4 listopada 2015

Recenzja: Julia Holter - Have You In My Wilderness


Pojawił się kolejny, już czwarty album Julii Holter - "Have You In My Wilderness". Julia jest dziewczyną niby zwyczajną, ale jej twórczość trudno sklasyfikować, rozłożyć na czynniki pierwsze, albo nazwać jednym wspólnym mianownikiem. Julia Holter istnieje naprawdę, ale jej muzyka przypomina niewyraźny sen, który wraz z pobudką rozmywa się coraz bardziej i nie sposób go sobie dokładnie przypomnieć. Współczesna efemeryda - to właśnie ona.

Muszę się pochwalić, ponieważ wybieram się na koncert Julii Holter już 10 listopada. Z tej okazji przybliżam z wielką radością jej, ciągle cieplutkie, dzieło. Jest to zdecydowanie najbardziej "przewidywalna" płyta artystki; piosenki mają wersy i refreny układające się w odpowiedniej kolejności, są znacznie łatwiejsze w odbiorze - mocno "piosenkowe". To może działać in minus, ale nie gdy mamy do czynienia ze znakomitym materiałem. Wcześniejsze - na swój sposób znakomite - płyty Amerykanki zawierały często jakby niedopracowane, przypadkowe szkice, albo były ambientowymi pejzażami wędrującymi zdawałoby się donikąd. Nie mówię - uwielbiam tę Julię, ale czasem odnosiłem wrażenie, że brak w kompozycjach czegoś, co "pociągnęłoby" całość do przodu - ciekawa fraza, wybuch pięknej melodii albo jakaś choćby mała instrumentalna solówka. A tutaj proszę - jak na zawołanie jest melodyjna, ale nadal nieco na przekór płyta "Have You In My Wilderness".

Zapowiedzią całości była przepiękna pieśń "Feel You", z fajnym teledyskiem o przyjaźni człowieka do psa. Ale im dalej w las, tym więcej okazałych grzybów. Kolejne kompozycje zachwycają jedwabistym brzmieniem, co chwila wzbogacanym przez spore grono smyczków, ale i pojawiają się jazzowe inspiracje - jak saksofon w "Sea Calls Me Home". Cechą wspólną utworów jest delikatny niczym rosa na pajęczynie głos Holter. To nie jest jakiś wybitny wokal, ale sytuacja dramatycznie się zmienia w chórkach i wszelakich pogłosach, gdzie Julia jest chyba mistrzynią. To właśnie te prawie szepcące głosy i głosiki w tle budują znak firmowy pani Holter - atmosferę zamglonej, sennej przestrzeni, o czym pisałem na samym początku. Julia - co słychać w utworze "How Long?" - potrafi zaśpiewać również twardym, wręcz męskim głosem. Trudno artystkę do kogokolwiek porównywać, aczkolwiek słyszy się o Kate Bush, Joannie Newsom. Mnie nasunął się zapomniany zespół Gem Club, który utwory - podobnie jak w tym przypadku - opierał głównie na skrzypcach i pianinie, a wokale były z reguły smutne i wyblakłe. Ale jakby się uprzeć, to słychać i Beatlesów (wykorzystanie klasycznego instrumentarium w muzyce pop), przez wspomnianą Kate Bush (teatralność piosenek), po współczesny Beach House ("senny" charakter kompozycji).

Nie mogę się doczekać tego koncertu i polecam każdemu sprawdzić najnowsze piosenki Julii. A jeśli jesteście leniwi, to sprawdźcie przynajmniej utwory: "Feel You", "Silhouette", "Betsy on The Roof", "Sea Calls Me Home".

Ocena: 9/10

Marcin Bareła

Posłuchaj:







31 października 2015

Przypominamy: Clap Your Hands Say Yeah! - Some Loud Thunder


Dawno nie publikowałem tekstu w ramach "Przypominamy", dlatego czym prędzej to nadrabiam. Dziś amerykański kolektyw Clap Your Hands Say Yeah. Skład obecnie tworzą basista Matt Wong i kompozytor, gitarzysta i autor tekstów - Alec Onsworth. Tak się - zupełnie przypadkowo - składa, że w tym roku miała miejsce reedycja ich debiutanckiej płyty, "Clap Your Hands Say Yeah" z 2005 roku. Jest to album już kultowy i pozycja obowiązkowa dla miłośnika świeżych, tanecznych brzmień, ale w ogóle dla każdego fana undergroundu.

Tutaj chciałbym się skupić na drugim albumie, "Some Loud Thunder" z 2007 roku. Jest tutaj znacznie "poważniej" niż na debiucie. Alec Onsworth, człowiek orkiestra, ma talent do wymyślania świetnych melodii, do tego śpiewa niemalże falsetem i jego falujący wokal przypomina barowe zaśpiewki kowboja z Teksasu, do tego po kilku piwach! Tyle że, tutaj ten skowyt nie tylko uchodzi Onsworthowi na sucho, ale dodaje kabaretowym piosenkom CYHSY charakteru niemal groteski. A efekt - całkiem niezły...

"Some Loud Thunder" powstawał w przyjemnym dla Aleca okresie - ożenił się, szybko pojawiło się dziecko. Nie dziwi więc obecność przyjemnych melodii i bujających tanecznych rytmów. Płyta jest bardziej zróżnicowana niźli debiut, pojawiają się mroczniejsze kompozycje, jak "Goodbye to the mother and cove". Po tym albumie były jeszcze dwa: "Hysterical" i "Only Run", jednak przeszły bez większego echa w Stanach i Europie. Dwa pierwsze albumy zaś warto sprawdzić.

Marcin Bareła

Posłuchaj:





Recenzja: Blur - The Magic Whip


Długo zanosiłem się z napisaniem recenzji najnowszej płyty jednego z moich ulubionych zespołów, Blur - "The Magic Whip". Na zestaw trzeba było czekać aż 12 lat, bo tyle minęło od wydania poprzedniej płyty Blur, "Think Tank". Zespół w ciągu owych kilkunastu lat wprawdzie nie istniał (muzycznie), co nie znaczy, że muzycy próżnowali. Damon Albarn angażował się w Gorillaz, The Good The Bad and The Queen i we własnych solowych projektach; Alex James stał się rolnikiem i skupił na rodzinie, całkiem pokaźnej farmie i produkcji ponoć doskonałych serów; Graham Coxon komponował pod własnym szyldem, natomiast Dave Rowntree dla odmiany wkroczył do polityki, stając się członkiem Partii Pracy.

The Magic Whip powstał ponoć spontanicznie po tym, jak muzycy Blur ugrzęźli w Hong Kongu na parę dni gdy odwołano ich koncerty w Tokyo. Tam, w małym studio powstawały szkice, albo niemal pełne kompozycje i było ich aż 15. Całość została dopracowana w studiu 13 w Londynie. Na pewno jest to zbiór solidnych, równych i - co ważne - różnorodnych kompozycji, które noszą w sobie echa wszystkich możliwych wcieleń Blur i Damona Albarna. Takie "Go Out" czy "Lonesome Street" to klasyczny gitarowy Blur, ale już "New World Towers" to soulowe klimaty The Good The Bad and The Queen. Materiał eksperymentalny i elektronika koegzystują z rockiem o zabarwieniu punkowym ("I Broadcast", "Though I Was a Spaceman").

"My Terracota heart" czy "There Are To Many Of US" to solowy Damon Albarn, który ma wyjątkowy talent do pisania mocno zaangażowanych emocjonalnie piosenek z niebanalnym tekstem. Zwłaszcza ta druga pieśń, wygrana w rytm wojskowego marsza, to niejako ostrzeżenie dla ludzkości, której może kiedyś zabraknąć na ziemi miejsca. Ale cóż - będąc w Hong Kongu czy w Japonii nietrudno o takie spostrzeżenia. Znakomity moment na płycie to "Ghost Ship" - jazzowa opowieść ze szczyptą wodewilu i oczywiście "Ong Ong", w której lekko pijacki chórek funduje cała czwórka, ale to w tym utworze najlepiej słychać, że Blur znowu jest razem i dawna przyjaźń między muzykami odżyła z nową, być może większą niż kiedykolwiek, siłą. Symboliczna jest solówka, wygrana przez Albarna na klawiszach: kilka prostych dźwięków, brzmiących jak stare organki z dzieciństwa. Blur niczego nie musi udowadniać i na takie minimalizmy może sobie pozwalać. Całość zamyka country-westernowy "Mirrorball".

Odnoszę wrażenie, że jest to bardzo spójna, ale jednocześnie różnorodna płyta Blur, gdyż jest tutaj przekrój poszczególnych wcieleń zespołu. Eksperyment i teoria, punk-rock i ballada, elektronika i instrumenty, powaga i zabawa - wszystkie wymienione antonimy żyją na The Magic Whip w pełnej zgodzie. To zaszczyt usłyszeć Blur starzejący się z taką klasą i wierny swoim wartościom i ideałom, tym bardziej, że panowie to na powrót dobrzy przyjaciele.

Ocena: 7/10

Marcin Bareła

Posłuchaj:





4 października 2015

Recenzja: Wilco - Star Wars


To już dziewiąty album na koncie mającego siedzibę w Chicago Wilco. Zespołowi, który ktoś kiedyś określił "największym, nieodkrytym skarbem Ameryki", można spokojnie ufać, a płyty kupować w ciemno, czego przypieczętowaniem jest właśnie "Star Wars.

Początkowe przesłuchania niekoniecznie mnie jednak przekonały. Płycie, w przeciwieństwie do łatwiejszych w odbiorze, wcześniejszych propozycji, z "The Whole Love", trzeba dać trochę czasu. Początkowo wydaje się to być album, na którym słychać niezmiennie jeden utwór, ale to wrażenie mylące. Już pierwszy kawałek "EKG", z wszechobecnym przesterem nie przypomina typowego Wilco, a raczej klimaty grup pokroju Sonic Youth. Co ciekawe, Jeff Tweedy, który pisze ogromną większość materiału, chyba znudził się country i amerykańskim bluegrassem, skoro na Star Wars stawia na mocno eksperymentalny, głośny rock. Są jednak, zwłaszcza dla miłośników klasycznego Wilco, popowo - rockowe ballady z nurtującymi beatlesowskimi melodiami i zgrabnym tekstem, z czego Wilco słynie, choćby "More", "Taste the Ceiling".

Po raz kolejny czapki z głów dla znakomitego Nelsa Cline. Cline polubił ostatnio granie na tzw. gitarze stalowej (pedal steel quitar). Na gitarze położonej na pudle, pociąga się jedną ręką za struny, a drugą trzymając półkolisty wałek, przejeżdża się po gryfie. Eketem jest wysoki, łkający dźwięk, znany z piosenek Pink Floyd. Dobrze na "Star Wars" słychać to w "Taste the Ceiling" czy "Magnetized". Ten ostatni to kolejna przepiękna post-beatlesowska ballada, która spokojnie znalazłaby swoje miejsce na kultowym albumie "Abbey Road". Zachwyca także "You Satellite", która stanowi kontynuację eksperymentalnych gitarowych wycieczek, które zespół lubi niezależnie od tożsamości danego albumu.

Nie będzie to na pewno mój ulubiony album Wilco (konkretnie "A Ghost is Born"), jednak jest to całość na tyle udana, że warto ją mieć w swojej kolekcji.

Ocena: 7/10

Marcin Bareła





19 września 2015

Recenzja: Sinusoidal - "108"


Subtelne brzmenie Mobiego, nieprzewidywalność Radiohead, taneczne klimaty Bonobo, garażowe bity Burial, łagodność Noviki, niepokój Massive Attack. To wszystko i zapewne wiele więcej układa się w niebanalną całość, jaką jest rodzimy Sinusoidal. Wrocławski duet - Michał Siwak i Adrianna Styrcz - wydał raptem chwilę temu drugi pełnowymiarowy album - "108". Płyta powstała także dzięki wsparciu fanów poprzez serwis polakpotrafi.pl. Jest czego posłuchać.

Pamiętam dobrze ich debiut - "Out of the Wall" i ślad, jaki we mnie ten kawał świetnej elektroniki zostawił. Sinusoidal to wrocławski skład, ale tworzy brzmienie, które - nie tylko ze względu na śpiewany język - można dumnie prezentować na całym świecie, z kolebką trip - hopu, Wielką Brytanią włącznie. Wydawałoby się, że w elektronice wszystko już było i zapewne po części to prawda, jednak Sinusoidal tworzy brzmienie świeże i spójne. Michał Siwak odpowiadający za muzykę doskonałe połączył brzmienia pogodne i ciepłe ("Good Memories") z brudnymi i niepokojącymi ("Big Open Window"), tworząc całość niezwykle zgraną, nie idącą w jakimkolwiek momencie w skrajności. Nie ma więc apokalipsy znanej choćby z "100th Window" Massive Attack, ale nie będzie też sielanki Briana Eno z "Music for Airports". Wypośrodkowane brzmienie pasuje idealnie do delikatnego, soulowego głosu Adrianny Styrcz, która świetnie odnajduje się w wysokich tonacjach ("4"), ale dobrze radzi sobie również w rapie ("River").

Na uwagę zasługuje także świetnie zaprojektowana okładka i udział gości: Andrzeja Jeżewskiego - klawisze, Michała Lange - perkusja i Wojciecha Siwaka - gitara dobro. Chwila uwagi dla Adrianny Styrcz, piszącej do muzyki Michała Siwaka teksty. Słowa są napisane w sposób nietuzinkowy, ale i przystępny, stąd z reguły nie potrzeba dywagacji, czy dany fragment jest jeszcze strzępkiem rzeczywistości, czy tylko wybrykiem, którego już sam autor po czasie nie potrafi odszyfrować. Tak jest w przepięknym utworze "Good Memories" i dającym nadzieje "Enso".

Hipnotyczne jest to brzmienie "108". Z niedowierzaniem patrzę w wyszukiwarkę i nie znajduję choćby jednej receznji 108! Niewiele jest informacji o samej płycie, nie można znaleźć tekstów, w radiu bodaj raz tylko zespół słyszałem. Nie wiem, na ile sami artyści nie chcą specjalnego rozgłosu, jednak Sinusoidal, jak i Digit All Love to jedni z najbardziej niedocenianych twórców rodzimej elektroniki...

Ocena: 9/10

Marcin Bareła

Posłuchaj:






7 września 2015

Recenzja: Ptaki - Przelot


Nakładem wytwórni Transatlantyk ukazała się właśnie płyta - debiut duetu Ptaki, czyli warszawskich didżejów, tworzących jako The Phantom i Funkoff, o tytule "Przelot". Określenie - muzyka "balearyczna" bardzo pasuje do tego, co duet proponuje na tym wydawnictwie. Muzyka Ptaków to z reguły niespieszne, bezstresowe, wakacyjne granie.

Słuchając "Przelotu" w głowie zbierają się myśli, związane z czasem spędzanym gdzieś nad wodą, pod namiotem, gdzie nie istnieją pojęcia: praca, obowiązek, stres. Taki właśnie jest "Przelot", wydawnictwo niezwykle wakacyjne. Ptaki tworzą swoje utwory w oparciu o przeróżne dźwięki znane z epoki PRL. Mamy więc, obok współczesnego samplingu i efektów elektronicznych, wokale retro, kobiece głosy przypominające jeszcze czasy sklepów z kultowymi szalkowymi wagami (możliwe, że jeszcze funkcjonującymi gdzieniegdzie), albo męską spikerkę radiową jak za czasów Gierka.

Ptaki niezwykle zręcznie dały życie starym brzmieniom, owijając je w otoczkę nowoczesnej elektroniki. Dlatego dźwięki zapożyczone z epoki PRL brzmią bardzo współcześnie, a jednocześnie trzeszczą, jakbyśmy słuchali winyla, kupionego na pchlim targu. Takie utwory jak "Nie zabijaj" czy "Skit 1" przenoszą dosłownie w czasie. Najlepsze zostaje w mojej opinii na koniec. Utwory "Już tyle" i "Jelitkowo" zanurzają w całości w jazzowo - folkowym świecie. Utwór całość zamykający - "Girlandy" świetnie podsumowuje wakacyjny nastrój całości.

Dobrze się tego słucha nie tylko w wakacje. Ptaki stworzyli zestaw uniwersalny i jednocześnie elitarny, radiowy ale absolutnie nie wpisujący się w tendencje głównego nurtu. Uwaga: wydawnictwa na płycie winylowej i CD różnią się zawartością, ja skupiłem się w tym wpisie na regularnej zawartości tylko płyty kompaktowej.

Marcin Bareła

Posłuchaj:





22 sierpnia 2015

Skaldowie - Koncert na 50 lecie w Gdowie


Ach, co to był za koncert, którego pełny tytuł brzmiał: „Od wschodu do zachodu słońca – 50 lat Skaldów”. Zrobiony z rozmachem, z plejadą wybitnych artystów z palety pokoleń i brzmień. Koncert w Gdowie, rodzinnym mieście Andrzeja Zielińskiego był przykładem, jak powinno się robić imprezy jubileuszowe i tutaj pokłony dla organizatorów - Gminy Gdów i tamtejszego Centrum Kultury. Ale chwała wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tego przedsięwzięcia, ale przede wszystkim dla Telewizji Polskiej, która bardzo sprawnie całość wyprodukowała, a w jej imieniu poprowadził imprezę niezwykle sprawnie Tomasz Kammel.

O wadze wydarzenia niech poświadczy występ prominentnych gości polskiej sceny muzycznej, również udział 8-osobowej sekcji smyczkowej oraz chóru pod dyrekcją Marka Sobczyka. Chór składa się z wokalistów działających na terenie Gminy Trzciana i Gminy Łapanów (lokalnie grupa znana jest pod nazwą Cud Przyjaciele). Utwory brzmiały dzięki udziałowi wyżej wymienionych gości iście epicko.

Przyjrzyjmy się samemu koncertowi i jego uczestnikom. Czytałem wiele negatywnych opinii na temat Natalii Sikory i jej śpiewie w piosence "Nie widzę ciebie w swych marzeniach". Owszem - było głośno, ale ileż w tym było emocji! Natalia ze wzruszenia ledwo wytrzymała do końca utworu. Nie gorzej zaśpiewał weteran Stanisław Wenglorz, dziś rzadko pojawiający się na scenie. To był bardzo magiczny moment w Gdowie. Świetnie zaprezentował się Muniek Staszczyk, śpiewający "Wieczór na dworcu w Kansas City", czyli stylistykę, w której akurat Muniek czuje się bardzo dobrze. Bardzo fajnie zaśpiewała Natalia Kukulska, jej bardzo kobieca wersja "Katastrofy" i wdzięk na scenie - aż miło było patrzeć i słuchać. Po swojemu zaśpiewał Maciej Maleńczuk, chociaż nie wiem, czy jednak "26 marzenie" to utwór pasujący do lubiącego oszukiwać wersy artysty. Nie zapomniałem o Annie Marii Jopek, która nigdy nie zawodzi i od razu śpiewała, jakby sama pisała piosenki Skaldów. Pełen profesjonalizm w utworach: "Zawołam na pomoc wszystkie ptaki" i "Czarodzieje"

Przeciętnie szczerze mówiąc wypadli: Ania Rusowicz - "W żółtych płomieniach liści" i "Wszystko mi mówi że mnie ktoś pokochał" i troszkę stremowana, ale elegancka Natalia Nykiel - "O Zielińskim". Najmłodsze pokolenie reprezentowała Justyna Święs, ale jej interpretacja kawałka "Cała jesteś w skowronkach" nie przypadła mi do gustu. W ogóle ten przepiękny utwór zabrzmiał w Gdowie zbyt popowo, a konkretniej - za mocno wygładzono bas i bębny. Nie było tego wieczoru jednak absolutnie żadnych wpadek i całość przebiegała niezwykle sprawnie.

Cały koncert podzielony został na 3 części, a w tej ostatniej prawdziwym kąskiem była improwizowana, psychodeliczna wersja suity "Krywań Krywań". To było prawdziwe przeżycie usłyszeć ten bajkowy kawałek na żywo, co nie zdarza się podczas "zwykłych" koncertów zespołu. Nie zabrakło palety przebojów grupy, i korzystając z okazji, chciałbym się zatrzymać na utworze "Wierniejsza od marzenia" do tekstu Andrzeja Jastrzębca Kozłowskiego. Ten utwór przywołuje w mojej opinii najbliższe skojarzenia z bohaterem Gdowa Andrzejem Zielińskim - genialnym i wszechstronnym kompozytorze i klawiszowcu, osobą niezwykle wrażliwą muzycznie i do tego na co dzień przepięknie skromną. To był cudowny koncert, który dosłownie powalił mnie na kolana. Skaldowie mają się bardzo dobrze, a ja życzę panom kolejnych lat grania bez ustalania sztywnych ram czasowych. Wszystkiego dobrego Skaldowie!

Marcin Bareła

Skaldowie, Natalia Sikora i Stanisław Wenglorz: "Nie widzę ciebie w swych marzeniach":


Skaldowie i Natalia Kukulska: "Katastrofa"


Skaldowie: "Wierniejsza od marzenia"

1 maja 2015

Raz Dwa Trzy w MOK Olkusz - 21 kwietnia


Wybrałem się, po raz drugi w życiu, na koncert Raz Dwa Trzy. Pamiętam ich koncert z klubu Arkada w Katowicach w roku 2009 (relacja tutaj), i było to iście magiczne przeżycie. Po kilku latach postanowiłem sprawdzić, czy RDT nadal wytwarzają na żywo podobny klimat i nie zawiodłem się.

Koncert odbył się w Miejskim Centrum Kultury w Olkuszu i trwał bez mała dwie godziny, podczas których usłyszeliśmy paletę utworów, które formacja stworzyła w ciągu swojej pięknej kariery. Tak się składa, że zespół świętuje 25 lecie pracy i stąd usłyszeliśmy znane utwory - "Trudno nie wierzyć w nic", "I tak warto żyć", ale także stare, nieco zapomniane kawałki - w tym "Talerzyk". Ten prastary utwór z wydanej w 1991 roku, debiutanckiej płyty "Jestem Polakiem", pokazuje wczesne, bardziej kabaretowe oblicze RDT.

Znakomitym pomysłem było wykonanie piosenki na otwarcie, czyli "Idź swoją drogą", w której najpierw pojawił się z gitarą akustyczną Adam Nowak, a wraz z kolejnymi taktami dołączali do niego poszczególni muzycy grupy, przez co utwór nabierał podniosłości i zyskiwał na muzycznym napięciu. Były wygłupy, zwłaszcza perkusisty, który wyraźnie doskonale bawił się podczas koncertu.

Całość utrzymana była jednak w dosyć poważnym tonie za sprawą nostalgicznych, czasem niepokojących piosenek opowiadających o szukaniu sensu życia i relacjach człowieka z Bogiem (reprezentowanych przez płyty "Trudno nie wierzyć w nic" i "Skądokąd"). Doza duchowości, towarzysząca utworom Raz Dwa Trzy dodaje ich muzyce podniosłości i swoistej melancholii. Dużo w utworach zasłużonego zespołu - nie zawsze wprost - ale jednak tematyki śmierci. Doskonale słychać to w utworze "Mam imię, nazwisko i pracę". Wybrzmiewanie podobnych utworów w Olkuszu przyprawiało o masę przemyśleń, powróciły pytania, które zazwyczaj człowiek odkłada w czeluściach pamięci. Kulminacją powagi była przepiękna piosenka o apokalipsie - "Zgodnie z planem (może świt błyśnie)".

Raz Dwa Trzy kolejny raz zachwycili. W całym występie bardzo przyjemnie brzmiały improwizacje, które wydłużały pierwotne utwory o kilka minut. Muzycy bardzo dobrze ze sobą współpracowali, a występ na scenie dawał im wyraźną przyjemność. Świetnie współbrzmieli zwłaszcza Adam Nowak z podstawowym gitarzystą, Jarosławem Trelińskim. Na wyróżnienie zasługuje Tadeusz Kulas i jego znacznie wzbogacająca piosenki trąbka. Dość powiedzieć, że nie wyobrażam sobie RDT bez akordeonu Grzegorza Szwałka. Całość grupy dopełniają doskonali w swoim rzemiośle: basista Mirosław Kowalik i perkusista Jacek Olejarz. Wystarczającym komentarzem podsumowującym koncert w Olkuszu niech będą dwa soczyste bisy i długie oklaski zachwyconej publiczności. Dziękuję Wam Panowie!

Marcin Bareła

PS: Następnym razem wezmę lepszy aparat!



17 kwietnia 2015

Przypominamy: Norah Jones - Little Broken Hearts



Odkrywająć płyty artystów reprezentujących tzw. multigatunkowość, natrafiłem na dawno nie słyszaną Norę Jones i jej najświeższy (wydany w 2012 roku) album "Little Broken Hearts". Norę Jones pamiętam przede wszystkim z debiutanckiej płyty z 2002 roku, "Come Away With Me". Artystka miała wówczas raptem 22 lata, a albumem podbiła prawie cały świat.

"Little Broken Hearts" to pokłosie współpracy Jones z Brianem "Danger Mouse" Burtonem - który wyprodukował takie płyty, jak "Demon Days" Gorillaz czy "Modern Guilt" Becka. Zwraca uwagę tytuł płyty - sama Norah w wywiadach wspominała, że są to bardziej wyobraźnia artystki, niźli faktyczne odtworzenie wydarzeń z jej życia. Faktem jest, że Norah Jones przed wydaniem albumu miała za sobą dwa rozstania, jednak mocno podkreśla, że w obecnym związku jest bardzo szczęśliwa.

Muzycznie jest to chyba najciekawszy album w katalogu amerykanki hinduskiego pochodzenia (ojciec, Ravi Shankar był wirtuozem gry na Sitarze). Już otwierająca "Little Broken Hearts" rozmarzona ballada "Good Morning" uświadamia, że Norah postanowiła odłożyć jazz-bluesowe przyśpiewki na rzecz bardziej popowego, a nawet gitarowego grania. Piękne otwarcie płyty, która jest kolejnym przykładem retro-popu, a płyt oddających hołd muzyce minionego wieku wśród nurtu alternatywnego ciągle przybywa. Zmianę stylistyczną świetnie słychać w "Take It Back" - progresywnego utworu, który wybucha gitarową złością, czego u Jones wcześniej nie słyszeliśmy. Trzeba zauważyć, że ten pełen muzycznego gniewu utwór został zaśpiewany, jak zresztą większość piosenek, po mistrzowsku. Norah Jones niesamowicie dojrzała wokalnie, nie jest już tą słodką, niewinną dziewczynką, ale kobietą charyzmatyczną, wręcz nieprzewidywalną, co widać także na okładce płyty. Proste, ułożone dotychczas włosy Norah Jones zastąpiła napuszoną fryzurą ala Debbie Harry z połowy lat 80 (w wersji dark).

Norah Jones jeszcze tak przepięknie w mojej ocenie nie śpiewała. Na pewno ta piękna kobieta pozostaje wokalnie w symbiozie z pełnymi emocji (nierzadko gorzkich) utworami. Któryś z dziennikarzy nazwał "Little Broken Hearts" płytą z piosenkami o morderstwach. Faktycznie, album ma klimat rodem z klasycznego amerykańskiego filmu gangsterskiego, piosenki świetnie pasowałyby także do kolejnego filmu sensacyjnego Quentina Tarantino (może kolejna część "Kill Billa"?). Wyjątkową pieśnią jest "Miriam" - opowiadająca o dziewczynie, która mści się na tytułowej Miriam, za odbicie jej faceta. Najpierw mści się na swoim mężczyźnie, by następnie zamordować jego kochankę. I pomyśleć, że to ta słodka Norah??

Na pewno jest to najciekawsza płyta N. Jones. Artystka znakomicie odnajduje się w etykiecie retro-pop, a jej piosenki nabrały dojrzałości i klasy. Współpraca z Danger Mouse ułożyła się nadzwyczaj dobrze. Mam nadzieję, że Norah nadal będzie tak przyjemnie dla ucha eksperymentować i zaskakiwać.

Ocena: 9/10





27 marca 2015

Zapowiedź#3: Blur - The Magic Whip


Dosłownie wczoraj obejrzałem na YT film dokumentalny No Distance Left To Run o zespole Blur. Fantastycznie zrealizowany dokument ma mistrzowski montaż pełen niezwykłych kadrów. Zawiera archiwalne rarytasy (między innymi Damon Albarn całujący Grahama Coxona, albo wygłupy Alexa Jamesa dla NME), jak i fragmenty koncertów grupy. Jako wielkiego fana Blur materiał ten nie był dla mnie zaskakujący, jednak film może rzucić kolejne światło na to, kim byli panowie Albarn, Coxon, James i Dave Rowntree.

Czy wiedzieliście na przykład, że Damon Albarn, już działając pod szyldem zespołu na przełomie lat 80. i 90. pracował w...sklepie z crossaintami? To właśnie Albarn, jak wynika z filmu, od zawsze był najbardziej zaangażowanym muzykiem Blur. To on wynajął za własne pieniądze po raz pierwszy studio nagrań, ale z całej ekipy przyszedł tylko Dave. Albarn osobiście pofatygował się do reszty i zrobił niemałą aferę (co zupełnie zrozumiałe). "Chciałem żeby ten zespół się rozwijał" - wspominał po latach Damon Albarn.

Co ciekawe, pierwszy koncert zespołu miał miejsce w...East Anglian Railway Museum w Essex, w roku 1988. Grupa zagrała w prowizorycznej szopie dla 150 osób. 21 lat później, w 2009 roku Blur zagrał sentymentalny koncert w ramach powrotnego mini-tournee, dokładnie w tym samym miejscu. O sentymencie do kolei często wypowiadał się Albarn, a jednym z hołdów, złożonych kolejnictwu jest okładka płyty Modern Life is Rubbish.


W 1992 roku, by spłacić długi, które zespół miał, pewna amerykańska firma zaproponowała muzykom serie koncertów po Stanach, w zamian za umorzenie części długu (ponoć 60 tys. funtów, a pamiętajmy że był rok 1992!!!). Zespół się zgodził, jednak nie była to udana trasa. "Wtedy zaczęliśmy mocno pić" - wspominał po latach Alex James. Dla dwudziestolatków wyjazd na dwa miesiące za granicę był przeżyciem niemal traumatycznym. Najbardziej cierpiał Graham Coxon, który miał pewnego dnia roztrzaskać wszystkie szklane przedmioty w zasięgu ręki, łącznie z oknami w autobusie. Koncerty grupy najlepiej opisuje sam Coxon: Mieliśmy set 10 utworów, ale w trakcie Damon wymiotował za wzmiacniaczem, rzucał się na plecy Alexa, przewracał sprzęty i zazwyczaj kończyło się na 4 utworach..." Ponoć wczesne koncerty Blur zawsze kończyły się dla muzyków jakąś kontuzją...

Tak imprezował Blur

Obserwacja filmu utwierdza w pewnej konstatacji: Z wszystkich członków Blur Graham Coxon był największym outsiderem. Nienawidził pierwszej, całkowicie kontrolowanej przez wytwórnię płyty "Leisure" (1991), nie cierpiał popu, w którego stylistyce utrzymane były kolejne trzy albumy grupy. Dopiero zmiana filozofii muzycznej na "Blur" i "13" pozwoliła temu genialnemu gitarzyście na rozwinięcie skrzydeł, a świat mógł usłyszeć genialne improwizacje, nagłe zrywy i zniekształcenia jego firmowego Fendera. Ale i to nie uchroniło tego, co miało nadejść. Niepokorny Coxon, który brzydził się show-biznesem opuścić zespół w 2002 roku, ale powodem był jego alkoholizm i postępująca dysocjacja. Muzyk stał się zwyczajnie nieznośny dla reszty. No Distance Left to Run pokazuje jednak Coxona jako niezwykle wrażliwego, inteligentnego człowieka, miłośnika sztuki, osobę wręcz łagodną. Coxon wydaje się wręcz maskotką Blur, przyćmiewającą osobowością nawet Damona Albarna.

Graham opowiada o zmęczeniu popem i zmianach w zespole

W filmie mamy pewne wskazówki, jak Blur postawił na wierność własnemu brzmieniu, co zawsze cenię w artystach wszelkiej maści. Na początku lat 90. muzyka brytyjska, jak i obyczaje stawały się coraz bardziej zamerykanizowane. Zespół na tle osiągającej ogromną popularność za oceanem fali grunge, postanowił tworzyć muzykę brytyjską, co było słychać nawet w bardzo brytyjskiej manierze wokalnej. Zespół chciał tworzyć swoje brzmienie, co nie podobało się wytwórni, Food Rec.. Ponoć druga płyta, Modern Life is Rubbish, miała być ostatnią szansą zespołu...Jak dobrze, że Blur pozostał wierny swoim muzycznym ideałom, słyszymy przykładowo na genialnej "13". Jednak oddajmy po raz kolejny zasługi Coxonowi, bo to od niego zaczęły się zmiany. To on, zainspirowany amerykańskimi gitarzystami, działającymi pod egidą małych wytwórni, zachęcił kolegów do poszukiwań. Tak powstał świetny album Blur (1997). Odtąd zespół stał się prawdziwie alternatywny, zakończyła się tym samym era Britpopu. "Na koncerty zespołu przychodziły 14 letnie dziewczyny, zespół tego już nie wytrzymywał i zmiana kierunku uratowała grupę..." - tak sytuację podsumował Alex James.

Nowe brzmienie Blur

A propo Alexa Jamesa - "Glamouros" jak go nazwał Damon Albarn, zawsze wyluzowany, z nieodzownym papierosem (często palił go podczas całego koncertu). No Distance... pokazuje Alexa, który najbardziej korzystał z faktu bycia celebrytą. Nie ukrywał, że lubił życie muzyka rockowego, a zdjęcia pokazują litry wina, szampana i nie wiem czego jeszcze, kłębki dymu i uśmiechnięte dziewczęta nieopodal. Alex James wydawał się najmniej zmęczony popularnością, wręcz cieszył się nią, korzystał zeń. Dziś Alex prowadzi farmę agroturystyczną, ma żonę i gromadkę dzieciaków. No w czepku urodzony człowiek...

Alex i jego wybryki

Najtrudniejszy okres dla grupy to lata 1999-2002. Zaczął się wkradać powolny rozkład. Graham Coxon pił, nie pojawiał się na sesjach, albo pojawiał się agresywny. Wcale nie w lepszym nastroju byli pozostali. Dave Rowntree, przeżywający rockowy kryzys, pomyślał o karierze prawnika albo bankiera. Damon Albarn miał Gorillaz i był zmęczony całą sytuacją w Blur. Dave Rowntree: "Powiedzieliśmy władzom wytwórni, że muszą coś zrobić w sprawie Grahama, oni mu powiedzieli, ale nie było to to, co chcieliśmy żeby usłyszał, co tylko pogorszyło sytuację. Emocje wtedy kipiały. Pamiętam, że było wtedy dużo płaczu i był to nieprzyjemny czas" - wspominał, wzdychając perkusista Blur.

Dave o odejściu Grahama

Na No Distance... widać pewną ważną osobę w historii Blur (o której mało kto wie). To keyboardzistka, Diana Gutkind, która w latach 1995 - 2000 grała na klawiszach, podczas występów na żywo. Bez niej utwory takie jak "1992" czy "Battle" nie miały by szansy zabrzmieć w swojej pełnej okazałości. Była to jedna najdłużej z Blur grających muzyków na koncertach, innymi klawiszowcami grupy byli m. inn: Cara Tivey i Mike Smith.


Jak dobrze było zobaczyć na filmie całą czwórkę, ściskających się serdecznie przyjaciół, grających po latach znowu razem. Efektem triumfalnego powrotu grupy był znakomity koncert na Glastonbury w 2009 roku, gdzie działy się rzeczy magiczne: publiczność śpiewała długo słynny "Tender" a Damon Albarn płakał podczas "To The End". Dziś, w 2015 roku Blur są w przededniu wydania albumu "The Magic Whip". Zespół był w Polsce na Heineken Opener, nie mogłem tam być czego ogromnie żałuję. Mam nadzieję, że jeszcze zobaczę mój ulubiony zespół ostatniego 20 - lecia. A tymczasem, polecam ten mistrzowski dokument, No Distance Left To Run.

Magia na Glastonbury 2009

Marcin Bareła

24 marca 2015

Przypominamy: Madredeus - Antologia


Teraz coś z nieco innej beczki. Oglądałem jakiś czas temu film Wima Wendersa "Lisbon Story" z 1994. Obok historii próby stworzenia niemego filmu w sercu Portugalii, w tle można zobaczyć i usłyszeć Madredeus i ich muzykę. Madredeus to portugalski zespół, założony w 1985 roku i grający fado z odcieniem popowym i folkowym. Śpiewają, jak to w Portugalii, o losie, Bogu, oceanie przeznaczeniu, muzyka w odcieniach egzystencjalnych. Pierwszy album, "Os Dias da MadreDeus" nagrywali w prowizorycznej przestrzeni w Lizbonie, w piwnicy tuż pod linią tramwajową, dlatego sesje były bardzo męczące, co pięć minut bowiem górą przejeżdżał tramwaj. Pojawiały się kolejne płyty, ale zespół poza Portugalią pozostawał praktycznie nieznany. Dopiero udział w filmie Wima Wendersa, "Lisbon Story" (1994 rok) zmienił tę postać rzeczy. Pojawiły się propozycje koncertowe w Europie i poza nią (chociaż zespół był wcześniej w sąsiedniej Hiszpanii, czy Brazylii), płyty zaczęły się sprzedawać na całym świecie.

Madredeus tworzyło przez ostatnie 30 lat kilkunastu muzyków, jednak rdzeniem całości od zawsze było dwoje artystów: Pedro Ayres Magalhães - grający na gitarze klasycznej, twórca większości muzyki i współtwórca tekstów grupy, jej mózg oraz Teresa Salgueiro - dysponująca przepięknym sopranem wokalistka, serce i dusza projektu. Teresę zaproszono do zespołu po tym, jak w lokalnej kawiarni w Lizbonie śpiewała dla gości i zostałą usłyszana przez Magalhaesa. Była z zespołem do 2007 roku, by skupić się na solowej działalności (już kilka albumów na koncie). Dziś z pierwotnego składu Madredeus przetrwał tylko P. A. Magalhaes, a grupa tworzy dziś nieco współczesną wersję folk - fado, odchodząc od korzeni pierwotnej, głęboko melancholijnej twórczości na korzyść nieskażonej muzyki klasycznej i łagodnego popu.

Jestem w trakcie odsłuchiwania płyty Antologia z 2012 roku, czyli zbioru piosenek z lat 1987-2007. Faktycznie, przesłuchując piosenki można spostrzec, jak muzyka zespołu zmieniała się na przestrzeni lat, aczkolwiek niektóre płyty, głównie późniejsze, nie są w ogóle reprezentowane. Jeśli na początku twórczość skoncentrowana była na nieco bolesnym odcieniu Fado, tak później Madredeus przeszedł w stronę trochę radośniejszej twórczości, nadal jednak w tekstach traktując o tych samych tematach, co u zalążka. Zespół stworzył masę przepięknych melodii, a głos Teresy Salgueiro to czysty balsam na duszę. Czy może być lepsza promocja Portugalii na świat?

Posłuchaj:







Marcin Bareła

20 marca 2015

Zapowiedź #2: Blur - The Magic Whip

Dosłownie dzisiaj (20 marca) pojawiła się w sieci kolejna piosenka - zwiastun albumu Blur, The Magic Whip, planowanego na 27 kwietnia. Piosenka bierze od pierwszego przesłuchania i - mimo że nie jest wybitna - zapowiada iście ciekawy, psychodeliczny album. Czekamy...



Marcin Bareła

13 marca 2015

Recenzja: Elektryczne Gitary - Stare jak nowe. 25 przebojów na 25-lecie


Elektryczne Gitary to uwielbiony przeze mnie zespół. W latach 90., jeszcze jako dzieciak w szkole podstawowej, na starym i działającym do dziś Kasprzaku słuchałem namiętnie "Wielkiej Radości", ich debiutanckiej płyty (wtedy w formie kasety magnetofonowej). Kasetę z "Wielką Radością" zabieraliśmy i słuchaliśmy na wszelkich klasowych wycieczkach, a ulubioną piosenką większości grupy była "Wszystko Ch.". Piosenki Elektrycznych Gitar przewijały się w moim życiu, jednak dopiero niedawno, po kilkunastu latach odkryłem w całej okazałości kolejne płyty: "Huśtawki", "A Ty Co" czy "Atomistyka".

W tym wpisie chciałbym się skupić na świeżo odsłuchanym, wydanym w 2014 roku albumie "Stare jak nowe. 25 przebojów na 25-lecie". Jest to płyta, która zawiera w większości nowe wersje piosenek, do których zespół postanowił stworzyć kolejne, świeższe oblicze. Część nagrań pochodzi z oryginalnych sesji nagraniowych wydanych na płytach "Atomistyka", "Historia" i "Nic mnie nie rusza". Najwięcej piosenek (aż 10 na 25) reprezentuje jednak album "Wielka Radość". Zgodnie z intencjami zespołu, mamy tu wiele rekonstrukcji wczesnych utworów, które nagrano na nowo, żeby lepiej zabrzmiały, jednak z użyciem starych aranżacji, które wówczas były popularne. Selekcja ponoć była trudna.

Jak mówił Kuba Sienkiewicz:
Piosenki są lepiej zaśpiewane. Mnie strasznie uwierały tamte interpretacje, dlatego ciesze się, że mogłem je zaśpiewać na nowo.
Słuchając tej płyty znowu wróciły wspomnienia. Jest prawdą, że aranżacyjnie te piosenki brzmią praktycznie zgodnie z pierwowzorem. Jednak całość zaprezentowano z wyraźnie większą swadą i poczuciem humoru. Kuba Sienkiewicz śpiewa nań na dużo większym luzie, nie trzymając się często zwrotek, oszukując takty. Szczególnie dobrze słychać to w słynnym "Wytrąciłaś". Wiele utworów ma częściowo zmienione teksty, a nawet tytuły, jak w "Noś Długie Włosy": Przyszedł Wacek, co to teraz będzie, długie włosy ma normalnie wszędzie...Przyszła Ziuta, chyba zaraz wyjdzie, ona długich włosów nie ma chyba nigdzie...Ogromnym plusem jest obecność żywej perkusji, ponieważ na "Wielkiej Radości" mieliśmy jedynie automat perkusyjny i płyta przez to traciła na rockowym sznycie. Znakomitą pracę wykonuje basista Tomasz Grochowalski a nastrój niemal biesiadny zapewnia Aleksander Korecki i jego saksofony, które znacznie odświeżają takie utwory jak "Głowy L." czy "Żądze".

Dobrze, że nasi muzyczni prześmiewcy nagrali te piosenki na nowo. W tym przypadku nie jest to odgrzewany kotlet (przypadek TEXAS), a świeża, pachnąca pieczeń. Elektryczne Gitary są w trakcie przygotowywania materiału na nową płytę. Pozostaje życzyć muzykom nieustających pomysłów i sił do nagrywania i koncertowania. Skoro mistrzowie polskiego rocka kabaretowego potrafią nadać nową świeżość starym kawałkom, o muzyczną i humorystyczną formę na przyszłość nie ma się co martwić.

Posłuchaj:





Marcin Bareła

12 marca 2015

Skaldowie - Zamów box na 50 lat!


Na oficjalnej stronie zespołu Skaldowie pojawiła się ta informacja:

Z okazji 50 rocznicy powstania Skaldów Kameleon Records zaplanował specjalny okolicznościowy, kolekcjonerski box (250 numerowanych egz.).
W grubym kartonowym, laminowanym pudełku (przygotowanym w stylu boxu Beatlesów mono) znajdzie się 12 katalogowych płyt Skaldów z lat: 67-88 (wraz z nagraniami dodatkowymi) wydanych w formie rozkładanych, laminowanych card sleevów (na wzór japoński). Dodatkowo w pudełku znajdą się: 13 card sleeve z drugą okładką płyty Szanujmy wspomnienia, 32 stronicowa książeczka, duży rozkładany plakat z faksymilem specjalnej dedykacji Andrzeja Zielińskiego i autografów członków zespołu oraz płyta DVD z dostępnym tylko w tym boxie filmem Jak powstali Skaldowie. O indywidualnym numerze otrzymanego boxu będzie decydować kolejność wpłat.

Ja już złożyłem zamówienie na to wydawnictwo, gdyż cena jest atrakcyjna (250 zł + przesyłka przy wcześniejszych zamówieniu), a wydawnictwa w formie nie tradycyjnych płyt w plastikowym opakowaniu, a płyt zawartych w formie rozkładanych książeczek, to coś, co zawsze warto mieć. Dodatkowo, jeżeli uda się załapać, dostaniemy egzemplarz numerowany, który z czasem będzie tylko nabierał wartości.

Co trzeba zrobić? Wpłacić zaliczkę 50 zł. Firma Kameleon Records zastrzega, że w przypadku wpłat zaliczek od mniejszej ilości osób niż 100, zaliczki zostaną zwrócone. Przewidywany termin przygotowania boxu wynosi do 2,5 miesiąca. Wszystkiego można dowiedzieć się, wysyłając maila na: kameleonrecords@gmail.com.

Zachęcamy i życzymy Skaldom na 50 lat wszystkiego dobrego!



Marcin Bareła

10 marca 2015

Recenzja: Lari Lu - 11


Z przyjemnością przedstawiam debiutancką płytę artystki Lari Lu, "11". Lari Lu to Anna Józefina Lubieniecka. Mimo, że dla tej dziewczyny to już zapewne zamknięty rozdział, trudno nie przypomnieć sobie słynny występ w programie Szansa na Sukces i przepiękną interpretację utworu Wilków, "Eli lama sabachtani". Swoją interpretacją zachwyciła wtedy widzów i muzycznych krytyków. Stała się wokalistką Varius Manx na trzy lata. Dziś, z pominięciem fleszy i mikrofonów, możemy cieszyć się jej debiutanckim dziełem - płytą "11".

Przyszła do mnie na ławce w warszawskim Wilanowie - resztę pozostawię tajemnicą - tak o kulisach powstawania projektu wspominała Lari Lu. Twierdzi, że cały czas znajduje się nad ziemią, co sugeruje zresztą singiel promujący całość o tym samym tytule. Współpracowników szukałam długo, głównie producenta, z którym zrozumiemy się muzycznie. Droga była długa, ale znalazłam w Inowrocławiu Random Tripa (wł. Bartłomiej Waszak - przyp.aut.) i od tego się zaczęło - mówi Lari Lu. Faktycznie, wsłuchując się w 11, można samemu oderwać się od podłoża. Rozmarzona muzyka powoduje przyjemny trans, a metaforyczne teksty skłaniają do przemyśleń. Lari Lu miesza elektronikę i żywe instrumenty, a efekty tych starań to trip - hopowe kompozycje z solidną porcją bitów, nie pozbawionych żywych brzmień, ale i folkowe ballady z użyciem egzotycznych instrumentów: sitar, dilruba czy viola da gamba. Ten ostatni, według Lari Lu, brzmi jak wiolonczela, ale "troszkę bardziej płacze".

Do pracy nad projektem zaproszono Roberta Amiriana - człowieka orkiestrę, który od niedawna pomaga debiutującym artystom, poprzez własną wytwórnię płytową NEXTPOP. Lari Lu mówi, że jej muzyczną "mamą" jest Bjork, ale całość jest nieco bardziej eklektyczna, bo mamy zarówno porcję skandynawskiego chłodu, jak i ciepłe ballady folkowe, z moją ulubioną "Ha Ha", i nieodłącznym towarzyszem Lari Lu - miniaturowym akordeonem. Świetnie wypada także "11", z pięknym outro na sitar Tomasza 'Ragaboya' Osieckiego.

Lari Lu gratuluję odwagi pójścia w swoją stronę, realizacji marzeń. Ta płyta została wydana bez medialnego szumu, ale tworzona była przez zgraną, rozumiejącą się ekipę w - jak sądzę - znakomitej domowej atmosferze. Płyta nie powala na kolana, ale jest wyróżniającym się debiutem 2014 roku. Warto.

Ocena: 7/10

Posłuchaj:







Marcin Bareła

3 marca 2015

Recenzja: Pink Floyd - The Endless River


To, według słów Davida Glimoura ostani album Pink Floyd. Jeżeli tak rzeczywiście miałoby być, Pink Floyd żegnają się z klasą, tworząc nieoficjalne podsumowanie działalności, począwszy od albumu Atom Heart Mother. Zespół bazował na kiludziesięciogodzinnym materiale, który powstawał jeszcze przy okazji nagrywania płyty The Division Bell (1994).

Płyta jest rodzajem hołdu złożonemu Richardowi Wrightowi, który zmarł na raka w 2008 roku. Cztery lata później, w 2012, Gilmour i perskusista, Nick Mason postanowili przesłuchać nagrania sprzed prawie 20 lat, by stworzyć właśnie The Endless River. To, co nie zostało wtedy wykorzystane, tutaj znalazło swoje drugie życie, a słuchając całości przyznaję, że Floydzi mieli masę dobrej muzyki w zanadrzu.

The Endless River jest ambientowo - rockowym pejzażem, po trochu przypominającym poszczególne wcielenia Floydów, ze szczególnym naciskiem na kultowy album Wish You Were Here. Swoją drogą chyba nie jest to przypadek, bo ten tytuł znakomicie opisuję sytuację, która zaistniała po śmierci Wrighta. Już drugi utwór, It's What We Do brzmi jak Shine On Your Crazy Diamond. Są więc długie pejzaże z typową, ślizgającą się gitarą Gilmoura. Świetnym zabiegiem okazały się krótkie, półtoraminutowe przerywniki. Eyes to Pearls to to jedna z wielu magicznych mini-perełek, które przenoszą w przestrzenie dalekie i nieznane. Skins przypomina z kolei Pink Floyd z płyty Meddle. Anisina to przenosiny do Dark Side of the Moon i piosenki Us And Them, ale ten utwór napisał Wright, więc nic dziwnego. Z wcieleń PF najwięcej słychać jednak The Division Bell, z tym że jest znacznie ciekawiej o dziwonie tam, ale na The Endless River. The Division Bell był dla mnie zawsze albumem nudnym, pozbawionym finezji i nie ratował całości nawet genialny kawałek High Hopes.

The Endless River pozbawiony jest prawie całkowicie strony lirycznej, tylko zamykający całość, Louder Than Words ma należyty tekst autorstwa żony Gilmoura, Polly Samson. Gilmour coś śpiewa także w utorze 15, ale jest to wielce niesłyszalne. Utworem bardzo ciekawym jest także Talkin' Hawkin' - oparta na pianinie Wrighta krótka opowiastka, w której użyto głosu uczonego angielskiego Stephena Hawkina. Allons -Y przypomina mocniejszą stronę Pink Floyd i kultowe gitary Gilmoura. Autumn 68 - kompozycja Wrighta, na których gra on na organach piszczałkowych, ale nie jakiś z pierwszego lepszego kościoła, ale tych, które znajdują się the Royal Albert Hall w Londynie. Jego partia pochodzi, co ciekawe jeszcze z roku 1969. Surfacing ma z kolei świetne chórki. Wspomniany już ostatni utwór zaczyna się dzwonami kościelnymi niczym w High Hopes, i jako jedyny ma słowa i tu ciekawostka, bo jeśli się przysłuchacie, przedostatnie słowa High Hopes to właśnie The Endless River...Niezwykłe i symboliczne koło więc w ten sposób się zatacza. The Endless River - może nie będzie już kolejnego albumu Pink Floyd, ale ich wspaniała muzyka - jak rzeka - będzie płynąć w nieskończoność. Wspaniałe.

Omawiany album jest w mojej opinii bardzo dobry i dziwię się kiepskim ocenom krytyków. Siłą całości minimalizm i nie mierzenie się z własną legendą. Pink Floyd wydali dzieło, które nic nowego w ich twórczość nie wnosi, ale jako swoiste podsumowanie działalności (wszak słychać wpływy wielu znakomitych płyt), jest to propozycja niezwykle dla fana kusząca. Płyta - hołd złożona Richardowi Wrightowi, ale myślę, że także symbol nieśmiertelności muzyki Pink Floyd.

Ocena:8/10

Posłuchaj







Marcin Bareła

1 marca 2015

Zapowiedź: Sinusoidal - 108. Pomóż sfinalizować 108!


Sinusoidal wraca z drugim albumem studyjnym, 108. 20 lutego we Wrocławskim klubie Firley miał miejsce koncert - zapowiedź tegoż wydawnictwa, a dochód z imprezy został przeznaczony na sfinalizowanie wydania płyty 108. Muzycy proszą także o wsparcie każdego, kto tylko ma na to ochotę za pomocą tej strony: www.polakpotrafi.pl/projekt/sinusoidal.

Materiał na płytę jest już gotowy, a jak sam zespół pisze, tworzenie całości poprzedziło "sto osiem spotkań, prób i nagrań". Nie jest już zatem tajemnicą etymologia tytułu płyty. Co ciekawe, materiał finalnie został zarejestrowany już w styczniu bieżącego roku. Tym razem do współpracy przy koncertach zaproszeni zostali dwaj utalentowani muzycy: Marcin Rak – perkusja i Andrzej Jeżewski - instrumenty klawiszowe. Nowa płyta Sinusoidal ponoć prezentuje bogactwo brzmieniowe syntezatorów i kolejną mieszankę gatunkową, łącząc sprawnie hip-hop'owe bity z synth-pop'em. Zapowiada się więc zaiście intrygująco.

Za pomocą tego skromnego bloga także zachęcam do wsparcia finansowego nowej płyty Sinusoidal (sam już to zrobiłem). Warto niezależnych artystów wspierać (co wydaje się truizmem nie wymagającym wykładni), bo dobrej sztuki nigdy dość, a przykładem pozytywnego wpływu tzw. crowdfundingu jest znakomita płyta Pustek, "Safari". Życzymy artystom z Sinusoidal powodzenia!!

A poniżej zwiastun nowej płyty 108:



PS: tutaj można przeczytać recenzję znakomitego debiutu Sinusoidal: niebieskagodzina.blogspot.co.uk/2011/10/sinusoidal-out-of-wall.html

Marcin Bareła

24 lutego 2015

Zapowiedź - Blur, The Magic Whip


Informacja pojawiła się znienacka - będzie nowa płyta Blur! The Magic Whip będzie miał premierę 27 kwietnia, a info pojawiło się w lutym! Jak to wszystko się zaczęło? Najpierw zespół miał mieć serię koncertów w 2013 roku Japonii, w ramach Tokyo Rocks Music Festival. Z nieznanych przyczyn koncerty jednak odwołano, a Blur utkwili na kilka dni w Hong Kongu. Z nudów zaczęli więc panowie nagrywać demówki, ale Damon Albarn przyznał, że nie wie, czy materiał jest wart publikacji. Rok później Albarn włączył Grahama Coxona do nagrań, natomiast producentem całości mianowano Stephena Streeta, który pracował z zespołem między innymi nad znakomitym albumem Blur z 1997 roku. Czekamy na płytę, tymczasem na Youtube już można oglądać zapowiedź The Magic Whip - piosenkę Go Out. I już słychać, że Coxon ze swoimi zniekształconymi gitarami wrócił w świetnej formie. Chociaż szczerze nie jest to pieśń najwyższych lotów i mam nadzieję, że będzie nieco bardziej eksperymentalnie, niźli rockowo. Czekamy.



Marcin Bareła

10 lutego 2015

Wygrzebane: The Dresden Dolls: The Dresden Dolls


Z przyjemnością wygrzebałem dla Was prawdziwe arcydzieło awangardowego punku w wersji amerykańskiej: The Dresden Dolls z ich debiutancką płytą z roku 2003 o tym samym tytule. Dziś, po kilku latach przerwy odsłuchałem materiał ponownie i zwyczajnie wgniotło mnie w siedzisko. Ta płyta roztrzaskuje w strzępy postrzeganie muzyki punk w wersji alt. Czegoś takiego na próżno szukać nawet w niszowych stacjach radiowych.


Krótko o zespole: dwoje artystów: Amanda Palmer (głos, instrumenty klawiszowe) i Brian Viglione (perkusja, gitary, bass). Sami nazywają swój styl, jako Brechtowski Punk Kabaret, od nazwiska niemieckiego poety i działacza społecznego. Na koncie raptem dwie płyty, z których przedstawiamy właśnie debiutancką, z 2003 roku. Nie da się porównać tej twórczości do niczego innego. Dramatyczny punk z odcieniem teatralnym. Odczucie obcowania w sztuce teatralnej o podłożu pacyfistycznym, bądź antykapitalistycznym manifeście. To nawet nie jest muzyka, The Dresden Dolls to prawdziwa sztuka.


Na The Dresden Dolls nie ma głaskania publiczności po głowie, albo szeptania doń ciepłych słów. Jest wylewanie wiadra wody źródlanej, albo walenie obuchem w głowę z rana. Nie znaczy to, że płyta jest nieprzystępna - są tutaj nawet potencjalne przeboje, jak genialne Coin Operated Boy. Nie będzie jednak litości, kiedy Amanda Palmer, artystka - osobowość z życiorysem na kilka osób, niesamowita wokalnie i wirtuozerska przy pianinie, zasiądzie do instrumentu i rozpocznie swoje uderzanie w klawisze, które wydają się nie do opanowania, a jednak kleją się jakoś sensownie w jedną całość. Energiczny jak skrzynka Red Bulli Brian Viglione z kolei uderza w bębny tak mocno, że na Girl Anachronism trzeba słuchać w zwolnionym tempie, żeby dosłuchać się tempa stópki. Jednocześnie, ów artysta znajduje idealny kompromis między muzyczną przestrzenią, a agresją. Mieszanka dosłownie wybuchowa.


Płytę The Dresden Dolls trzeba mieć. Album jest mistrzowski muzycznie i majestatyczny, buchający artyzmem graficznie. To poczucie obcowania ze sztuką, uczucie uczestnictwa w muzycznym happeningu. Jest tutaj prawdziwa energia dwójki genialnych artystów, którzy tworzą świat nie do odtworzenia dla innego artysty. Będę do nich miał okazję jeszcze wrócić.


Posłuchaj:







Wygrzebał: Marcin Bareła

31 stycznia 2015

Wygrzebane: Gomez - Bring It On


Przedstawiam płytę mało znanego u nas zespołu Gomez - Bring It On. Gomez - angielscy artyści w składzie: Ian Ball (wokale, gitary), Paul "Blackie" Blackburn (bas), Tom Gray (keyboardy, gitary, wokal), Ben Ottewell (wokale, gitary) i Olly Peacock (perkusja). Trudno jednoznacznie sklasyfikować ich twórczość, jako że bardzo lubią eksperymentować, a ich brzmienie odbiega od typowego brytyjskiego indie rocka spod znaku mocnych gitar.

Ich debiutancka płyta, Bring It On, wydana w 1998 roku osiągnęła sporą popularność, wygrywając Mercury Prize na Wyspach, zostawiając w tyle takie albumy jak Mezzanine Massive Attack, czy Urban Hymns The Verve. W muzyce Gomez na debiucie słychać spuściznę brytyjskiego nurtu indie lat 90. ale także wpływy zza oceanu, jak folkowe przyśpiewki w rodzaju Make No Sound. Wokalista Ben Ottewell (właściwie współwokalista) ma spore możliwości, śpiewając głębokim barytonem. Można jego głos przyrównać do śpiewu Eddiego Veddera z Pearl Jam.

Nie ma na tej płycie jakiś rzucających się w ucho radiowych singli, ale całość jest utrzymana w mocno niszowym klimacie, co daje poczucie obcowania z czymś niezwykłym. Siła oddziaływania brzmienia będzie słyszalna u takich artystów jak Damien Rice czy Grizzly Bear. Mimo soczystych gitar, płyta jest utrzymana w dosyć akustycznym klimacie. Warto sprawdzić!

Posłuchaj:





Wygrzebał: Marcin Bareła

30 stycznia 2015

Recenzja: The Embassy - Sweet Sensation


Należy mi się pśtyk w nos. Powód ku temu jest poważny: otóż dopiero teraz raczyłem odsłuchać najnowszy materiał geniuszy disco-popu ze Szwecji, zespołu The Embassy. Ich trzecia regularna płyta, Sweet Sensation ukazała się 26 lutego 2013 roku, więc minęło od premiery już prawie dwa lata! Dość powiedzieć, że obudziłem się po obiedzie, odsłuchując moich szwedzkich ulubieńców dopiero teraz. Konstatacja z odsłuchu to fakt, że duet Fredrik Lindson i Torbjörn Håkansson wciąż pozostaje w swojej twórczości na niezmiennie wysokim poziomie.

Ich muzyka nie jest specjalnie skomplikowana ba, zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie jest za grosz wyrafinowana. Szwedzi z Goetheborgu zasłynęli debiutanckim albumem, Futile Crimes z 2002 roku, który to okrzyknięto fenomenem nurtu disco - pop w Skandynawii. Druga płyta, Tacking (2005) była tylko trochę słabsza. Szwedzki duet, w pozornym muzycznym nieładzie i opieraniu się na sprawdzonych schematach lat 80. ma coś, czego innym zespołom brakuje: pisze jak chce chwytliwe, znakomite piosenki. Ich utwory nie przynudzają, trwają w porywach do 4 minut i są nieobliczalnie melodyjne. O łatwości pisania melodii przyjemnych The Embassy nie zapomnieli także i na Sweet Sensations, gdzie czas nie istnieje, a muzyka pochłania bez liku.

Trudno nie porównywać zespołu do Pet Show Boys. Owszem - podobny wokal, radiowe melodie. Szwedzi starają się przy tym nie nudzić słuchacza, okraszając płyty okazjonalnymi przerywnikami instrumentalnymi, czasem eksperymentując z brzmieniem. Zazwyczaj są to mieszanki brzmień syntezatorów i sampli, sporadycznie na pierwszy plan wysuwają się gitary. A wszystko spaja fałszujący wokal Lindsona. I ten mały szkopuł nikomu nie przeszkadza - wręcz dodaje muzyce The Embassy świeżości i spontaniczności.

Wiadomo, że nie będzie drugiej Futile Crimes. Podziwiam jednak Szwedów za konsekwencje w muzycznym kierunku, podążanie wytyczoną artystyczną drogą. Zespół siłowanie się z zabawą w kompletnie inne stylistyki pozostawia innym. Dobrze, że mamy takich artystów, którzy swoją muzyką sprawiają, że ten świat staje się (nie tylko muzycznie) choć trochę piękniejszy.

Ocena: 9/10







Marcin Bareła

28 stycznia 2015

Zapowiedź: Mew: "+-"


To nie pomyłka, duński zespół Mew wyda w tym roku płytę, o tytule... "+-". Biorąc pod uwagę poprzedni ich album z roku 2009: "No More Stories Are Told Today, I'm Sorry They Washed Away // No More Stories, The World Is Grey, I'm Tired, Let's Wash Away", który długością tytułu zajmuje 8 miejsce w historii muzyki, tym razem grupa zaoszczędziła Dj-ów i radiowców minimalizmem w nazewnictwie. Mew przyciągnął moją uwagę właśnie poprzednim albumem, pełnym rozmarzonych melodii, agresywnego pop-rocka i wielowarstwowością piosenek. Duńczycy mieszają klimaty, bawiąc się w pop balladę i za chwilę budząc potężnym brzmieniem gitarowym. Ich utwory można określić jako progresywny pop-rock, ubarwiony falsetowym śpiewem Jonasa Bjerre. Do składu wrócił basista Johan Wohlert który w 2006 roku opuścił zespół, by zająć się wychowywaniem synka. Dodatkowo, zespół zrezygnował z usług Sony Music, by wydawać muzykę pod sygnaturą własnego wydawnictwa pod interesującą nazwą: Play It Again Sam. Prace nad płytą trwały między rokiem 2013 a 2014, a o całość zadba Michael Beinhorn, który czuwał nad płytą Mew z 2005 roku, And the Glass Handed Kites. Album ma się ukazać w kwietniu. Czekamy! A oto singiel zapowiadający "+-", Satellites:



Marcin Bareła

26 stycznia 2015

Przypominamy: Texas - 25


Pamiętacie zespół Texas? Szkoci, grający melodyjnego pop-rocka, z domieszką stylistyk typowych dla Wysp Brytyjskich. Wydali osiem płyt studyjnych, z których większość pokryła się platyną albo złotem. Zgoda - nie jest to muzyka, której słuchałbym regularnie; Texas gra muzykę "przystępną" dla przeciętnego słuchacza. Przyznajmy uczciwie: Texas szedł tą samą ścieżką muzyczną co swego czasu Spice Girls: prosto, melodyjnie, przyjemnie. Niemniej jednak Szkoci nagrali wiele pamiętnych piosenek, a utwory te będę kojarzył z pewnymi momentami w moim życiu. Poza tym - dobrego popu nigdy dość!



Dlaczego piszę o Texas? W tym roku artyści obchodzą 25. lecie działalności i na tę okazję szykują album "25", zawierający ich największe przeboje w nowych aranżacjach. Będzie tam między innymi 8 piosenek ze starego katalogu grupy w kompletnie nowym brzmieniu, plus 4 nowe utwory.



Album ukaże się 16 lutego i będzie można nabyć wersje standardową i deluxe - zawierającą drugi dysk z przebojami Texas w oryginalnym brzmieniu. Płyta ma singiel zapowiadający, o tytule "Start a Family":



Wspomnieć wypada, że w roku 2000 Texas zagrał dwukrotnie w Polsce: 19 sierpnia w Modlinie na festiwalu Inwazja mocy i 20 sierpnia na festiwalu w Sopocie tuż przed Bryanem Adamsem. Szczerze nawet nie wiem, czy kupię album "25". Dobrze jednak sobie przypomnieć piosenki z młodości, jak ta perełka:



Marcin Bareła

19 stycznia 2015

Przypominamy: Willy Mason - Where The Humans Eat


W ramach rzeczy "wygrzebanych" z przyjemnością przedstawiam debiutancką płytę wolnego ducha z Ameryki - Willy Masona i album Where The Humans Eat. Dużo na moim blogu ostatnio amerykańskiego folk-country, co pozostawiam przypadkowi. Omawianej płycie postanowiłem przeznaczyć miejsce na blogu, bo ta nieznana szerzej perełka w pełni na to zasługuje.

Jest to pierwszy album artysty - multiinstrumentalisty, kompozytora i wokalisty, który nagrywa wspólnie z bratem, Samem - perkusistą i pianistą (skojarzenie z projektem Tweedy nie jest przypadkowe). Dodatkowo w zespole mamy na basie Kenny Siega, a całość dopieszcza Tom Schick. Bardzo piękna jest oprawa graficzna płyty z obrazami nieżyjącego już Geoffa Pease'a. Także wkładka nie nudzi, co widzimy na skanie poniżej:


A muzycznie? Bardzo żywiołowo i z przytupem. Zamysłem artysty było nagranie całości materiału przy jak najmniejszej liczbie podejść. Mason przyznawał, że nagrywali utwory w maksymalnie trzech podejściach, a ewentualne niedoskonałości czy potknięcia były wręcz mile widziane, podkreślając spontaniczność nagrania. Dodatkowo, muzykom zależało na poczuciu, że słuchacz ma przed sobą materiał nagrany niemal na żywo. I rzeczywiście, płyta Where The Humans Eat to w odsłuchu wrażenie bliskie aktualnego uczestnictwa w koncercie Masonów. Pozorna niedbałość i pozostanie w stylistyce lo-fi akurat tutaj jest jak najbardziej na miejscu.

Wrócę jeszcze na chwilę do wkładki albumowej, w której mamy karteczkę - pocztówkę. Można ją wysłać, podając adres zwrotny, a przy odrobinie szczęścia może dostaniemy odpowiedź, a nawet zaproszenie na spotkanie z artystą. A jeśli będzie źle, prośbę o dotację. Warto poszukać tego reliktu.


Posłuchaj:







Wygrzebał: Marcin Bareła

Recenzja: Tweedy - Sukierae


Jeszcze w ubiegłym roku świat usłyszał dzieło - owoc współpracy dwojga artystów - ojca i syna. Sukierae to płyta podpisana logiem Tweedy - od nazwiska owych artystów - Jeffa i Spencera Tweedy. Ojciec i syn to rzadkość w fonografii, a tutaj proszę - mimo różnic pokolenia, muzycznej filozofii i gustu, duetowi ojciec - syn udał się album zaskakująco spójny.

Jako fan Jeffa Tweedy i zespołu Wilco nie jestem jednakowoż w 100% zachwycony płytą, która składa się aż z 20 piosenek i niektóre wydają się niepotrzebnymi wypełniaczami - jak np. Pigeons. Tweedy wspominał w jednym z wywiadów, że lubi eklektyzm i zawsze chciałby tworzyć swój Biały Album. Faktycznie - Sukierae zawiera wiele odcieni Americany, jednak o biegunowości Białego Albumu trudno tu mówić. Nie sposób odejść muzykowi od fascynacji muzyką folk - country i tzw. muzyką bluegrass - podrodzajem country, w której nie ma gitar elektrycznych, natomiast mamy np. mandolinę, gitarę akustyczną, banjo czy kontrabas.

Na Sukierae Jeff i Spencer Tweedy nie bawią się w co zawiłe eksperymenty, serwując dawkę alternatywnego country ze szczyptą surowego rocka. Jeff może nie jest najwybitniejszym gitarzystą, ale potrafi okazjonalnie zaskoczyć, w World Away prezentując krótką, beatlesowską solówkę z ery Revolvera. Spencer z kolei na już istniejącą partię perkusji w eksperymentalnym Diamond Light, podkłada własną ciekawą interpretację, z czego powstaje dwuwarstwowa partia bębnów. Tweedy wyrósł także na punku, a ślady dawnych fascynacji słychać w I'll Sing It.

Siłą płyty jest fakt, że artyści stale wydobywają z czegoś, co już dawno było i co znamy, świeżość i radość. Bo nie ma nic odkrywczego w poczciwej Americanie, a dodatkowo sam Tweedy nawet nie próbuje ukrywać fascynacji zespołem The Beatles, śpiewając momentami w podobnej manierze, jak John Lennon. Powstawaniu płyty towarzyszyły dosyć dramatyczne okoliczności - żona Jeffa, Sue znalazła się w szpitalu, poddając się chemioterapii na - na szczęście - niezłośliwego nowotwora. Dlatego cały album dotyczy - nie w bezpośredni sposób - Sue Tweedy, stąd też tytuł Sukierae.

Lubię podwójne albumy, jednak nie było tu wystarczająco dobrego materiału. A podobno Jeff Tweedy miał w zanadrzu 80 utworów na demo! Mimo wszystko, jest to dobra rzecz na zimne zimowe wieczory i nie tylko.

Ocena:6/10

Posłuchaj:







Marcin Bareła

9 stycznia 2015

Przypominamy: R.E.M.: Right On Target


Są płyty, z których posiadania człowiek jest szczególnie szczęśliwy. Chciałbym niniejszym pochwalić się jednym z ostatnich nabytków - płytą R.E.M.: "Right on Target - 1984 Live Broadcast". Jest to nieoficjalny zapis występu zespołu w Teatrze Capitol w amerykańskim New Jersey, 9 czerwca 1984 roku. Wtedy zespół miał raptem trzy latka, ale stawał się znaczącym aktem muzycznym, zdobywając ogromną popularność w kręgu uniwersyteckim w USA. Dekadę później R.E.M. podpisze umowę z Warnerem o wartości 80 milionów dolarów, największy kontrakt w historii muzyki rozrywkowej w owym czasie...

Na koncercie muzycy zaprezentowali głównie materiał z płyty "Reckoning", wydanej w tym samym roku, w sumie aż 7 piosenek. Są utwory z debiutanckiego longplaya Murmur (1983), ale także z płyty która miała nadejść - "Fables of the Reconstruction" (1985). Są rarytasy - "Gardening at Night" i "Carnival of Sorts" znajdują się na pierwszej epce zespołu - "Chronic Town". Warto zwrócić uwagę na "Windout" - nigdy nie wydaną pieśń, która pojawiła się na ścieżce dźwiękowej do filmu "Wieczór Kawalerski".

R.E.M. miało w swoim katalogu trzy oficjalne koncertówki. Ale z przejrzanych przeze mnie komentarzy fanów grupy wynika, że właśnie to nieoficjalne wydawnictwo zyskało status ich najlepszej płyty live. I faktycznie - na płycie słychać świeżość i energię pierwszych lat działalności R.E.M. z ich genialnymi dwoma pierwszymi longplayami. Zespół wyraźnie bawi się tym, co robi, a publiczności bardzo się to podoba. Była to era "bez presji" dla zespołu, który dopiero miał stać się fenomenem sceny alternatywnej Ameryki i nie tylko. A fakt, że Stipe fałszuje tylko dodaje świeżości i autentyczności nagraniu, które doskonale oddaje ducha tamtych lat. Widać to także po ubiorze i fryzurach muzyków. Warto poszukać na Ebay, lub Amazonie. Na Allegro płyty nie znajdziecie. A jeśli nie - można posłuchać cały koncert na YouTube.








Wysłuchał:
Marcin Bareła

3 stycznia 2015

Podsumowanie muzyczne roku 2014

Zgodnie z niegdysiejszą tradycją, przedstawiamy w skrócie zestawienie ulubionej muzyki roku 2014. Nie będzie - jak to było dawniej - miejsc od 10 do 1, ale zwyczajnie wybraliśmy jedną płytę polską i zagraniczną, która zrobiła na nas najlepsze wrażenie w roku ubiegłym. Zapraszamy!

Marcin Bareła:


Dla mnie najlepszą płytą 2014 roku będzie debiutancki album londyńskiego tria Happyness - "Weird Little Birthday". Skład zespołu: gitarzysta Benji Compston, basista Jonny Allan, i perkusista Ash Cooper. Album zawiera wspaniałe melodie i ciekawe teksty a nade wszystko jest bardzo równy. Happyness gra melodyjnego indie rocka brzmieniowo nawiązującego do amerykańskich artystów pokroju Yo La Tengo (chociaż Compston wymieniał jako fascynacje m.in. The Libertines). Początki zespołu to sobotnie jamy, w tygodniu każdy z osobna pracował. Po 6 miesiącach wspólnych prób okazało się, że jest gotowy materiał na płytę. Grupa z niczym się nie siłuje, przez co ich muzyka jest szczera i spontaniczna. Jedno z moich muzycznych odkryć 2014 roku.



Dobre wrażenie zrobiły na mnie w ubiegłym roku także płyty Damona Albarna - "Everyday Robots" i Coldplay - "Ghost Stories".


Polską płytą roku będzie bezapelacyjnie album Artura Rojka - "Składam się z ciągłych powtórzeń". Artysta dojrzał muzycznie i niesamowicie się otworzył, tworząc najbardziej szczery, wręcz ekstrawertyczny album. Album wyróżniają śmiałe teksty, w których Rojek nie pozostawia suchej nitki na osobach bliskich, ale także na sobie samym, śpiewając choćby: "Ciągle widzę w sobie jakiś błąd". Muzycznie także trudno się do czegoś przyczepić, a dawne fascynacje artysty brytyjskim rockiem i nurtem tzw. shoegazingu odeszły w niepamięć. I bardzo dobrze, bo Rojek stworzył, także muzycznie, album znacznie ciekawszy, aniżeli tworzył kiedyś z kolegami z Myslovitz.



Bardzo dobre płyty wydali także: Julia Marcell - "Sentiments", Kasia Stankiewicz - "Lucy and the Loop", Pustki - "Safari" i Pablopavo - "Tylko"

Sławomir Kruk:

Płyta Roku - Polska:

Adre'N'Alin - "Surface Tensions"


"Surface Tensions" to najczęściej przeze mnie słuchana polska płyta mijającego roku i zarazem największe odkrycie na polskiej scenie elektronicznej. Pod pseudonimem Adre'N'Alin ukrywa się Igor Szulc - wokalista, pianista, producent muzyczny, który zachwycił mnie niebanalnym połączeniem muzyki elektronicznej z instrumentami klasycznymi. Odkryłem jego projekt dosyć przypadkowo przeglądając program poznańskiego festiwalu Spring Break i od tego czasu słucham jego nagrań w domu, głównie na komputerze. "Surface Tensions" to album, który urzeka klimatem i produkcją. Słucham go zawsze jako jednolitej całości stąd czasem łapię się, że nie pamiętam niektórych tytułów utworów, ale ma to swój urok. Szczerze dziwię się, że wydana w kwietniu 2014 płyta przeszła zupełnie bez echa. Przez długi okres czasu była dostępna jedynie w formie cyfrowej, ale od połowy grudnia można zamawiać pierwsze nośniki fizyczne. Warto zatopić się w przestrzennych dźwiękach i wysmakowanej produkcji. Jestem pełen podziwu dla Igora Szulca. Póki co gratuluję mu ostatniej płyty i czekam na kolejne wydawnictwa sygnowane marką Adre'N'Alin.



Ulubione polskie piosenki (kolejność alfabetyczna):

Adre'N'Alin - Spring Coat
Artur Rojek - Syreny
Grawitacja - W złotej klatce
Fisz Emade Tworzywo - Pył
Julia Marcell - Manners
Król - Szczenię
L.A.S. - Opada mgła
Oxford Drama - Asleep/Awake
Pustki - Po omacku
Skalpel - If Music Was That Easy
Skubas - Nie mam dla ciebie miłości



Płyta Roku - Świat:

Sharon Van Etten - "Are We There"


Pamiętam występ Sharon Van Etten przed The National w Krakowie (luty 2011). Była wtedy tuż po wydaniu swojej drugiej, autorskiej płyty i muszę przyznać, że poradziła sobie przed dość sporą publiką znakomicie. Od tego momentu zacząłem przyglądać się młodej nowojorskiej songwriterce bardziej uważnie i z każdą kolejną płytą doceniałem jej talent kompozytorski oraz łatwość pisania chwytliwych melodii. Swoją czwartą płytą "Are we there" oczarowała mnie już bez reszty. To najbardziej spełniony album w jej dorobku, w którym ckliwe melodie idą w parze z chwytającymi za serce frazami tekstów. Każdy kolejny utwór mógłby być singlem promującym, bo Van Etten udało się tym razem napisać zbiór jedenastu kompletnych numerów. Duża w tym zasługa staroświeckiego brzmienia osiągniętego za sprawą instrumentów sięgających czasów szczytu kariery Patti Smith i tekstów, które są na pozór dość proste, ale po wielokroć trafiają w sedno. Częściej zdarzało mi się w mijającym roku sięgać po nowe albumy Beck'a, The Notwist, The Raveonettes czy Morrissey'a, ale żaden z tych artystów nie nagrał tak urzekającej płyty, jak ta wciąż jeszcze młoda songwriterka (rocznik 1981).



Ulubione zagraniczne piosenki (kolejność alfabetyczna):

Ásgeir - Going Home
Beck - Heart is a Drum
I Break Horses - You Burn
Jessie Ware - Want Your Feeling
Johnny Marr - Easy Money
Lamb - We Fall in Love
Lenny Kravitz - The Chamber
Lykke Li - Gunshot
Morrissey - Smiler with Knife
Sharon Van Etten - Every Time the Sun Comes Up
Sophia - It's Easy to be Lonely
Swans - A Little God in my Hands
The Horrors - I See You
The Notwist - Lineri
The Raveonettes - Killer in the Streets
X Ambassadors - Unsteady