17 sierpnia 2014

Recenzja: Coldplay - Ghost Stories


Po latach muzycznych poszukiwań, płyt lepszych i nieco słabszych, Coldplay wraca do korzeni. Pompatyczne płyty "Viva La Vida" i "Mylo Xyloto" już są historią. Dziś, słysząc "Ghost Stories" wydaje mi się, jakbym przeniósł się w czasie i słyszał ponowny debiut zespołu.

To jedna z tych płyt, które chwytają od razu. Piosenki ładne, wpadające w ucho i delikatne. Nieprzeszkadzające, ale nie niewymagające. Posłuchajcie "Midnight" - ambientowy pejzaż usiany dźwiękami harpy laserowej, czyli lasera pod kontrolą syntezatora. Brzmi, jak świeże odkrycie japońskich naukowców, tymczasem harpy laserowej używał już Jean-Michel Jarre w latach 80. W "Midnight" słychać także głos Chrisa Martina przepuszczony przez vocoder, czyli takiego "zniekształcacza" dźwięku, który wygląda jak mały keyboard. To najlepszy utwór na płycie, chociaż pełne zasługi należą się Jonowi Hopkinsowi, w którego głowie ciągle gotują się podobne, minimalistyczne perełki.

Jeszcze nie było tak równego albumu Coldplay. Od początku do końca. Nawet "Parachutes" był to bardziej gitarowy, to bardziej pianinowy. Tutaj dominują delikatne klawisze, mglisty i senny głos Martina i popowy klimat. Pop na poziomie, choć czasem balansuje na granicy, bo chłopaki często ocierają się w twórczości wręcz o kicz. Są jednak smaczki: w bardzo z pozoru banalnej "Another's Arms" mamy piękne damskie chórki, a w "True Love" jedyną chyba na całej płycie solówkę gitarową.

"Oceans" podsumowuje to co pisałem - Coldplay wracający do korzeni i kopia trochę piosenki "We Never Change". No i jest "A Sky Full Of Stars" i trochę miszmasz popu, techno i ballady, ale nic dziwnego, bo rękę przyłożył tutaj Tim Bergling, Szwed kojarzony z nurtem EDM (electronic dance music). To jedyny most, którym można przejść do krainy "Mylo Xyloto" czy "Viva La Vida". No i jest na koniec absolutny majstersztyk. "O" to przepiękna ballada, która przekonuje mnie, że Chris Martin pisze przeciętne piosenki, ale jest - jak chce - geniuszem subtelnej ballady. Porażający smutek i piękno. Warto dotrwać do końca utworu, by usłyszeć tzw. reprise - ponad minutowa perełka z udziałem dzieciaków Chrisa - Apple i Nappies. Ta krótka mara jest idealnym podsumowaniem subtelności, ulotności i smutku, który płycie towarzyszy. Smutku nieprzypadkowego. W tym roku Chris Martin i Gwyneth Paltrow ogłosili separację.

Polecam, mimo że nie jest to na pewno wybitny album. Coldplay zrezygnowali ze stadionowego rozmachu, stworzyli album minimalistyczny na miarę The XX, czy Bon Iver. Ciekawe, co będzie dalej...







Ocena:7/10
Wysłuchał: Marcin Bareła

1 komentarz:

  1. Coldplay chyba najbardziej urzeka właśnie tymi łagodnymi kawałkami ;)
    Zapraszam do bezpłatnej promocji bloga na mojej platformie (rejestracja zajmuje chwilę)
    http://www.top-blogs.eu

    OdpowiedzUsuń