilco - chicagowska kapela z pogranicza country i americany, mieszająca brzmienia i skupiająca w składzie znakomitych instrumentalistów. Zespół spaja charyzmatyczny Jeff Tweedy, człowiek niezwykle płodny muzycznie, wrażliwiec z przeszłością o której czasem wspomina w swoich utworach.



Niebieska Godzina wybiera się na trzeci dzień Festwialu, 26 czerwca kiedy zagrają wspomniani Wilco i Julia Marcell a także islandzki Mammut, białoruski Intelligency i amerykański Giant Sand. Skład bardzo ciekawy, zwłaszcza przez udział arcyciekawej formacji z Mińska, Intelligency. Zespół gra deep/techno/electronica w formacie live, którą sami nazywają techno_blues. W Polsce zagrają po raz pierwszy. Ich debiutancki znakomicie przyjęty album "DoLoven" ujrzał światło dzienne zimą 2015 roku. Z zestawu słyszałem kilka piosenek, i robią naprawdę dobre wrażenie światowego i świadomego grania. Wspaniałe brzmienie klawiszy, gitar i okazjonalnie dęciaków miesza się idealnie z bitami i samplingiem.



Na pewno warto posłuchać Mammut z ich mocnym uderzeniem, Giant Sand przez klimaty typowej americany będzie idealnym starterem do Wilco, obecnie moim zdaniem najlepszego amerykańskiego zespołu alternatywnego. Jest to nie tylko kolektyw wybornych instrumentalistów, ale i doskonały zespół koncertowy stawiający na wysoką jakość brzmienia. Mimo, że wywodzą się od archaicznego wręcz country, potrafią i lubią eksperymentować z brzmieniem sprawiając, że każda kolejna płyta jest artystyczną niespodzianką. Wilco podobno mają gotowy materiał na nową płytę, więc kto wie - może usłyszymy w Białymstoku premierowe kawałki.



Polecam pojechać na cały festiwal, nie tylko w niedzielę 26 czerwca. Cały line-up oraz wszelkie informacje można znaleźć tutaj: http://www.halfwayfestival.com/index.php

Marcin Bareła

21 czerwca 2016

Recenzja: Igor Herzyk - Music For Chinchillas

Z przyjemnością przedstawiam artystę z kręgów kompletnie niszowych i niezasłyszanych. Igor Herzyk, muzyk i producent muzyczny znikąd przedstawia porcję brudnej i szorstkiej klubowej elektroniki w zimnych odcieniach skandynawskiego glitchu, podlaną sporadycznie żywym instrumentarium. Płyta nazywa się "Music For Chinchillas" i rzeczywiście te sympatyczne gryzonie pojawiają się jako "inspiracja" kompozycji, ba - nawet pojawiają się na okładce!

Oprócz szynszyli, muzyczną inspiracją dla 7 kompozycji zawierających 24 minuty dźwięków miał być Brian Eno, miłość i nielegalne imprezy techno "free parties". Istotnie - bliżej temu albumowi do mocno klubowych dokonań w rodzaju Burial czy Aphex Twin, niźli do bardziej eterycznych i piosenkowych wykonawców sceny skandynawskiej, albo wspomnianego ambientowego minimalisty Briana Eno. A wszystko zaczęło się od nocy, kiedy Igor z dziewczyną Evą i dwójką szynszyli słuchali płyty właśnie Eno - "Music For Airports" (którą zresztą posiadam w swojej dyskografii). Wtedy to miała powstać koncepcja płyty luźno nawiązującej do mistrza ambientu i szynszyli. Igor Herzyk wśród muzycznych wpływów wymienia także m.in.: Rival Consoles, Venetian Snares, Blockhead, DJ Krush.


Praca nad płytą trwała między wrześniem 2015 a kwietniem 2016 roku. Wtedy to Igor Herzyk najpierw czerpał z klimatów wolniejszych, by potem dokładać elementy bitowe rodem z techno, dźwięki gitary pochodzące ze starych demo muzyka oraz samplowane dźwięki, które pochodziły od nagrywanych godzinami na klatce gryzoni, zwanych szynszylami. Dwa utwory nazwano nawet na cześć szynszyli; w utworze "Glee chin" pojawiają się w warstwie dźwiękowej takie "instrumenty" jak szklana butelka, taśma klejąca czy gumka recepturka. Fajny klimat ala Eno wymieszany z brudnymi bitami serwuje "Let me in Your Cage". Słowa do tego jedynego śpiewanego kawałka napisała Eva i tutaj też możemy ją usłyszeć wespół z Igorem.

"To płyta z muzyką głównie instrumentalną w większości stworzoną elektronicznie, ale znajdziemy na niej także kilka żywych partii instrumentalnych. Wycinane, przetwarzane i umieszczane w całości sample zyskały na tej płycie zupełnie nowy kontekst." - komentuje Igor Herzyk. Płyta ukazała się nakładem wytwórni Loose Wire Records 9 czerwca.

Marcin Bareła

Posłuchaj:




15 czerwca 2016

Recenzja: Radiohead - A Moon Shaped Pool


Aż 5 lat przyszło nam poczekać na nowy album Radiohead, " A Moon Shaped Pool". To największa luka między dwoma albumami geniuszy nieprzewidywalnego grania rodem z Oxfordu. Album można nieco przekornie nazwać przeglądem twórczości Radiohead; zajęci własnymi projektami muzycy zbierali materiał latami a piosenka "True love waits" kończąca album powstała w 1995 roku.

A "Moon Shaped Pool" byłby dobrym towarzyszem płyt Nicka Drake's czy The National. Temat wyobcowania w społeczeństwie pozostaje i pozostanie aktualny. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Thom Yorke stał się nihilistą i odrzutkiem do postaci ekstremalnej. Można to wywnioskować także po wyglądzie muzyka, który postarzał się o 10 lat zapuszczając włosy. Symbolicznie totalną alienację widać w teledysku do utworu "Daydreaming", w którym Yorke otwiera kolejne drzwi, by kolejno znaleźć się w różnych dziwnych miejscach typu biblioteka, szpital czy jakiś kompletnie pusty garaż. Przedstawiony świat jest nieprzyjazny i zimny, przewijający się po drodze ludzie niezainteresowani i nieobecni. Koniec końców, bohater filmu ląduje w jaskini gdzieś w górach, by grzać się przy ognisku, po drodze łkając wspak: "half of my life". Te pół życia wielu słuchaczy odczytuje w sposób symboliczny. Rok temu bowiem Thom Yorke rozstał się ze swoją partnerką, z którą istotnie spędził połowę swojego życia (23 lata).

Na "A Moon Shaped Pool" tematem wędrownym jest szeroko pojęta ucieczka. Bardzo poetycko opisuje to zespół w przepięknym "wodnym" utworze "Glass eyes":

...The path trails off
And heads down a mountain
Through the dry bush, I don't know where it leads
I don't really care...

Nie ma więc próby walki, jest rezygnacja i poddanie się biegowi wydarzeń i cała płyta utrzymana jest w tym "poddańczym" tonie. Muzycznie, jako że piosenki mają swoje korzenie z różnych przestrzeni czasowych słychać całe Radiohead lat 2000, jednak tej muzyce najbliżej jest do "In Rainbows". Są jednakowoż echa płyt "Hail To The Thief" czy nawet "Kid A/Amnesiac". Nie jest to tak dobra płyta, jak "In Rainbows", ale momentami jest wybitna, bardzo wyrazista. Oprócz wspomnianego, mistycznego "Daydreaming", mamy świetny latynoski klimat samby w "Present tense", z riffem gitarowym mocno przypominającym kawałek "Reckoner" z kilku lat wstecz. Ambientowy klimat płyty "Kid A" przypomina "Tinker tailor soldier sailor rich man poor man beggar man thief". A na deser mamy jeden z moich ukochanych kawałków grupy, zakorzeniony w roku 1995 "True love waits". Zespół wielokrotnie tę magiczną balladę grywał w wersji akustycznej na gitary ale na płycie nabiera dodatkowego kolorytu za sprawą nakładania warstw minimalistycznych partii pianina. Co ciekawe, grupa kilkakrotnie przykładała się do nagrania tego cudownego utworu, za każdym razem jednak coś nie wychodziło: "Moglibyśmy nagrać TLW, ale wyszłoby to jak John Mayer. Nie chcieliśmy tego" - tłumaczył po latach Nigel Godrich, wieloletni producent muzyki Radiohead.

Warto zwrócić uwagę na udział londyńskiej Orkiestry Smyczkowej, która uszlachetnia takie utwory, jak "Tinker tailor soldier sailor rich man poor man beggar man thief", "The Numbers", "Glass eyes", wreszcie "Burn the witch". Warto nadmienić, że partie orkiestry zaaranżował Jonny Greenwood. Kolejna ciekawostka wyjątkowego klimatu płyty "A Moon Shaped Pool": w trakcie powstawania albumu zmarł ojciec Nigela Godricha...

Jak wspomniałem wcześniej: nie jest to najrówniejszy album brytyjskiej grupy, ale to jest tak, jak ze słabszymi albumami innych wielkich (Blur): dla wybitnej grupy album słabszy znaczy: bardzo dobry album. Polecam zatem nie tylko melancholikom.

Ocena: 7/10

Posłuchaj:







Marcin Bareła

10 czerwca 2016

Marcin Masecki: Symfonia nr 1 "Zwycięstwo"


A teraz coś z zupełnie innej beczki: W 2013 roku w ramach programu Samorządu Województwa Wielkopolskiego: Rewolucje, powstała Symfonia nr 1 "Zwycięstwo" napisana przez Marcina Maseckiego dla Orkiestry Dętej Ochotniczej Straży Pożarnej w Słupcy. Masecki od kilku lat konsekwentnie pracuje z większymi składami: Profesjonalizmem, Warszawską Orkiestrą Rozrywkową im. Igora Krenza i Polonezami, zasiadają w nich jednak muzycy, którzy na co dzień mają do czynienia z podobną twórczością.

30-minutowa, unikatowa wielka forma, łącząca inspiracje symfoniką późnego romantyzmu z przewrotnym, postmodernistycznym spojrzeniem na idiom orkiestry dętej, spotkała się z gorącym przyjęciem w Słupcy, Poznaniu (w Filharmonii i na festiwalu "Malta"), Warszawie (w Nowym Teatrze) i Koninie (Noc Kultury). Orkiestrą dyryguje od pianina lub syntezatora kompozytor, a utwór poprzedzają solowe Prekognicje Symfonii nr 1 „Zwycięstwo”.

Zależy mi na uzyskaniu efektu pewnej nieludzkiej jakby maszyny, ogromnej katarynki, ale proszę się nie obawiać, nie będzie to kosztem ludzkim” – mówił kompozytor do muzyków. – „Niestety nie byłem w stanie uciec od «dziwnych», nieparzystych metrów. Zachęcam jednak do nieprzejmowania się nimi. Chodzi o efekt zacinającej się płyty. Jak już załapiemy i rozczytamy tekst, ręczę, że będzie się nam grało łatwo i przyjemnie.” Dodaje: „Utwory, jakie napisałem, są pod względem wykonawczym sporym wyzwaniem dla Orkiestry w porównaniu z jej stałym repertuarem. Symfonia i Swag to swoista próba sił dla zespołu, a zarazem przewrotne spojrzenie na konwencje, w jakich funkcjonuje. Sesje nagraniowe postawiły przed nami znaczne wymagania, będąc także okazją do skupionej, skrupulatnej pracy nad poszczególnymi problemami technicznymi. Pracując z Orkiestrą starałem się uwydatnić specyficzne dla niej jakości brzmieniowe, odmienne od wykonawstwa muzyków akademickich, nie rezygnując przy tym z precyzji odczytania partytury.”

Słupecka Orkiestra uważana jest za jedną z najlepszych w Polsce, jednak, podobnie jak inne tego rodzaju zespoły, pozostaje poza ogólnopolskim obiegiem medialnym. Tymczasem ruch orkiestr dętych uosabia nie tylko silne wielkopolskie tradycje muzyczne, ale także fenomen społecznego zaangażowania. W ich szeregach grają muzycy-amatorzy, nierzadko należący do kolejnych pokoleń instrumentalistów, reprezentanci rodzin muzycznych. Zespoły takie są dzisiaj kontynuatorami tradycji obrzędowych, religijnych, przemysłowych, ceremonialnych i stanowią dumę miejscowych władz, a jednocześnie podejmują nowoczesny, pochodzący ze Stanów Zjednoczonych model funkcjonowania. Ich występy stanowią ważkie wydarzenia w życiu małych miast i współtworzą lokalną tożsamość.

Jest to coś, co może wydawać się zaściankowym i pretensjonalnym na pierwszy rzut ucha, ale proszę mi wierzyć, że orkiestrowe wariacje w połączeniu z minimalistycznymi akordami pianina Maseckiego tworzą klimat "cyrkowego" eksperymentu, dlatego projekt ten jest świetnym przykładem łamania stereotypów odbierania muzyki ludowej i folkowej.

Posłuchaj:



Marcin Bareła, na podstawie materiałów prasowych.

9 czerwca 2016

Wywiad z Karoliną Skrzyńską


Jako kontynuację wpisu, dotyczącego Sceny Alternatywnej 53 Festiwalu w Opolu, z przyjemnością przedstawiam rozmowę z Karoliną Skrzyńską, którą nagrałem tuż przed występem na scenie tamtejszego Amfiteatru. Będzie między innymi o pędzie życia, o tym co Karolina usłyszała od wytwórni płytowych, które odrzuciły jej materiał i o nowej płycie która już tuż tuż. Zapraszam.

Marcin Bareła: - Karolino, jak się czujesz tutaj w Opolu przed występem?

Karolina Skrzyńska: - Fantastycznie. Wyspałam się po raz pierwszy od tygodnia (śmiech). Panuje tutaj jakaś dobra aura, świetnie się wypoczywa. Scena Alternatywna Opole 2016 jest dla nas wyjątkowym i bardzo ważnym wydarzeniem.

M.B.: - Pozwól że zacytuję jedną z Twoich wypowiedzi: "Jest we mnie jakaś taka dziwna tęsknota za światem, który ginie we współczesności". Co zatem widzisz w tym świecie i co najbardziej się według Ciebie zaciera?

K.S. - Umiejętność zatrzymania się i popatrzenia na świat dookoła. Spojrzenia na drugiego człowieka, na jego uczucia, na uroki i blaski tego świata. Bo mam wrażenie że w pędzie codzienności, tracimy przyjemności z małych rzeczy, z przypadkowych spotkań, uśmiechów, złapania kontaktu wzrokowego z przypadkową osobą. Nie potrafimy się cieszyć codziennością, a jest bardzo zdrowym dla głowy i ciała żeby zatrzymać się i popatrzeć na świat i jego piękno, którego jest tyle wokół nas.

M.B.: - Masz na to czas, zwłaszcza teraz?

K.S.: - Staram się mieć, bo rzeczywiście jestem człowiekiem zabieganym i bardzo zajętym, ale nawet w rzeczach które robię zawodowo staram się otwierać na to, co jest wokół mnie.

M.B.: - W jednym z wywiadów mówiłaś, że nie możesz oprzeć się wrażeniu że przyjęto zasadę, że polski słuchacz to ograniczony słuchacz.

K.S.: - Tak i kompletnie się z tym stwierdzeniem nie zgadzam. Gram w przeróżnych miejscach przed przeróżną publicznością. Ostatnio graliśmy koncert muzyki perskiej, który był zupełnie inny i wręcz dziwny dla słuchacza, na co dzień nie obcującego z podobną twórczością. W dodatku śpiewaliśmy i graliśmy przed dziećmi. Dzieciaki były tak zachwycone, że pod koniec na scenie stało ze mną 20 małych dzielnych głosów i śpiewaliśmy wspólnie pieśni. I to się dzieje na wszystkich płaszczyznach, we wszystkich przedziałach wiekowych. Jest mnóstwo wrażliwych uszu i serc, które chłoną tę muzykę. Wielu ludzi nie wie jak szukać podobnych brzmień, ale po koncertach w rozmowach ze słuchaczami słyszę: tego mi było trzeba, wzruszyłem się i mogłem się zatrzymać, dziękuję za tę chwilę. To jest największa nagroda za to, co robię.

M.B.: - Muzyka, którą reprezentujesz jest w skrócie muzyką rdzenną, pozwalającej spojrzeć wstecz, do naszych korzeni. Czy to też zanika i ludzie nie mają czasu spojrzeć do własnego ja?

K.S.: - Mam wrażenie że coś się przełamało i zaczęliśmy być głodni rdzennych brzmień, tych wewnętrznych, organicznych, związanych z naszym ciałem. W Polsce pojawił się pewien boom na muzykę folkową. Tworzą się nowe składy, jest coraz więcej festiwali tego typu. Moda ta dotyczy także innych płaszczyzn życia, jak żywienie, styl życia, literatura itd.

M.B.: - Obecnie jesteś związana z wytwórnią Mystic. Ale Twój debiutancki materiał został odrzucony przez kilka innych oficyn. Co usłyszałaś, kiedy odmawiano Ci patronatu nad muzyką?

K.S.: - W jednej wytwórni chcieli ze mną podpisać od razu kontrakt na trzy płyty z zaznaczeniem, że skoro już mam materiał na debiut to będzie to wydane, ale od drugiej ingerują w warstwę muzyczną i wizerunkową. Parę razy usłyszałam, że dla polskiego słuchacza ta muzyka jest za trudna. I to jest rzecz, której nie lubię i wręcz bardzo się o to kłócę. Nie zgadzam się, że polski słuchacz potrzebuje „umpa umpa”, prostego tekstu najlepiej o miłości czy banalnej melodii, łatwej do powtórzenia...

M.B.: - Czyli schodzenie w rejony disco polo niemal mówiąc brutalnie?

K.S.: - Nie możemy przyjmować, że polski słuchacz jest ograniczony, przecież mamy bardzo silnie folk zakorzeniony w sobie. Założę się, że jeśli kogokolwiek zagailibyśmy o to, co śpiewały babcie i prababcie w domach, każdy potrafiłby zanucić kilka melodii. Także to, jak potrafimy bawić się przy muzyce folkowej - przy oberkach czy mazurkach są najlepsze zabawy. Jeżeli się to jeszcze zmiesza z innymi brzmieniami, kolorami i smakami - wychodzi coś niesamowitego i widz wchodzi w ten świat, nawet jeśli podświadomie. Absolutnie nie można odbiorcy szufladkować i mówić: wy jesteście za durni na tego typu muzykę - Polacy są bardzo wrażliwym muzycznie narodem.

M.B.: - Miło to wszystko słyszeć, ale co powiedziałabyś osobom, które mają talent, coś wartościowego do zaprezentowania, ale brakuje im motywacji, może wiary i nadziei że można przebić się z trudną, niszową muzyką?

K.S.: - Powiem banał, ale bardzo prawdziwy - nie poddawajcie się! Zawsze będzie gro osób, które myślą o muzyce, jak o sprzedawaniu jogurtów. Warto mieć wokół siebie mądre osoby, na których można polegać: osoby bliskie, artyści spełnieni z punktu widzenia początkującego. Sama to przerabiałam na sobie, łapałam różne załamki, nawet chciałam rezygnować. Ale jak się coś bardzo kocha to nie da się od tego odciąć, a jeżeli w muzyce jest prawda i szczerość zawsze znajdzie się ktoś, kto ten przekaz odbierze.

M.B.: - Zatem wszyscy, którzy macie fajne piosenki w zanadrzu - śmiało wydawajcie!

K.S.: - Dokładnie. Mamy różne możliwości rozsyłania i propagowania muzyki, są świetne audycje radiowe. Ja sama jestem grana w radiu nocą. Ale to dobrze, bo noc jest piękna na odbieranie muzyki.

M.B.: - Twoje inspiracje to praktycznie cały świat, słychać i Mari Boine i Kapelę Ze Wsi Warszawa, muzykę orientalną. Ale główny temat to muzyka arabska?

K.S.: - Nie, to bardziej cały świat. Wychowałam się na muzyce klasycznej, następnym krokiem była muzyka filmowa, uwielbiałam ten rodzaj snucia głosu w tej muzyce. A wpływy muzyki folk i etno przychodziły od innych osób. Marie Boine poznałam dzięki jednej artystce krakowskiej, która mi wysłała link mówiąc: słuchaj - twoja muzyczna siostra (śmiech). Słuchałam winyli mojej mamy z muzyką jazz i pop, była też poezja śpiewana - Stare Dobre Małżeństwo - no i jakoś z tych różnych stron klimaty działają na mnie do tej pory. Dużo czerpię też z literatury, bo jestem molem książkowym.

M.B.: - Dużo podróżujesz i przywozisz z tych podróży różne instrumenty...

K.S.: - Tak. To jest fajne, kiedy mogę przywieźć instrument z ciekawej części świata. Bawię się na nim, poznaję jego barwę i bardzo mnie to nakręca do czegoś nowego. Ale to moi muzycy wydobywają z tych instrumentów perfekcję barw i kolorów. Dzisiaj w Opolu jest ze mną zespół który mogłam sobie wymarzyć i rzeczywiście marzenia się spełniają.

M.B.: - Jakiś ciekawy instrument, który możesz wymienić?

K.S.: - Pojawi się dziś tarhu - instrument o niepowtarzalnej, głębokiej a zarazem matowej barwie. Bart gra na nim po prostu mistrzowsko.

M.B.: - Na twój zespół składa się obecnie aż 10 osób. Skąd są ci ludzie i jak długo ich zbierałaś?

K.S.: - To są przeróżne osoby, które pojawiały się już od pierwszej płyty. Pierwszą płytę nagraliśmy sesyjnie, aczkolwiek parę osób, jak Mateusz Szemraj, zostało ze mną na dłużej. Później przeniosłam się do Warszawy i zaczęłam zbierać te osoby, którymi są: Bart Pałyga na instrumentach smyczkowych ludowych, Kuba Mielcarek na kontrabasie, Hubert Giziewski na akordeonie, Wojtek Lubertowicz na bębnach obręczowych oraz moja moc śpiewająca: Ola Zawłocka, Karolina Głogowska, Magda Pamuła i Agnieszka Kocińska.

M.B.: - Całkiem duży skład, będzie tłoczno na scenie.

K.S.: - Dzisiaj zmieściliśmy się w jednym pokoju hotelowym i tamże graliśmy, więc zmieścimy się na każdej scenie (śmiech).

M.B.: - Jak się czujesz w Warszawie Ty, jako osoba kochająca las i ciszę?

K.S.: - Wbrew pozorom całkiem nieźle. Mieszkam w centrum w kamienicy, w której mam wspaniałych sąsiadów. Czasem wystawiamy głowy przez okna na wszystkich piętrach i rozmawiamy ze sobą rano bo ktoś się odezwał, ktoś się znalazł, dostawił. Przerzuciłam się niedawno na rower, który wydaje mi się wspaniałym lekiem na miasto.

M.B. : - Współpracujesz ze stowarzyszeniem K40, z którym prowadzisz teatr dla dzieci niepełnosprawnych. Jak udaje Ci się godzić te obowiązki z tworzeniem i jakie to jest dla Ciebie doświadczenie?

K.S.: - To jest rzecz, która bardzo mnie pochłania, bo to nie tylko czas spędzony na zajęciach z dziećmi, ale pisanie scenariuszy, wyjazdy z grupą, nauki i treningi z nimi. Jeszcze otworzyłam grupę seniorów teatralnych, przygotowujemy bajkę dla dzieci. Więc dziś rano kleiłam pająki i sztuczne kwiatki do bajki, potem przymierzałam sukienkę do Opola, potem jechałam do dzieciaków, w międzyczasie stanęłam w korku i do dzieciaków nie dojechałam. Więc to mnie wyczerpuje fizycznie, ale daje tyle energii do działania ponieważ czuję, że jestem potrzebna i robię coś ważnego.

M.B.: - Jak sądzisz, na ile nasze dzieciństwo wpływa na to, kim dziś jesteśmy?

K.S.: - Im jestem starsza i budzi się we mnie świadomość, kim jestem i dlaczego taka jestem rozumiem, jak ten wpływ jest silny. Miałam dwóch braci i tłukłam się z jednym okrutnie, dziewczyny z zespołu się śmieją, że dziś przez to jestem taka waleczna i „do przodu”. Bardzo dużo dali mi rodzice, którzy od 5 roku życia wspierali mnie na baletach, rytmikach aż do wymyślenia sobie szkoły muzycznej i nauki gry na skrzypcach. Jednocześnie wymagali konsekwencji, po półroczu zadawali mi pytanie czy chcę to nadal kontynuować. Jeżeli powiedziałam chcę - musiałam się tej decyzji trzymać i plumkać, kiedy inne dzieciaki bawiły się na huśtawkach. To była świetna szkoła.

M.B.: - Co z Twoją kolejną płytą?

K.S.: - Mam nadzieję, że ukaże się jesienią. Jest inna niż ta pierwsza, aczkolwiek nadal jest na niej folk i brzmienia z różnych stron świata. Będą to moje teksty i piosenki.

M.B.: - Będzie poważnie i nostalgicznie, jak na debiucie?

K.S.: - Jest więcej energii, bębnów i rytmów. Już sam udział 5 kobiecych głosów doda tej płycie kolorytu, bo jednak na debiucie byłam tylko ja. Bardzo dużo będzie motywów wody, nie będzie tak personalnie o mnie, jako kobiecie w świecie, tylko generalnie o ludzkich decyzjach i postawach. Bardzo duży wkład w płytę będą mieli moi muzycy, którym nie narzucałam aż tak dużo, jak przy pierwszej płycie. Nadal jednak są to moje ramy, ale treść to bardzo duży wkład chłopaków. Musiałam chyba dorosnąć do zaufania nie tylko sobie (śmiech).

M.B.: - Możemy spodziewać się koncertów pod koniec roku?

K.S.: - Mam nadzieję, bo dla mnie płyta jest czymś drugoplanowym. Najważniejszy jest koncert i kontakt z publicznością. Złote chwile to te, kiedy widzę jak ktoś np płacze podczas koncertu. Kiedy widzę, że razem z zespołem poruszamy słuchacza. Jak tylko będę wiedziała cokolwiek, wszystko od razu pojawi się na moim Facebooku i stronie internetowej.

M.B.: - Czego należy życzyć Karolinie Skrzyńskiej?

K.S.: - No powodzenia! A propos: ja zawsze dziękuję, uważam też że czarny kot jest na szczęście, a pod drabiną można budować domek(śmiech).