27 sierpnia 2013

Festiwal Tauron Nowa Muzyka, 23-24.08.2013r.


Dzień 1:


Odkryciem i zarazem najlepszym koncertem pierwszego dnia Nowej Muzyki w Dolinie Trzech Stawów w moim subiektywnym odczuciu był Thundercat (na zdjęciu powyżej lider Stephen Bruner podczas katowickiego występu na Red Bull Music Academy Stage). Był to występ, który niespecjalnie pasował do pozostałych koncertów tego dnia na festiwalu i pewnie dlatego tak na mnie podziałał.. Grali w tym samym czasie co Amon Tobin, więc frekwencja w namiocie nie była powalająca. "Pustynne" granie z USA, w klimacie afrykańskich bandów z Tinariwen na czele. Na żywo ich występ to zupełna inna jakość niż z płyty. Kawałki są zupełnie przearanżowane i niewiele zostaje z "elektroniczno-soulowych naleciałości" słyszanych na płycie. Ich miejsce zastępuje rozbudowana sekcja gitarowo-perkusyjna z jakby przeciąganymi w nieskończoność solówkami. Bliżej im do blues-rocka, niż elektroniki.


Z pozostałych koncertów spodobał mi się "energetyczny" występ Tosci. Jeden z dwójki muzyków za fortepianem (pewnie przez ten kapelusz) wyglądał niczym Michael Gira ze Swans. Żywiołowego wokalistę, który wspomagał ich podczas występu spotkałem później na Zebra Katz..

Interesujący był też futurystyczny set Squarepushera zwłaszcza pod koniec, gdy sięgnął po gitarę i zaczął grać na niej jakieś szumy.. Przyzwoicie zaprezentowała się także Novika rozpoczynająca piątkowy maraton na głównej scenie.


Dzień 2:

W porównaniu z piątkiem drugi dzień koncertów w Dolinie Trzech Stawów zdominowało instrumentalne granie. Sporo dobrych koncertów i zarazem powtórek występów artystów, których już się gdzieś widziało..


Za najlepszy koncert dnia uznaje Brandt Brauer Frick Ensemble. Był to występ inny od tego ubiegłorocznego. Bardziej nastrojowy, stonowany, ale równie piękny. Tona instrumentów i sprzętu na scenie. Świetna realizacja wideo pozwalała wyłapać różne instrumentalne "smaczki". Po przesłuchaniu płyty stwierdzam, że lepiej wypadają na żywo niż w studiu. W pamięci zostanie mi moment, gdy lider uciszał publiczność i prosił o ciszę słowami "everybody shut up".


Z młodych i utalentowanych zarówno Sohn, jak i London Grammar (wokalistka na zdjęciu powyżej) spisali się świetnie! Sohn potwierdził, że posiada doskonały wokal i łatwość pisania doskonałych, eterycznych melodii. O London Grammar na pewno będzie głośniej, gdy we wrześniu ukaże się ich debiutancka płyta. Potencjał mają spory. Szkoda tylko, że na razie brakuje im materiału na pełnowymiarowy koncert i muszą posiłkować się coverami (m.in. "Wicked Game" Chrisa Isaaka). Z polskich artystów UL/KR wypadli równie dobrze, jak na Off Festivalu, choć późna pora i koncert Moderata w tym samym czasie sprawił, że dopiero w trakcie występu dochodzili ludzie.


Gwiazdy potwierdziły status: Jamie Lidell poderwał publiczność z miejsc i nie przestawał do samego końca. Był to jego ostatni koncert w trasie i nie oszczędzał się, a fanki piszczały w wniebogłosy.. Trójwymiarowe show Moderata i hiciory z poprzedniego krążka sprawiły mi dużą przyjemność.


Tylko Omar Souleyman miał pecha, bo problemy techniczne sprawiły, że jego koncert był znacznie słabszy od tego z Off Festivalu. Klawiszowiec był nieźle wkurzony, a obsługa sceny nie była w stanie mu pomóc. Choć z drugiej strony po jakimś czasie dało się przywyknąć do tych "pierdnięć" (sprzężeń) z kabli. Zaskakujące, że nie poradzono sobie z nagłośnieniem jedynego instrumentu na scenie.. Choć moim zdaniem ten koncert powinien się odbyć w zupełnie innym miejscu - na którejś ze scen namiotowych. Takich tłumów na scenie Showcase nikt inny zresztą nie zgromadził.

W przerwie między koncertami nabyłem dwie płyty, w tym m.in. nowy krążek Ernesta Greene'a aka Washed Out ("Paracosm"). Takiego headlinera chciałbym zobaczyć na Nowej Muzyce za rok..;)

Sławomir Kruk

10 czerwca 2013

Mela Koteluk - Wywiad


Rozmowa z Melą to przyjemność

Mela Koteluk: "Mogę sprzedawać truskawki..."

Z Melą Koteluk rozmawiałem tuż przed występem w Sosnowcu, 8 czerwca. Rozmowa przeplatała różnorodną tematykę, przeczytacie między innymi o współpracy z Elżbietą Zapendowską i Fryderykach. Miłej lektury!

- Jesteś obecnie w trasie koncertowej…

Mela Koteluk: Jestem w trasie koncertowej permanentnie od września zeszłego roku, ale teraz troszeczkę zaciągnęłam hamulec ręczny i te koncerty zdarzają się rzadziej niż jesienią. Koncertujemy raz na jakiś czas, a moim głównym zajęciem obecnie jest nagrywanie materiału na nową płytę. 25 czerwca ukaże się maxi-singiel, a na koncercie zagramy dwie nowe piosenki.

- Jesteś zmęczona tym długim graniem?

M.K: Uwielbiam koncertować, ale ostatnio nie mam na nic czasu, co stało się dla mnie normą. Ale mam plan, żeby się zregenerować od 1 lipca, kiedy pojadę na wakacje. Chcę naładować akumulatory, bo moja energia wtórna troszeczkę się wyczerpała.

- Czy wiadomo już, kiedy ukaże się nowa, druga płyta Meli Koteluk?

M.K: Nie wiem, jak tylko będzie skończona. Ja nie stawiam sobie deadlinów, chociaż starają się na mnie różne osoby te deadliny wymuszać. Fani pytają, kiedy będzie ten materiał, to jest oczywiście miłe, ale ta płyta musi być dobra i chciałabym spokojnie ją zrealizować. Być może będzie to jesień, a jeśli nie jesień to później, może wiosna.

- Chciałbym Cię zapytać o współpracę z Elżbietą Zapendowską. Jaki wpływ wywarła na Ciebie ta osoba?


M.K: Bardzo cenię sobie ludzi, którzy uczą myślenia. W pewnym etapie życia potrzebowałam osoby, która mogłaby wpłynąć na moją psychikę, chciałam wiedzieć o czym się śpiewa, dlaczego jest się na scenie i w ogóle po co. Nie potrzebowałam natomiast rad, jak nauczyć się super technicznie śpiewać, bo nigdy mi o to w muzyce nie chodziło, żeby być gigantem wokalnym. Pytanie zasadnicze, które zadawała pani Zapendowska młodym adeptom brzmiało: po co tutaj jesteś? Ona zadawała pytania, na które nie oczekiwała od nas od razu odpowiedzi, ale były one w przekazie tak mocne, że zaszczepiały proces myślowy, tym samym kształtując naszą drogę artystyczną i nasze charaktery. Tomek Makowiecki, który dziś jest w Sosnowcu, wyszedł spod jej skrzydeł i poznaliśmy się w 2001 roku w Nowogardzie, jak byliśmy totalnymi szczawiami.

- Jak wspominasz swoją drogę do debiutu?

M.K: Ta droga do debiutu była znacznie szersza niż sam proces produkcji debiutanckiej płyty Spadochron. Musiałam przejść przez różne miejsca, różnych ludzi, co trwało dobre dziesięć lat. Przed wydaniem Spadochronu, spotykaliśmy się przez rok w salce prób z chłopakami, muzykowaliśmy, dzięki czemu mogliśmy wejść na dwa dni do studia i nagrać całą płytę w Lubrzy. Ja sobie później tylko dograłam wokale w domu. To wszystko na tyle fajnie ułożyłam, że miałam z tworzenia tej płyty wiele przyjemności, także nie lała się krew i nie było żadnego stresu. Dopiero po wydaniu płyty pracy zrobiło się sporo, ponieważ poza samą muzyką są jeszcze takie kwestie jak poligrafia, sesje zdjęciowe które doprowadzają mnie do białej gorączki. Ja na szczęście znalazłam Honoratę Karapudę, która jest naszym nadwornym fotografem. Ona mnie oswoiła z aparatem, zaprzyjaźniłyśmy się i można powiedzieć, że się jej nie wstydzę, bo jak mam sesję z kimś obcym, to muszę się najpierw trochę rozpędzić. Ale z perspektywy to był radosny, beztroski czas; nawet ostatnio wspomniałam, że dwa lata temu dokładnie w czerwcu jeździłam rowerkiem po Mokotowie i się zastanawiałam, co mam zrobić z czasem. A w tym roku jeszcze nie wsiadłam na rower, to jest skandal po prostu!

- A kiedy dokładnie połknęłaś bakcyla śpiewania?

M.K: Dopiero wtedy, kiedy pojechałam na warsztaty do Pani Zapendowskiej do Nowogardu. Chociaż znacznie wcześniej występowałam chociażby na szkolnych Jasełkach. Pamiętam traumatyczną sytuację, która mnie zablokowała na wiele lat. Dostałam rolę Maryi. Musiałam wstać od szopki, podejść do keyboardu i zagrać - śpiewając jednocześnie kolędę Eleni. Był to taki stres przed całą szkołą, że pamiętam dokładnie, jak wstaję od szopki, zmierzałam w kierunku keyboardu i spojrzałam w kierunku publiczności, tam siedziała moja nauczycielka od muzyki. Ja jej pokazałam, że jednak nie będę śpiewać, tylko zagram. Powiedziałam, że „nie”. Ona w odpowiedzi, wykonała gest (w tym momencie Mela pokazuje gest nauczycielki, czyli charakterystyczne pociągnięcie palcem wskazującym wszerz szyi…). I ja to w końcu jednak zaśpiewałam (śmiech).

- To skoro mówiliśmy o występach publicznych, nie kręciło Cię nigdy, by wystąpić w programie muzycznym?


M.K: Nie kręciło mnie to, ponieważ nigdy nie miałam odwagi żeby w takim programie wystąpić. Nie mam takiego charakteru, żeby się przebijać przez tabuny ludzi. Wiedziałam, że to nie wypali, chociaż zdaje sobie sprawę, że mnóstwo znajomych poszło taką drogą i jeżeli ktoś decyduje się świadomie na taki ruch i ma własny repertuar to nie oceniam tego w żaden negatywny sposób.

- Ale to pomaga według Ciebie czy niekoniecznie?


M.K: Pomaga, ale pod kilkoma warunkami. Na pewno trzeba mieć własny repertuar, określoną osobowość, wiedzieć, co się chce robić, żeby nie dać się sprowadzić na manowce, bo pokus które przychodzą wraz ze splendorem i światłem jupiterów jest wiele i trzeba naprawdę znać siebie i mieć taki charakter, żeby się przed tym obronić i dobrze wybierać. Wiadomo, że można popełnić błędy, ale ta samoświadomość zmniejsza ryzyko ich popełnienia.

- Jesteś autorką tekstów piosenek. A co z muzyką, jak wygląda podział kompozytorskich obowiązków w zespole?


M.K: Ja zazwyczaj wymyślam linię melodyczną i mam pomysł na aranż, na charakter utworu. Natomiast spotykam się najczęściej z pianistą lub gitarzystą i tworzymy harmonię, „doperlamy” piosenkę. Potem następuje czas, kiedy na próbie zderzamy to z zespołem i wtedy doaranżowujemy całość w gronie zespołowym. Czyli pełna współpraca.

- Jak wygląda proces tworzenia tekstów? Czy jest to praca spontaniczna, czy bardziej przemyślana?

M.K: Skupiam się na tym, że mam napisać tekst. Ale często coś mi wpada spontanicznie i staram się to zapisywać, żeby mi nie przepadło. Miałam ostatnio przed pisaniem nowych tekstów taki moment, że nie mogłam nic napisać i przyszedł mi spadek nastroju bo myślałam, że już nic kompletnie nie napiszę. To był moment mocowania się z samą sobą i pytania siebie: „dlaczego to mi nie idzie”? Pisanie tekstów wymaga czasu, nastroju, skoncentrowania się. Wielu moich znajomych piszących teksty wykonuje taką rzemieślniczą codzienną pracę pisania i ja do tego dążę – żeby codziennie siadać i zapisywać. Potrzebuję tego, tylko że nie mam za bardzo czasu i to trochę brzmi jak luksus.

- Jakie znaczenie ma dla Ciebie nagroda Fryderyka?

M.K: Fryderyk jest bardzo miłą nagrodą, jak każda nagroda. Nam się zrobiło bardzo przyjemnie, tym bardziej że jest to nagroda od naszych kolegów, muzyków. Nagroda od publiczności również bardzo cieszy, jeśli nie bardziej. Ale ta nagroda niewiele zmieniła w naszym życiu, ponieważ realizujemy nasze plany które powstały długo przed Fryderykami. Ja staram się nie przerażać tym, że dostaliśmy Fryderyka, bo odczucia były paradoksalne – że przyjdzie zaraz fala krytyki, że ludzie będą pytać, kim jest Mela Koteluk, co też się stało (śmiech). Ja wiedziałam, że tak będzie i bałam się niezrozumienia z faktu przyznania tej nagrody akurat mnie. Ale nasz przyjaciel Piotr Metz, dziennikarz muzyczny, powiedział, że to jest tylko nagroda i nie ma co się tym stresować – bo faktycznie ja się jej trochę wystraszyłam. Ale okazuje się, że życie płynie dalej i jest wszystko ok. Ostatnio pewien znajomy, menadżer pewnego słynnego zespołu powiedział, że jemu Fryderyk służy do przytrzymywania pewnych przedmiotów, które maja lekką wadę. No więc tak się można też nagrodami posłużyć.

- Ale kiedyś Fryderyki trafiały – jakkolwiek zasłużenie – jednak do wielkich sceny, znanych w świadomości słuchaczy…


M.K: Trudno mi to ocenić, natomiast cieszę się, że dostaliśmy tę nagrodę, bo daliśmy dużo energii młodym, nieznanym twórcom, którzy robią fajne rzeczy. Oni dostali dzięki temu, że to jest dostrzegane prawdziwego kopa i impuls, że warto to dalej robić, że nie jesteś wiecznie niewidzialny…

- Że nie tylko dinozaury dostają Fryderyki…


M.K: Tak, i to spowodowało u mnie pewną ulgę – zaczęłam czytać na Facebooku odzew, komentarze od rożnych zespołów, które robią fantastyczną muzykę. Dodało mi to wiatr w żagle, więc super!

- A po Fryderykach zmieniło się coś w zespole finansowo?


M.K: Słuchaj, polski artysta za sprzedane płyty dostaje bardzo małe pieniądze, nie będę wymieniać sum…

- Około 10% wartości płyty

M.K: Tak, czyli debiutant sprzeda 10.000 płyt, z czego 10%, zależy też ile sobie wynegocjujesz, to są takie małe pieniądze, że to się nie przekłada w żaden sposób. Natomiast na nasze koncerty zawsze przychodziło dużo osób, teraz przychodzą inni ludzie, sprawdzić kim jest Mela Koteluk(śmiech). Sensem mojej pracy jest koncertowanie, dlatego dopóki będziemy mieli publiczność, dla której będziemy mogli grać będzie idealnie. Wiadomo, że zainteresowanie kiedyś opadnie, co jest naturalne, ale ja naprawdę mogę robić różne rzeczy w życiu – sprzedawać truskawki, prowadzić agroturystyczny domek na Mazurach i byłabym w tym szczęśliwa. Ja nie chcę się skazywać na to, żeby koniecznie za wszelką cenę wychodzić na scenę – chciałabym to robić, bo to lubię - ale zobaczymy jak się życie ułoży. Śpiewanie i muzyka to ważna część mojego życia, ale mam jeszcze rodzinę i różne swoje plany, chociażby zwiedzać świat, bo w wielu miejscach jeszcze nie byłam.

- Zadaję to pytanie na koniec artystom, nie może być teraz inaczej. Czego należy życzyć Meli Koteluk z zespołem?


M.K: To ja wiem, co odpowiedzieć: dużo siły i kreatywności w tworzeniu nowej płyty i spokoju psychicznego.

- Tego życzę, dorzucając od siebie udanej płyty, wielu singli i kolejnych Fryderyków.

M.K: Ok, za nic nie mogę podziękować , albo dobra - dziękuję(śmiech).

- Dziękuję również!

Rozmawiał: Marcin Bareła


Autograf z dedykacją od Meli cieszy podwójnie

9 czerwca 2013

Mela Koteluk - Dni Sosnowca, 08.06.2013


Mela Koteluk w oryginalnych spodniach i "firmowym" kapeluszu

Piękne miasto Sosnowiec miało zaszczyt, w ramach cyklicznych Dni Sosnowca gościć znakomitych artystów, reprezentujących cały horyzont brzmień i stylistyk. Jedną z ciekawszych propozycji miasta w tym roku był występ Meli Koteluk (08.06), niepozornej dziewczyny o głębokim, wytrawnym głosie. Zaproszenie artystki było strzałem w dziesiątkę, gdyż Mela z zespołem są koncertowo znakomici! Miałem wielką przyjemność poznać osobiście Melę (wł. Malwinę) Koteluk i szczerze przyznam, że jestem pod dużym wrażeniem jej osobowości. Nikogo nie udaje, jest bardzo ciepła i przyjacielska, w rozmowie natomiast naturalnie szczera, ale i skromna. Krótka, niepewna prośba o możliwość nagrania wywiadu? Nie ma żadnego problemu i za chwilę rozmawiamy niczym dobrzy kumple, a jedynym utrapieniem mogą być liczne i wścibskie komary.


Jeszcze chwila i Sosnowiec przywita Melę

Nie wywiad jest tutaj najważniejszy, ale sam koncert. Już podczas zakulisowej rozmowy z artystką dowiedziałem się, że na występie będzie można usłyszeć nowe kawałki, które znajdą się na drugiej regularnej płycie. I rzeczywiście – w Sosnowcu usłyszeliśmy dwie nowe piosenki: „To Trop” i „Wielkie Nieba”. Piosenki w brzmieniu znakomite: pierwsza minimalistyczna i nieco surowa, pod dyktando rytmiki bębnów; druga nieco dynamiczniejsza z charakterystyczną, wystukiwaną linią perkusyjną (jak w „There There” Radiogłowych) i fajnym gitarowym intro ala Wilco i ich „How To Fight Loneliness”. Spoiwem tych znakomitych kompozycji są autorskie teksty Meli, jak zwykle niedosłowne, zmuszające do myślenia, jak zwykle wyrafinowane. Przyznam, że w Sosnowcu usłyszałem te piosenki po raz pierwszy, ale teraz jestem już pewien jakości drugiej płyty, a Meli Koteluk, z muzycznym i lirycznym poziomem nowych kawałków, „syndrom drugiej płyty „ na pewno nie grozi. Póki co, 25 czerwca ma się ukazać maxi singiel, natomiast daty premiery drugiego albumu jeszcze nie znamy, nagrywanie piosenek trwa.


Usłyszeliśmy dwie premierowe piosenki

Koncert w Sosnowcu był jednym z tych, na które idziesz nie nastawiając się na nic wielkiego, a wychodzić zeń zachwycony. Tak właśnie w moim przypadku było, i może dobrze, że nie miałem żadnych oczekiwań, bo teraz wiem, że jest to naprawdę znakomity koncertowo zespół. Nie było tak od początku, atmosfera narastała z każdą piosenką. Pewnym „przełomem” była interpretacja „Stale Płynne”, gdzie na ukulele gra Piotr Aleksandrowicz. Ta zwariowana, uszyta na modłę stylistyki country wersja wyraźnie pobudziła publiczność i od tej chwili nie było już odwrotu – Mela wraz z zespołem po prostu rozkochali w sobie sosnowiczan. Podczas kolejnych utworów oklaski biły coraz głośniej a gardła wydzierały dźwięki z coraz wyraźniejszą swadą. Kulminacją znakomitego nastroju była interpretacja utworu ”Nie Zasypiaj”, podczas którego każdy z zespołu Meli zaprezentował instrumentalne lub wokalne umiejętności. Najbardziej zapadła w pamięć solówka perkusyjna Roberta Rasza, który krótką zabawą z bębnami po prostu rozłożył autora tekstu na łopatki.


Chętnych zobaczenia artystki nie brakowało

Na bis Mela zaprezentowała dwie piosenki, zagrane zresztą po raz drugi: sztandarową już „Melodię Ulotną” i „Wielkie Nieba”. Publiczność za nic nie chciała wypuścić artystki ze sceny, głośne okrzyki w rodzaju: „Mela, Mela; jeszcze jeden; zostań z nami” trwały dobre kilka minut. Ale to był już naprawdę koniec znakomitego koncertu. Wersje znanych utworów z debiutu – płyty „Spadochron”, mimo że nie zmienione w strukturze, miały rockowy pazur; zaskakiwały pozytywnie covery: „What Else is There” Royksopp i „Ani Ja Ani Ty” Grzegorza Ciechowskiego, no i baaardzo podobały się nowe piosenki.



Jedynie co mogło zburzyć ten sielski nastrój to bardzo denerwujące, głośne rozmawianie młodych ludzi. To zadziwiające, że mając do dyspozycji całe 24 godziny dnia, można akurat w trakcie półtoragodzinnego koncertu nawijać niezmordowanie przez całą jego długość. Zbędnym jest dodawanie, że takie głośne rozmawianie rozprasza nieznośnie i odbiera przyjemność odbioru muzyki. Dodatkowo, utwory Meli pozostawiają sporo przestrzeni, dlatego każdy zbędny dźwięk słychać podwójnie. To także – co oczywiste – zwyczajny brak szacunku dla artysty. Dlatego w pewnej chwili zmieniłem miejsce odbioru koncertu, by w pełni nim się delektować i dobrze, bo w Sosnowcu naprawdę było się czym delektować. Gratulacje Mela!

Marcin Bareła

Zobacz więcej zdjęć:










Autorem zdjęć jest Patryk Ogieł: https://www.facebook.com/patrrickoo

6 czerwca 2013

Paul McCartney w Polsce


Paul z czasów hippisowskich, co widać...

22 Czerwca w Warszawie zagra Paul McCartney. A mnie, wielkiego fana McCartneya i zespołu The Beatles tam niestety nie będzie. Pozostaje mieć nadzieje, że Paulowi spodoba się przyjęcie polskich fanów i że może kiedyś zawita do nas ponownie. Pozostaje także, pocieszając się niejako, delektować się genialnymi piosenkami artysty, których na przełomie wieków stworzył niezliczoną już ilość. McCartney figuruje w Księdze Rekordów Guinnessa, jako najpopularniejszy artysta i kompozytor wszech czasów, z ilością sprzedanych płyt w liczbie 100 milionów (nie licząc sprzedaży z Beatlesami). Ale to nie liczby, tylko fakty mówią wszystko: McCartney to nie tylko genialny kompozytor, ale także multiinstrumentalista. Jego magiczna wprost gra na gitarze basowej inspiruje kolejne pokolenia basistów. Już z Beatlesami z początku lat 60. McCartney objawił niezwykły talent gry na basie, potem udowadniając to hipnotycznymi liniami w poszczególnych piosenkach. Kamieniem milowym i dziś wzorem do nauki dla basistów jest pamiętna piosenka "Rain" z 1965 roku, kiedy McCartney, zainspirowany głównie marihuaną, wyczarował ten skomplikowany układ:



Bardziej słyszalnym dowodem, co zrobił McCartney w "Rain" jest cover pewnego dżentelmena, który na własnym basie Rickenbackera nałożył partię basu w Rain na oryginalną wersję piosenki, która nieco wyciszona odtwarzana jest w tle. Wrażenie piorunujące!



McCartney to jak wiadomo nie tylko genialny basista. Znakomicie grał także na pianinie, które było bazą wielu nie tylko Beatlesowskich, ale także jego solowych piosenek. Niedawno słyszałem zdanie, że dopiero Elton John zainkorporował pianino, jako instrument nadrzędny w estetykę muzyki pop i rock. Słuchając niektórych piosenek Beatlesów kompletnie się z tym nie zgadzam. Oto dobry przykład, że to Beatlesi spopularyzowali dźwięki pianina/fortepianu w muzyce pop (a w większości to właśnie McCartney grał na pianinie) :



Paul, jak trzeba było, potrafił sobie poradzić także na innych instrumentach. Podczas nagrywania albumu The Beatles (pot. Biały Album), w utworze Why Don't We Do It In The Road" zagrał na...wszystkich instrumentach:



Także po rozpadzie Fab Four Paul nie próżnował, najpierw nagrywają wspólnie z powołanym przez siebie zespołem Wings, potem na własny rachunek. Nie były to może rzeczy epickie, jak z Beatlesami (choćby kultowe Hey Jude); jakkolwiek wciąż pisał "hity", może już niezbyt doceniane przez krytyków, ale nadal uwielbiane przez słuchaczy. Największym echem w jego karierze solowej była chyba pieśń "Mull Of Kintyre", która pobiła rekordy sprzedaży jako singiel i do dziś figuruje w księgach wieczystych przebojów:



Kończąc ten krótki wywód, znalazłem na Youtube piosenkę The Beatles "Hey Bulldog", gdzie autor wyizolował i wyeksponował linię basu. Ten utwór należy do moich ulubionych popisówek McCartneya. Nawet Geoff Emerick, beatlesowski inżynier chwalił grę Paula, określając ją jako najbardziej innowacyjną od czasów Sierżanta Peppera. Takich przykładów można by podsuwać bez końca zarówno z The Beatles, jak i solowego katalogu Paula. To geniusz, który zainspirował wielu (choćby Stinga) i którego piosenki chyba nie mają szans się zestarzeć i znudzić. Marzenie wielu się ziściło.



Marcin Bareła

1 czerwca 2013

Nowa piosenka The Notwist


Fot. ze strony www.lastfm.pl

Już niebawem, konkretnie w sierpniu ma się ukazać nowy album The Notwist. Zespół na koncertach grywa już piosenki z nadchodzącej płyty i przypadkiem na Youtube natknąłem się na jedną z nich. Brzmienie? - chyba nieco bardziej wygładzone i pozbawione typowych dla Niemców wstawek elektronicznych. W oczekiwaniu na płytę znakomitej kapeli, polecam sprawdzić nieoficjalny, nowy kawałek grupy.



Marcin Bareła

30 maja 2013

Wywiad z Natalią Grosiak i Dawidem Korbaczyńskim - Mikromusic

Jako Post Scriptum do relacji z koncertu zespołu Mikromusic w Zabrzu (25 maja), mam przyjemność zaprezentować dwie rozmowy: z Natalią Grosiak i Dawidem Korbaczyńskim, przeprowadzone tuż przed występem. Rozmawialiśmy między innymi o muzyce, wszechświecie i Portugalii. Zapraszam do lektury!

Natalia Grosiak: "Inspiruje mnie wszechświat..."


Natalia Grosiak w bardzo dobrym humorze. Widać, że powrót na scenę służy.

- Rozgrzewkowe pytanie na początek. Gratulacje, bo jesteś świeżo upieczoną mamą! Jak się z tym czujesz?

Natalia Grosiak: Podekscytowana, bo jest to niesamowita przygoda posiadanie dziecka, ale także nie ukrywam, że jestem lekko przemęczona. Jest to pierwszy koncert, od kiedy zostałam mamą. Rzeczywiście są to dzisiaj inne emocje, bo miała długą przerwę w występach publicznych. Śpiewam na razie tylko kołysanki mojej córce, dlatego ostatnie próby i powrót do śpiewania jest wielką przyjemnością, brakowało mi tego. Jest to także bardzo fajna odskocznia dla mnie– zostawić męża i dziecko i pojechać z chłopakami na koncert, i mentalny odpoczynek bo nie ukrywam – dziecko (jak to dziecko) płacze, wymaga intensywnie mojej obecności, co jest wspaniałe, ale wspaniale jest także odpocząć.

- „Piękny Koniec” jest świetną płytą, ale zwróciłem uwagę na to, że jest albumem bardziej uniwersalnym, skierowanym po części do szerszego grona słuchaczy. Czy zgadzasz się, że poszliście w tę stronę?

N.G: Nie. Może mówisz tak dlatego, że przez przypadek skomponowaliśmy hiciora, czyli „Takiego chłopaka”, ale nie było tutaj żadnego zamierzenia. Wręcz odwrotnie, zrobiliśmy coś, co przypuszczaliśmy, że może nie spodobać się naszym fanom. Robienie muzyki z myślą, że to się komuś spodoba jest dla mnie wielkim błędem. My z Dawidem (Dawid Korbaczyński – gitarzysta Mikromusic – przyp. aut.) zrobiliśmy coś, co przede wszystkim podoba się nam. Na przykład gdy już wydaliśmy„SOVĘ” spotkaliśmy się z głosami krytyki naszych fanów, że ta płyta im się nie podoba, że „Sennik” był lepszy, bo spokojny i ugładzony. „Piękny koniec” też nie zatrybił wszystkim naszym wiernym fanom.

- Uniwersalne nie ma tutaj wydźwięku pejoratywnego, jednak ta płyta jest zwyczajnie bardziej pop-rockowa.

N.G.: Wydaje mi się, że piosenki „Takiego chłopaka” czy „Sopot”, który będzie następnym singlem – to piosenki proste, ale już „Śmierć pięknych saren”, czy „Halo” – myślę że przeciętny słuchacz Radia Zet może tych piosenek nie udźwignąć.

- Kilka lat temu mówiłaś, że chciałabyś, aby wasza pasja którą jest muzyka, stała się waszą pracą, z której moglibyście żyć na godnym poziomie. Czy zmieniło się coś w tym zakresie, czy dziś nadal podtrzymujesz to zdanie?

N.G.: Wszyscy żyjemy z muzyki, natomiast nie Mikromusic jest naszym chlebodawcą. Niemniej jednak cieszę się, że moja pasja, którą jest muzyka – pozwala mi żyć, płacić rachunki i pójść do kina, więc jest dobrze. Tutaj na pewno wiele się poprawiło przez lata, chociaż wiadomo - jest kryzys, jest ciężko, ale generalnie już tak się zasiedzieliśmy w tej branży, że potrafimy sobie radzić.

- Chciałbym Cię zapytać o projekt Digit All Love, w którym byłaś wokalistką. Świetny projekt, ale jego sukces został ponoć zaprzepaszczony głównie przez działania byłej menedżerki, czy możesz coś powiedzieć na ten temat?

N.G.: Menedżerka zrobiła wiele błędów, ale wytwórnia, nie ukrywajmy też się do tego dołożyła. To jest bardzo złożony problem. Mam nadzieję, że ten projekt jeszcze dźwignie się i zabłyśnie w szerszej świadomości. Trzymam za to kciuki, chociaż sama już nie będę tego częścią.

- Mikromusic ma w dorobku 5 płyt i każda jest wydana przez inną wytwórnię płytową. Czy można mówić o jakimś fatum?

N.G.: Problemy były na początku istnienia zespołu. Dwie płyty wydałam sama, co mnie bardzo dużo kosztowało nie tylko pieniędzy, ale zdrowia psychicznego, dlatego „Piękny Koniec” zdecydowałam się sprzedać wielkiej wytwórni, co było bardzo dobrym posunięciem. Wytwórnia (EMI Music Polska – przyp. aut.) i producent z ramienia wytwórni odbębniają tę najczarniejszą robotę, którą ja wykonywałam przez wiele lat. Jestem bardzo zadowolona ze współpracy, mamy wszechstronne wsparcie i to jest wspaniała sytuacja, kiedy ja mogę się skupić na tym co najważniejsze, czyli na tworzeniu, koncertach i nie muszę odwalać żadnej brudnej roboty typu załatwianie patronatów, umieszczanie piosenki na playliście rozgłośni radiowych , martwienie się o to, czy płyta jest już w dystrybucji, kontakt z Zaiksem, druk okładek. To wszystko jest poza mną i całe szczęście.

- Jakie były inspiracje do napisania piosenek do „Pięknego Końca”?

N.G.: Inspirował mnie wszechświat, czyli jak zwykle to samo. Tematem przewodnim jest koniec w różnych aspektach. Bardzo często się zastanawiam, gdzie jest koniec naszego wszechświata (o tym mówi piosenka „Halo”), to jest częsty temat moich rozmyślań, ale brakuje mi wyobraźni, żeby powędrować gdzieś, gdzie nigdy nie będziemy mogli dotrzeć. Koniec w tytule płyty oznacza koniec pewnego etapu w życiu i początek następnego. Wybrałam ten tytuł, gdy wiedziałam, że jestem w ciąży, więc wiele różnych rzeczy się nałożyło sugerując niejako automatycznie, że tytuł właśnie taki powinien być.

- Co z płytą solową, o której pogłoski krążyły już od kilku lat?

N.G.: Myślałam bardzo długo o wydaniu materiału solowego, na którym mogłabym się wypowiedzieć bez zawierania żadnych kompromisów, co bardzo często występowało w Mikromusic. Uważam, że najlepiej jest tworzyć rzeczy bezkompromisowe, dlatego myślałam o tej płycie. Jedak tym razem praca nad materiałem odbyła się na tyle zgodnie, że mogę powiedzieć ze spokojem, że odbyło się prawie bez kompromisów. To zasługa dobrego porozumienia między mną a producentem płyty, czyli Dawidem Korbaczyńskim. Oddałam zresztą kilka piosenek dla Mikromusic z materiału solowego, więc nie czuję teraz takiej wielkiej potrzeby, aby zajmować się moim materiałem.

- Chciałbym Cię zapytać o Twoją fascynację Portugalią, w której jesteś ponoć zakochana. W Portugalii powstał teledysk do piosenki „Zostań tak”. Jak się ta fascynacja zaczęła?

N.G.: To się zaczęło dawno temu, kiedy poznałam Fernandę Cardoso, producentkę z Brazylii. Po dwóch wizytach u niej postanowiłam nauczyć się języka portugalskiego. Po roku nauki stwierdziłam, że nigdy jeszcze nie byłam w Portugalii, więc spakowałam plecak i poleciałam tam razem z koleżanką. Zwiedzałyśmy ten piękny kraj podróżując pociągami. Znalazłyśmy się przy okazji na ślubie mojego nauczyciela portugalskiego w Porto, w Lizbonie poznałyśmy dwie świetne Polki, z którymi przyjaźnię się do dziś. Jedną z nich odwiedzam w Lizbonie regularnie raz na rok. Przy okazji będąc tam, odwiedzam nowe zakątki Lizbony, staram się podróżować po Portugalii, poznawać ludzi, słuchać fado. Tak po prostu, bez większej filozofii.

- Słyszałem o Twojej dużej świadomości ekologicznej. Żyjesz ekologicznie, co się przejawia między innymi tym, że pierzesz w orzechach piorących.

N.G.: Piorę w płynie, który jest zrobiony na bazie orzechów piorących, bo jednak pranie w orzechach jest dosyć upierdliwe. Wypróbowałam już wszystkie środki piorące i najwygodniejsze jest pranie właśnie w płynie. Zakupy robię w sklepie internetowym (www.naszeden.pl), gdzie można kupić wszelkie ekologiczne środki czystości na bazie sody i orzechów. Sama używam tylko tych kosmetyków do ciała, które nie były testowane na zwierzętach. Decyzje, polegające na zmianie standardu życia podejmuję stopniowo. Powoli rezygnuję z nabiału krowiego, bo wiem w jaki sposób jest pozyskiwane mleko od krów. Z jajkami podobnie - tylko zerówki ze wsi od mojej mamy. Stopniowo zmieniam styl życia i uważam, że dobrze jest mieć świadomość, skąd się biorą jajka i mleko. Myślę, że jeszcze milion rzeczy nie wiem, i nieświadomie działam na szkodę środowiska, ale najważniejsze jest to, żeby chcieć. Moje dziecko ma pieluszki wielorazowe tetrowe, ale odkryłam także pieluchy jednorazowe biodegradalne, które wcale nie są dużo droższe od pampersów. Myślę, że gdyby nasza chęć i świadomość wzrosła, to jesteśmy w stanie zmienić świat..

- Śpiewasz w jednej z piosenek że „Gdybym wiedziała że to mój ostatni dzień spędziła bym go tak…”. No właśnie, jak by spędziła ostatni dzień Natalia Grosiak?

N.G.: Na pewno z rodziną, na łonie natury.

- Czego grupie Mikromusic należy na najbliższy czas życzyć?

N.G.: Zdrowia, siły i wielu koncertów.

- Wszystkiego dobrego życzę i dziękuję za rozmowę.


Dawid Korbaczyński w Zabrzu

Dawid Korbaczyński: ”Robimy to, co nam w głowie siedzi...”

- Długo gracie razem jako Mikromusic. Jak się dogadujecie w studiu i poza nim i jak wygląda proces nagrywania płyt?

Dawid Korbaczyński: Przez te wszystkie lata wyrobił nam się pewien proces muzycznego myślenia. Obecnie raczej się nie kłócimy, mamy zbieżne myśli, co się rzadko współcześnie zdarza. A teraz najwięcej pracy to praca w domu przy komputerze, później w studiu to już tylko rejestracja przygotowanego materiału, bo nie mamy takiego komfortu by pracować nad produkcją w studiu. A nagrywamy szybko – „Piękny koniec” nagraliśmy w 5 dni, „SOVĘ” w 4 dni. Jesteśmy płodni kompozycyjnie i mamy świetnych muzyków, więc nagrywamy szybko, wcześniej intensywnie pracując na próbach, żeby nie trwonić czasu, (czytaj pieniędzy) w studiu, bo za każdą godzinę trzeba zapłacić. Postprodukcją zajmujemy się znowu w domu.

- Czy wy upatrujecie płytę „Piękny Koniec” jako pewien sukces, bo jednak pojawiło się wyraźnie większe zainteresowanie wami?

D.K.: Nie rozpatruję płyty „Piękny Koniec” jako sukces. Powiem Ci, że rynek zweryfikował moje myślenie: po pierwszej płycie myślałem, że moje życie się zmieni, owszem byłem wtedy młodszy, ale nie nic wtedy się nie zmieniło, także po drugiej i trzeciej płycie. Czas pokaże, czy płyta odniosła sukces. Mamy dużo wejść na youtubie „Takiego chłopaka” i bardzo dobry jest ogólny odbiór płyty. Mam nadzieję, że to będzie poważniejszy krok w życiu zespołu, bo nie ukrywam, że zespół tego potrzebuje. Trwamy przez tyle lat dzięki sile naszej pasji.

- „Piękny Koniec” jest bardziej uniwersalnym albumem, czy dobrym określeniem jest pop-rockowy album?

D.K.: Nie lubię określenia pop-rock, bo jakoś kojarzy mi się z Dodą i to określenie raczej mi uwłacza, chociaż nie mam nic do dobrego popu. Na pewno jest bardziej spójna niż poprzednie, ale wynika to z jednego producenta, czyli mnie. Dominuje tutaj jedna myśl – mniej eklektyzmu. Czy jest bardziej wygładzona – na pewno jest bardziej rockowa, i dużo mniej jazzowa, jeśli w ogóle. Nie myślałem o tym, żeby było rockowe tworząc ten album. W naszym wypadku muzyka nie idzie na żadne kompromisy. Robimy to, co nam w danej głowie siedzi.

- Plany na najbliższe lata?

D.K.: Na pewno chcemy nagrać live akustyczny, bo bardzo podoba się nam to granie, ale na pewno także chcemy komponować z Natalią piosenki na następną płytę. Myślę, że około dwóch lat trzeba będzie poczekać, bo już pewne pomysły w głowach nam się rodzą. Liczymy na rzeczy które robimy z Natalią poza Mikromusic (komponowanie muzyki do filmów, musicale, etc..) dlatego chciałbym , aby taka praca się również dla nas znalazła.

Rozmawiał Marcin Bareła

Mikromusic w Zabrzu, 25.05.2013



DOBRZE JEST?
To pytanie usłyszeliśmy od Natalii Grosiak, która wespół z kolegami z zespołu Mikromusic zaprezentowała się zabrzańskiej publiczności w sobotę, 25 maja. Koncert był częścią imprezy Majowe Granie, zorganizowanej przez Miejski Ośrodek Kultury w Zabrzu. Co warto podkreślić – był to pierwszy koncert Mikromusic po wydaniu ich piątej regularnej płyty „Piękny Koniec”.


Natalia Grosiak wystąpiła w oryginalnej spódnicy, przywołującej klimat rodzimego folkloru.

Na pierwszy ogień poszedł kawałek „Za mało”, co mnie nieco zaskoczyło, gdyż nierozgrzane gardło Natalii musiało sobie poradzić z najbardziej wokalnie wymagającą piosenką na płycie „Piękny Koniec”. Natalię ten utwór kosztował zapewne niemało wysiłku. Początek – nie ukrywam był trudny. Chwilowe problemy techniczne z mikrofonem wymieszały się z małym dysonansem brzmieniowym poszczególnych instrumentów. Tutaj chcę podkreślić, że problemy te były jednak tylko chwilowe, a cały koncert dźwiękowo był bardzo wyważony, wyraźnie słychać było poszczególne instrumenty i – co najważniejsze – nie było przesadnie głośno. Większość utworów miało albo alternatywne, najczęściej długie wersje, albo były te utwory w połowie zaimprowizowane na jazzowe wariacje, dlatego usłyszeliśmy tylko 10 piosenek. Najbardziej zaskakująco zagrali niewątpliwie ” Dobrze jest” z debiutanckiej "Mikromusic" , które rozpoczynało się niczym piosenka Raz Dwa Trzy „W wielkim mieście”, z bardzo subtelną solówką gitarową Dawida Korbaczyńskiego. Ta wersja, wolniejsza niż oryginał, okrojona z popowej otoczki i odziana w klubowy sznyt zabrzmiała rewelacyjnie. W piosence usłyszeliśmy jeden z wielu popisów instrumentalnych klawiszowca, Łukasza Damrycha, który notabene był na koncercie gościnnie. Pulsacyjne uderzanie w klawisze ożywiło wyraźnie publiczność. To był moment, kiedy i zespół i publiczność wyraźnie „przełamali się” i wreszcie brawa zabiły z prawdziwą mocą, a Mikromusic wyraźnie poczuli się swobodniej. Natalia w pewnym momencie zapytała: - Dobrze jest?.


Zespół wystąpił z gościnnym udziałem Łukasza Damrycha

Takich improwizowanych momentów było więcej, toteż słychać było, że zespół świetnie bawi się własną stylistyką, obracając niektóre kawałki, niczym w zabawie w ciuciubabkę. Magicznie zabrzmiała wersja pieśni „Świat oddala się ode mnie”, która bardziej minimalistyczna od oryginału, na żywo nabrała jeszcze większej folkowej mocy. Momenty, kiedy Natalia zaciągała poszczególne słowa refrenu oddawały klimat jakiegoś zlotu szamanów, kiedy wszyscy siadają połączeni w wielkim okręgu, na środku pali się ognisko, a wokoło odprawiane są czary. Czysta magia i dowód na to, że Natalia ma możliwości swoim dziewczęcym głosem walnąć jak obuchem, kiedy trzeba. Pięknym momentem była interpretacja utworu „Jesień”, chociaż zabrakło, obecnych obficie w oryginale, trąbek. Tutaj w ucho wpadały – obok zaciąganego wokalu Natalii – fantastyczna linia basu. No i po raz kolejny popisał się Łukasz Damrych na klawiszach. Jego partie przyciągały oczy i uszy chyba wszystkich – łącznie z zespołem. Miało się wrażenie, przez spazmatyczne, pełne pasji ruchy przy klawiaturze, że bawi się on jak małe dziecko, pozostawione w stosie zabawek. Kapitalnie zabrzmiało „W źrenicach” i po raz kolejny zespół zaprezentował pełen minimalizm – oszczędny bas, klawisze. I znowu nie wiedzieć dlaczego, zabrzmiało to lepiej niż w oryginalnej wersji. Po zamknięciu oczu można było się przenieść dosłownie na wygodną sofę w stylowym klubie.


Klimatyczne, alternatywne wersje piosenek z "Dobrze jest", zaskoczyły niejednego słuchacza

Niemałym zaskoczeniem, także dla autora tekstu była nieoficjalna wersja piosenki „Niemiłość”, gdzie zamiast ugrzecznionego „W nosie to mam”, pada w refrenie „W dupie to mam”. Wbrew pozorom, takie zachowanie Natalii, było niejako ukłonem dla publiczności, gdyż zespół z reguły wykonuje standardową wersję.
Na koniec zagrali „Takiego chłopaka”. Bardzo czysto, niemal identycznie, jak na płycie. Kiedy Natalia wyśpiewała wers: „kogoś, kto nie zeżre jabłek wszystkich i ucieknie za morze”, Dawid wespół z kolegami niemal wybuchnął śmiechem co nie dziwi, bo chłopaki śmieją się z przewrotności fragmentu tekstu od początku jego powstania. Mimo, że zespół obecnie praktycznie nie koncertuje i mając na uwadze to, że był to pierwszy występ od wydania nowej płyty, spodziewałem się początkowo większej liczby piosenek z „Pięknego Końca”. Później zrozumiałem, że zespół zwyczajnie nie miał kiedy „ograć się” z nowym materiałem, więc zapewne należało się takiego stanu rzeczy spodziewać. Szkoda, że nie było bisu, jednak tutaj trochę zawaliła pani konferansjer, gdyż nie wsparła publiczności w próbach wywołania zespołu ponownie na scenę, tylko niemal od razu wywołała „do tablicy” gwiazdę wieczoru, Renatę Przemyk.


Ci, którzy przybyli - nie pożałowali

Koncert był udany. Bez szału, bez zbędnych etykiet, ale na pewno muzycznie było bardzo dobrze. Bardzo fajne jest w grupie to, że nikt nie popisuje się solówkami instrumentalnymi. Umiarkowanie jest w ich przypadku bardzo trafione, a poszczególne instrumenty brzmią niezwykle subtelnie. Jedynie klawiszowiec Łukasz Damrych dawał prawdziwe popisy na keyboardzie ale pasowały one jak ulał do treści poszczególnych utworów. Co chyba najważniejsze – zespół świetnie się ze sobą czuje, wręcz bawi swoją obecnością, a szczere uśmiechy muzyków nie były przypadkowe, lecz pokazujące, że muzyka może być pracą, ale i doskonałą zabawą. Myślę, że pozytywną energią zarazili się wszyscy, którzy przybyli na koncert do Zabrza, a sympatycznym muzykom z Mikromusic przybyło paru nowych fanów. Dobrze jest!

Marcin Bareła

Zobacz więcej zdjęć:












Autorem wszystkim zdjęć jest Patryk Ogieł. Zapraszam do odwiedzenia profilu https://www.facebook.com/patrrickoo

12 kwietnia 2013

Mikromusic - Piękny Koniec


"Panie losie daj mi kogoś kto nie zeżre wszystkich jabłek i ucieknie za morze" - to fragment tekstu do utworu "Takiego chłopaka" i zarazem prezentacja najnowszej płyty wrocławian z Mikromusic z tytułem Piękny Koniec. Na wstępie przyznaję, że nie jestem wielkim znawcą ich twórczości; pamiętam jeszcze ich płytę Sennik z 2008 roku (notabene ostatecznie przekazałem ją w prezencie, czego dziś żałuję tym mocniej, że szczęśliwiec gdzieś ją zgubił:/).
A powyższy fragment przytoczyłem nieprzypadkowo: słodka wokalnie Natalia Grosiak przedstawia przewrotne, znakomite teksty. "W Sopocie mróz dobrze chłodzi mnie po upale w tropikach gorącym PKP" - takie i inne fragmenty na pewno mogą poprawić humor. Ale czasem jest mocno poważnie, jak w "Śmierci Pięknych Saren": "Myśliwski nóż przecina ciszę. Paruje świt, mgła półmrok rozmydla...Zostawiłeś mnie o świcie twarzą do ziemi..." Pełen smutek...
Ciężko sklasyfikować ten album do jednego stylistycznego przedziału, jednak termin pop-rock będzie chyba odpowiedni. Do tej pory Sennik wspominam jako wybitnie jazzujący album, ale być może muszę sobie płytę przypomnieć, tym samym popełniając publicznie kolejną gafę. Niemniej jednak, na Pięknym Końcu słychać faktycznie dużo gitar. Może jest to album o głupocie, albo lepiej - po prostu złym świecie a gitary pełnią tutaj rolę krzyczącego przez megafon aktywisty, pragnącego życia w harmonii. Bo co chwila słodkim głosem Natalia Grosiak śpiewa a to o atomowych grzybach, o pożarach, a nawet i o tym, że jest gorąco w pociągu. Cichy manifest? Ukryte przekazy? Głos rozpaczy? Nie wiem, może po prostu tak wyszło a ja sobie dopowiadam czarne scenariusze. Możliwe. Ale dlaczego na tej płycie jest ten ciągły niepokój?
Ja szczerze przyznam, że jestem zachwycony twórczością Natalii Grosiak. Ma fenomenalny, piskliwy nieco głos, który skrzętnie wykorzystuje, skutecznie odnajdując się w balladach, chociaż i nieco bardziej krzykliwych momentach także. Może to przypadek, ale jakoś genialnie dobiera słowa, układając wersy tekstów piosenek. Popatrzcie: "Trzcinowy cukier muscovado, mafinka z jagodą, Lala Hotel" - w ustach Natalii szorstki zazwyczaj język polski wydaje się wyjątkowo piękny i melodyjny. I jeszcze ten dziewczęcy głos, ah...
W gąszczu świetnych piosenek znalazło się miejsce na improwizacyjną, mocną wariację zatytułowaną "Halo" - od razu mam skojarzenia z Digit All Love ale chyba nieprzypadkowo. Całość wieńczy piękna, instrumentalna niemal ballada "Adam" z subtelną solówką na trąbkę (o ile się nie mylę). Kompozycja bardzo zbliżona z kolei do nagrań z Sennika. To rzeczywiście jest piękny koniec...tej płyty. Jeszcze tylko dodam, że poluję na Mikromusic, w wielkiej nadziei zobaczenia ich na ziemi śląskiej (najlepiej okolice Częstochowy lub Zawiercia). Polecam z odpowiedzialnością.

Ocena 8/10
Marcin Bareła

Do posłuchania: