11 listopada 2016

Sturle Dagsland, Katowice 10.11.2016



Wtorkowym koncertem Julii Holter organizatorzy Ars Cameralis Festival wysoko zawiesili poprzeczkę kolejnym artystom z programu muzycznego imprezy. Tymczasem szerzej nieznany Norweg bez oficjalnego wydawnictwa płytowego, który swoje pierwsze zarejestrowane nagrania sprzedawał po katowickim koncercie na pendrivie najprawdopodobniej okaże się odkryciem tej edycji festiwalu.

Sturle Dagsland to niezwykle oryginalny artysta, który póki co zyskuje rozgłos za sprawą fenomenalnych występów na żywo łączących w sobie dziki, nieposkromiony performance z typowym koncertem muzycznym. Na scenie Sturle występuje wraz z bratem Sjurem, który pomaga mu obsługiwać część instrumentów. A trzeba przyznać, że jak na występ zaledwie dwóch muzyków liczba zgromadzonych na scenie instrumentów była ogromna. Punkt wyjścia stanowiły gitary akustyczne oraz zestawy klawiszowe, ale nie sposób zapomnieć o wszelkiej maści perkusjonaliach, których wpływ był widoczny gołym okiem. To głównie za ich sprawą oraz nietypowej zabawy głosem występ Norwega zamienił się w odprawienie guseł - plemiennego obrzędu mającego na celu wywołanie duchów ze zgromadzonego na scenie sprzętu.

Audytorium Domu Oświatowego Biblioteki Śląskiej na czas 65-minutowego występu szalonego Norwega tonęło w odcieniach barw i świateł. W tym czasie na scenie działy się nieprawdopodobne rzeczy. Sturle nie tylko grał na instrumentach (poza wspomnianymi też na akordeonie), śpiewał, melorecytował, ale także stepował i kopał w furii talerze od perkusji. Ponadto w trakcie dwóch utworów zeskoczył ze sceny i miotał się w szale wśród publiczności. Pod koniec koncertu jeden z talerzy od perkusji poleciał nawet w kierunku osób siedzących w pierwszym rzędzie. Największą radość sprawiało mu chyba jednak wymienianie kolejnych nie do powtórzenia tytułów piosenek co kwitował charakterystycznym piskiem zachwytu.



Jego występ był przemyślanym od początku do końca widowiskiem, które jednocześnie stało na bardzo wysokim poziomie artystycznym. Dzikość sceniczna artysty uzupełniała niepokojącą warstwę muzyczną. Coś pierwotnego było już w samych zachowaniach na scenie m.in. piciu ogromnych haustów wody, syceniu się owocami w przerwach między utworami. Sturle zrzucał z siebie do pewnego czasu też kolejne warstwy ubrań. Muszę przyznać, że w wykonaniu scenicznym jest on żywiołem nie do zatrzymania, a w przyszłości może stać się norweskim dobrem narodowym, jak swego czasu Bjork i Sigur Ros dla niewielkiej Islandii. Jednocześnie zastanawiam się, czy zarejestrowana w studiu płyta jest w stanie w ogóle oddać atmosferę koncertu. Będzie to trudne wyzwanie i być może dlatego Sturle zwleka z jej rejestracją pomimo sporego materiału i paroletniego doświadczenia scenicznego.

Dotychczas norweską scenę muzyczną kojarzyłem głównie z zespołem Flunk, Toddem Terje, Susanne Sundfør i Jenny Hval. Teraz za sprawą festiwalu Ars Cameralis będę mieć w pamięci także Sturle Dagslanda, który być może wkrótce będzie tak samo rozpoznawalny co wyżej wymienieni.





Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz