22 grudnia 2010

Podsumowanie Roku 2010!


Świat: Płyta

1. The National – High Violet

„Najsmutniejszy zespół świata” nagrywa najpiękniejszą płytę tego roku. „High Violet” udowadnia, że opłaca się konsekwentnie rozwijać dotychczasowy styl. W nagrodę muzycy The National doczekali się w końcu sukcesu komercyjnego, na jaki w pełni zasługiwali. „Jesienne” piosenki wyśpiewane przez przejmujący baryton Matta Berningera podbiły nie jedno serce, także i moje.

2. The Roots – How I Got Over

Najbardziej zapracowana grupa tego roku. Poza studyjnym albumem wydali również wspólną płytę z Johnem Legendem zawierającą znane z przełomu lat 60. i 70 – tych protest songi. Obecni także na płycie Duffy „Endlessly, gdzie „robią” za sekcje rytmiczną. Natomiast na „How I Got Over” rozszerzyli granice hip – hopu o zupełnie nowe rejony muzyczne. Z czego najbardziej zaskakująca jest współpraca z artystami sceny folkowej (Monsters of Folk, Joanna Newsom, Dirty Projectors).

3. Gorillaz – Plastic Beach

Talent kompozytorski Damona Albarna się nie wyczerpuje, czego dowodem trzecia płyta jego „wirtualnego” zespołu, na której tradycyjnie zebrano plejadę znakomitych gości. Ogromne brawa należą się przede wszystkim za przypomnienie światu zapomnianej gwiazdy muzyki soul Bobby Womacka. Zdecydowanie najczęściej przeze mnie słuchana płyta pierwszego półrocza.

4. The Dead Weather – Sea of Cowards

„Sea of Cowards” sprawia, że nie ma powodu do zmartwień ze względu na przedłużającą się przerwę macierzystego zespołu Jacka White’a - The White Stripes. Gitary na drugim albumie gwiazdorskiego składu chrupią aż miło, a eksperymenty z brzmieniem sprawiają, że muzyka rockowa nabrała trochę świeżego powietrza

5. Janelle Monae – The ArchAndroid

Jeden z najbardziej oryginalnych koncept – albumów jakie do nas dotarły w tym roku. Podopieczna Big Boia wyśpiewała historię kobiety uwięzionej w ciele robota zmieniając przy tym style i gatunki muzyczne tak często, że włosy na głowie mogą się zjeżyć z zachwytu. Fani soulu, R&B, disco, rocka, alternatywy, czy nawet muzyki klasycznej znajdą na „The ArchAndroid” coś dla siebie. Gościnnie pojawia się m.in. grupa Of Montreal, która na potrzeby tego albumu nagrała piosenkę „Make The Bus” i jest ona zdecydowanie lepsza od tego, co znajdziemy na ich tegorocznym albumie studyjnym.

6. These New Puritans - Hidden

Najbardziej epicka i odważna płyta tego roku, w której słyszymy zarówno 13 – osobową orkiestrę dętą, jak i chór dziecięcy. Na jej sukces złożyły się jednak przede wszystkim świetne piosenki w większości oparte na tradycyjnych bębnach z Japonii. Rytmika osiągnięta przy ich pomocy jest powalająca. Aż trudno się nadziwić, jak bardzo muzycy These New Puritans rozwinęli się od czasu wydania debiutanckiej płyty „Beat Pyramid” rok wcześniej.

7. Belle & Sebastian – Write About Love

Belle & Sebastian po raz kolejny sprostali oczekiwaniom nagrywając zestaw bardzo przebojowych piosenek z „Write About Love” czy „I Want The World to Stop” na czele, których można słuchać w kółko i się nie nudzą. Tytułowy duet Stuarta Murdocha z aktorką Carey Mulligan wybrałem na swoją piosenkę roku. Szkoda, że w polskich mediach przeszła kompletnie nie zauważona..

8. I Am Kloot – Sky at Night

Najlepsza płyta zespołu od lat, stąd miejsce w pierwszej dziesiątce jak najbardziej zasłużone. Ładne piosenki z poetyckimi tekstami Johna Bramwella urzekają niepowtarzalną atmosferą. A wybór Craiga Pottera i Guy Garvey’a - muzyków grupy Elbow, na producentów tego albumu okazał się strzałem w dziesiątkę.

9. Bonobo – Black Sands

Gwiazda brytyjskiej wytwórni Ninja Tune w wyśmienitej formie. Simon Green na swoim czwartym albumie urzeka ezoterycznymi dźwiękami oraz przyjemnie relaksującą dawką chilloutu. Przyjemność słuchania ogromna, zwłaszcza mając w pamięci świetny koncert zagrany przez Bonobo Live Band podczas tegorocznej edycji festiwalu Tauron Nowa Muzyka w Katowicach.

10. Crystal Castles – Crystal Castles (II)

Płyta idealna na imprezę. Wystarczy, że włączysz tylko ten jeden krążek i z jej rozkręceniem nie powinieneś mieć najmniejszego problemu, a w połączeniu z tanecznymi fragmentami tegorocznego albumu Gorillaz zabawa gwarantowana. Czysty punk w elektronicznej postaci. Alice Glass udowadnia, że potrafi ładnie śpiewać. Szkoda, że podczas katowickiego koncertu w Szybie Wilson „zmasakrowali” ścianą hałasu te nowe piosenki.

11. Warpaint – The Fool
12. Tunng - ...And Then We Saw Land
13. Shearwater – The Golden Archipelago
14. John Legend & The Roots – Wake Up
15. Tindersticks – Falling Down a Mountains
16. Deerhunter – Halcyon Digest
17. Kings of Leon – Come Around The Sundown
18. Paul Weller – Wake Up The Nation
19. Skunk Anansie - Wonderlustre
20. Jocelyn Pook – Habitacion En Roma

Świat: Piosenka

1. Belle & Sebastian – Write About Love
2. These New Puritans – Attack Music
3. Blur – Fool’s Day
4. Massive Attack – Paradise Circus
5. Crystal Castles - Celestica
6. Beach House – Lover of Mine
7. Warpaint - Majesty
8. Arcade Fire – Ready to Start
9. Badly Drawn Boy – I Saw You Walk Away
10. Red Box – The Sigh
11. Franka De Mille – Come On
12. Belle & Sebastian – I Want The World to Stop
13. Massive Attack – Girl, I Love You
14. The National – Vanderlye Crybaby Geeks
15. Vampire Weekend - Cousins
16. Kings of Leon – Back Down South
17. Broken Bells – The Ghost Inside
18. Gorillaz – On Melancholy Hill
19. Janelle Monae – Cold War
20. The Roots feat. Monsters of Folk – Dear God 2.0
21. Robert Plant – Silver Rider
22. Mylene Farmer – Diabolique Mon Ange
23. The Knife – Colouring of Pigeons
24. The Dead Weather – The Difference Between Us
25. MGMT – Siberian Breaks
26. Midlake – Rulers Ruling All The Things
27. Vampire Weekend – Holiday
28. The National – Afraid of Everyone
29. Sade – Bring Me Home
30. Massive Attack – Psyche
31. John Legend & The Roots – Hard Times
32. Shearwater – Hidden Lakes
33. I Am Kloot - Radiation
34. Jonsi – Animal Arithmetic
35. Bonobo – Stay The Same
36. Tindersticks - Peanuts
37. Kings of Leon – The End
38. Gorillaz - Stylo
39. Flying Lotus feat Thom Yorke - ...And the Worlds Laughs With You
40. Arcade Fire – We Used to Wait
41. Interpol - Lights
42. Skunk Anansie – God Loves Only You
43. The Roots feat. Joanna Newsom – Right On
44. The Dead Weather – I’m Mad
45. Efterklang – I Was Playing Drums
46. Clinic – Lion Tamer
47. Steven Wilson – Home in Negative
48. Tunng - Hustle
49. Anthony & The Johnsons feat. Bjork - Fletta
50. Warpaint – Undertow
51. Belle & Sebastian – I Didn’t See it Coming
52. Broken Social Scene – World Sick
53. Paul Weller – Find The Torch, Burn The Plans
54. Janelle Monae – Dance or Die
55. Crystal Castles - Baptism
56. Deerhunter - Helicopter
57. Radio Dept. – Heaven’s on Fire
58. Archie Bronson Outfit - Chunk
59. Gorillaz – Doncamatic
60. Lali Puna – Remember?
61. The Drums – Let’s Go Surfing
62. These New Puritans – Hologram
63. I Am Kloot – I Still Do
64. Tame Impala – Solitude is Bliss
65. Shearwater – Runners of the Sun
66. Pantha Du Prince – Satellite Snyper
67. Hot Chip – One Life Stand
68. Lali Puna – Move On
69. Phil Salway – By Some Miracle
70. Skunk Anansie – Over The Love
71. Junip – Always
72. Band of Horses - Factory
73. Tunng – Don’t Look Down Or Back
74. Interpol – Barricade
75. Karen Elson – The Truth Is In the Dirt
76. Get Cape. Wear Cape. Fly – Collapsing Cities
77. Best Coast – When I’m With You
78. Gaggle – I Hear Flies
79. Foals – This Orient
80. Yoav – We All Are Dancing

Polska:

1. Digit All Love – V

Szef Mystic Production – Michał Wardzała przyrównał płytę wrocławskiej grupy Digit All Love do “dobra narodowego” i w pełni się zgadzam z jego opinią, bo „V” to album, którym powinniśmy się chwalić za granicami naszego kraju. Zachwyca swoją lirycznością oraz przepięknym głosem Natalii Grosiak, który idealnie komponuje się z muzyką Maćka Zakrzewskiego. Jedna z nielicznych polskich płyt z tego roku, którą zakupić można na całym świecie za sprawą sklepu internetowego Amazon.com.

2. Indigo Tree – Blanik

Najszerzej komentowana w polskich mediach płyta z kręgu muzyki alternatywnej, otwierająca zarazem nowy rozdział w twórczości Indigo Tree. Miejsce gitary akustycznej zajęła lekko przesterowana gitara elektryczna wprowadzając trochę brudu w baśniowo – neurotyczny świat wrocławskiego duetu. Wszystkie usłyszane pochwały są jak najbardziej zasadne, bo Indigo Tree to nowa jakość na polskiej scenie. A takie piosenki, jak „Lazy” i „Hardlakes” mogłyby szerzej zaistnieć w świecie, gdyby tylko znalazło się wsparcie ze strony zachodnich firm płytowych oraz mediów.

3. Strachy Na Lachy – Dodekafonia

„Dodekafonia” jest płytą rozliczeniową. Grabaż w jednym z tekstów deklaruje, że „śpiewa już tylko o Polsce i złej miłości” i trudno się z nim nie zgodzić. Szczere i trafne teksty połączone z często „niewesołą” muzyką powodują, że nie da się zbyt szybko uwolnić od „Dodekafonii”. Grabaż godnie zastępuje Kazika jako czołowego tekściarza w Polsce, skupiającego się na naszym polskim „piekiełku”.

4. Lao Che – Prąd Stały / Prąd Zmienny

Z mariażu z analogową elektroniką spod znaku Kraftwerk grupa Lao Che wyszła zwycięsko. „Prąd Stały / Prąd Zmienny” nie jest łatwą w odbiorze płytą, ale zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. Trzeba się osłuchać, aby odkryć ukryte w niej piękno. Muzycy Lao Che zarzekają się, że tym razem nie nagrali konceptu, choć wydaje się to bezzasadne. Środek ciężkości przeszedł po prostu z tekstów na samą muzykę.

5. Lunatic Soul – Lunatic Soul II

Jedna z najlepiej wyprodukowanych płyt w Polsce stanowiąca rozwinięcie opowieści z „czarnego albumu” o podróży w zaświatach pomiędzy życiem a śmiercią. Projekt solowy Mariusza Dudy - lidera Riverside urzeka przede wszystkim niesamowitym klimatem oraz nietypowym instrumentarium.

6. Ms. No One – The Leaving Room

Islandzka bajkowość na „The Leaving Room” przemieszana została z intensywną głębią bristolskiego trip-hopu, nad którą unosi się łagodny śpiew Joasi Piwowar. Obiecujący debiut i zarazem powiew świeżości na naszym mocno skostniałym rynku muzycznym.

7. Igor Boxx - Breslau

Igor Pudło - połowa duetu Skalpel na swoim solowym albumie pokazuje jak w sposób niebanalny opowiadać o historii. „Breslau” jest bowiem koncept albumem zainspirowanym tragicznymi wydarzeniami z ostatnich dni II wojny we Wrocławiu, kiedy to miasto zostało przekształcone przez Hitlerowców w twierdzę. Za sprawą jazzowej pulsacji z domieszką muzyki klubowej udało mu się oddać hołd swojej małej „Ojczyźnie”.

8. Voo Voo – Wszyscy Muzycy to Wojownicy

Wewnątrz rodzinną rywalizacje Waglewskich o to, kto nagra bardziej surową i riffową płytę tego roku zdecydowanie wygrywa Wojtek Waglewski i jego Voo Voo. Riff do tytułowej piosenki „Wszyscy Muzycy to Wojownicy” zostanie z nami na długo, a pozostałe utwory również dają niezłego kopa.

9. We Call it a Sound – Animated

O albumie grupy We Call it a Sound w lipcowej recenzji pisałem, tak: „Animated” to zbliżona do The XX skala emocji, młodzieńczej szczerości i pięknych, czarujących melodii zostających na bardzo długo w pamięci, pomimo swej początkowej nieprzebojowości. I słowa te nadal podtrzymuje.

10. Iowa Super Soccer – Stories Without Happy Ending

Długo wahałem się co do płyty zamykającej mój top 10. Do wyboru miałem debiutancką płytę warszawskiej grupy Sorry Boys oraz płytę zaprzyjaźnionego z naszym radiem mysłowickiego zespołu Iowa Super Soccer. Co zatem przeważyło na korzyść Mysłowiczan? Uniknęli „syndromu drugiej płyty” nagrywając bardzo spójny materiał, który co prawda nie przynosi żadnego zaskoczenia, bo jest utrzymany w klimacie zbliżonym do „Lullabies...”, ale czy każda płyta musi przynosić coś nowego? Zaliczyli ponadto dobry rok pod względem koncertowym pokazując swoje możliwości m.in. w Chinach, w Niemczech i na Ukrainie. Oby tak dalej.

W przypadku polskiej części zestawienia nie brałem pod uwagę takich zespołów, jak: Kristen, Paristetris, L.Stadt, Searching For Calm oraz Jazzpospolita, których płyt nie udało mi się przesłuchać do czasu utworzenia zestawienia. Listopadowo – grudniowym premierom zawsze jest trudniej przebić się do podsumowań, ze względu na niewielki upływ czasu od ich wydania..

Polska: Piosenka

1. Indigo Tree - Hardlakes
2. Strachy na Lachy feat. Natalia Fiedorczuk – Dziewczyna o chłopięcych sutkach
3. Indigo Tree - Lazy
4. Lao Che – Magistrze Pigularzu
5. Voo Voo – Wszyscy Muzycy to Wojownicy
6. Młynarski Plays Młynarski – Lubię Wrony
7. Strachy na Lachy – Ten wiatrak, ta łąka
8. Fox – Belly of the Beast
9. Brodka - Granda
10. Raz Dwa Trzy - Już
11. Ms. No One – Skoro
12. Lunatic Soul – Wanderings
13. Strachy na Lachy – Żyję w kraju
14. Armia – Jeszcze raz, Jeszcze dziś
15. Iowa Super Soccer – My World
16. Kamp! – Distance of the Modern Hearts
17. Searching For Calm - Follow
18. Brodka - Saute
19. Happy Pills – Glory (Out of Date)
20. Newest Zealand – As Sure As Sunrise

Koncert roku: Muse w ramach Coke Live Music Festival oraz The Flaming Lips w ramach Off Festival.

Wybrał: Sławomir Kruk

-------------------------------------------------------------------------------

PODSUMOWANIE ROKU, Marcin Bareła:

Płyty zagranicznie:

10: The Drums - The Drums

Niby nowofalowi, jednak w dużej mierze korzystający z klasycznych brzmień, jednak ten brooklyński kwartet ma w sobie świeżość godną pozazdroszczenia. Ich cechą na największy plus jest łatwość tworzenia lekkich, przebojowych melodii, obok umiarkowania muzycznego.



9: Lali Puna - Our Inventions

Lali Puna po raz kolejny nie zawodzi, tym razem mieszanką lekkiego popu i elektroniki spod kręgów Mobiego. Może nie ma na tej płycie wielkich, rzucających się w uszy hitów, ale jest bardzo równa i stale trzyma wysoki poziom



8: Jonsi - Go

Czy można obiektywnie opisywać abum człowieka odpowiedzialnego za wyczyny Sigur Ros? Absolutnie nie jestem obiektywny względem albumu GO, i absulutnie subiektywnie twierdzę, że jest bardzo dobry.



7: Casiokids: Topp Stemning Pa Lokal Bar

To perełka skandynawskiego dancepopu. Kwartet z Norwegii podbił nie tylko Skandynawię, umieszczając nawet piosenkę Fot I Hose w ramach ścieżki dźwiękowej gry FIFA 2010. Ten album dostarcza masę pozytywnych emocji, poprawiając skutecznie humor miarowym, tanecznym bitem. Przez pewien czas moja ulubiona płyta 2010.



6: Vampire Weekend: Contra

Drugi album, w przeciwieństwie do większości opinii krytyków, jest moim zdaniem lepszy od debiutu. Jest jeszcze bardziej światowo, lekko. Muzycy z VW wyraźnie także poprawili instrumentarium, ze swietną solówką perkusyjną w Cousins na czele.



5: Deerhunter - Halcyon Digest

Niesamowitym Earthquake wita nas Deerhunter z nowym albumem. Później jest jeszcze lepiej, a odwołania do epoki lat 60 - tych czy artystów z przełomu lat 70 i 80 na czele tylko dodają smaczku nowej jakości, jaką prezentuje ten zespół



4: The Morning Benders - Big Echo

Kontynuacja Veckatimest Grizzly Bear, no ale nic dziwnego, skoro album produkował Chris Taylor. Brzmienie na Big Echo jest czasem monumentalne a czasem bardzo delikatne, album do końca się nie nudzi i zyskuje z każdym przesłuchaniem.



3: Local Natives - Gorilla Manor

Kontunyacja Fleet Foxes. Tyle że tutaj nie ma żadnych koniekcji. Po prostu Local Natives idą podobną drogą i stawiają na linie wokalne, chóry i chórki. Dużo tu także akustyki i smyczków. Wszystko bardzo piękne i właściwie nie ma gorszych momentów ani przez chwilę.



2: Steve Mason - Boys Outside

Kiedyś lider The Beta Band, dziś nagrywający solo, Steve Mason stworzył trochę rozliczeniowy, ale bardzo liryczny, wręcz "medytacyjny" album. Wyjątkowe melodie, proste gitary i specyficzny wokal Masona tworzą niezwykłą, piękną płytę.



1: Broken Social Scene - Forgiveness Rock Record

Bez wątpienia dla mnie numer jeden roku. Od początku podobała mi się ta muzyka, jednak w drugiej połowie roku odkryłem ją na nowo, zwracając uwagę na fantastycze partie perkusji, wielokrotnie nakładane partie gitar czy instrumentów dętych. Do tego absolutna mieszanka stylistyczna wbrew pozorom tylko poprawia odbiór całości, ponieważ piosenki są starannie dopracowanie i w większości wręcz znakomite.







Piosenki roku (kolejność przypadkowa):







Beach House - Real Love .mp3
Found at bee mp3 search engine




20 grudnia 2010

Setlista Audycji "Muzyczne Podsumowanie 2010r."


Dnia 18.12.2010r. na antenie Studenckiego Radia Egida odbyła się specjalna audycja podsumowująca 2010r. w muzyce. W jej trakcie zagrałem:

12: 30 - 15:30

Polska:

1. Sorry Boys - Salty River ("Hard Working Classes",2010)
2. Iowa Super Soccer - My World ("Stories Without Happy Ending",2010)
3. We Call it a Sound - Hospital Pub Note ("Animated",2010)
4. Voo Voo - Wszyscy Muzycy to Wojownicy ("Wszyscy Muzycy to Wojownicy, 2010)
5. Igor Boxx - Last Party in Breslau ("Breslau",2010)
6. Ms. No One - Skoro ("The Leaving Room",2010)
7. Lunatic Soul - Wanderings ("Lunatic Soul II",2010)
8. Lao Che - Magistrze Pigularzu ("Prąd Stały / Prąd Zmienny",2010)
9. Strachy na Lachy - Ten wiatrak, ta Łąka ("Dodekafonia",2010)
10. Indigo Tree - Hardlakes ("Blanik",2010)
11. Digit All Love - Do Ciebie Poprzez Czas ("V",2010)

Świat:

12. Jocelyn Pook - Loving Strangers ("Habitacion En Roma",2010)
13. Skunk Anansie - Feeling The Itch ("Wonderlustre",2010)
14. Paul Weller - Find the Torch, Burn the Plans ("Wake Up The Nation",2010)
15. Kings of Leon - Back Down South ("Come Around Sundown",2010)
16. Deerhunter - Memory Boy ("Halcyon Digest", 2010)
17. Tindersticks - She Rode Me Down ("Falling Down a Mountains",2010)
18. John Legend & The Roots - Hard Times ("Wake Up",2010)
19. Shearwater - Hidden Lakes ("The Golden Archipelago",2010)
20. Tunng - Hustle ("...And Then We Saw Land",2010)
21. Warpaint - Majesty ("The Fool",2010)
22. Crystal Castles - Celestica ("Crystal Castles II",2010)
23. Bonobo - Kong ("Black Sands",2010)
24. I Am Kloot - Lately ("Sky at Night",2010)
25. Belle & Sebastian - Write About Love ("Write About Love",2010)
26. These New Puritans - Attack Music ("Hidden",2010)
27. Janelle Monae - Come Alive ("The ArchAndroid",2010
28. The Dead Weather - Gasoline ("Sea of Cowards",2010)
29. Gorillaz - Stylo ("Plastic Beach",2010)
30. The Roots - Dear God 2.0 ("How I Got Over",2010)
31. The National - Vanderlye Crybaby Geeks ("High Violet",2010)

15:30 - 16 Playlista

Z muzycznymi pozdrowieniami, Sławomir Kruk

12 grudnia 2010

Oceniamy: Warpaint - The Fool


Słuchając po raz kolejny debiutanckiego albumu grupy Warpaint nie mogę się nadziwić, jak w tak słonecznym miejscu, jakim jest Kalifornia mogła powstać, tak mroczna i chwytająca za serce muzyka. I nie przypadkowo o tym wspominam, gdyż olbrzymia siła wyrazu jaką znajdziemy na „The Fool” porusza do głębi, a uzyskano ją przy minimalnych środkach i za sprawą klasycznego instrumentarium złożonego z gitar, basu oraz perkusji.

Zaskoczenie tym większe, bowiem za szyldem Warpaint ukrywają się cztery utalentowane, piękne kobiety z Los Angeles, które materiał na swój debiutancki krążek szykowały od blisko sześciu lat wydając po drodze epkę „Exquisite Corpse” (2009r.) z paroma premierowymi piosenkami. Nad jej produkcją czuwał John Frusciante - ówczesny chłopak wokalistki Warpaint Emily Kokal. Dodatkowo przez skład zespołu przewinął się także aktualny gitarzysta Red Hot Chili Peppers Josh Klinghoffer. Towarzystwo trzeba przyznać, jak na początek wyśmienite.

Jednakże Warpaint zdecydowanie bliżej do ubiegłorocznego debiutanta The XX, niż do zaprzyjaźnionych muzyków z Red Hot Chili Peppers. Wszystko za sprawą różnych odcieni melancholii, jakie znajdziemy na „The Fool”. Posępna muzyka przywołująca swoim klimatem najlepsze osiągnięcia takich zespołów, jak: The Cure, The Smiths, Joy Division czy Jesus & Mary Chain działa hipnotyzująco, pomimo wyraźnie słyszalnych zapożyczeń. W nieśpiesznych i dość długich utworach liczy się przede wszystkim autentyczność i szczerość przekazu, a tego nie można im odmówić. Słuchając Emily Kokal śpiewającej słowa „Don’t you call anybody else baby, couse I’m your baby still. You took a long time to make it, but I’ve never changed my mind” czuje się zresztą, że są one autentyczne i wyszły z głębi jej serca.

„The Fool” jest bardzo intymną płytą rozpisaną na trzy głosy, gdyż poza Emily wokalnie udzielają się także Theresa Wayman oraz Jenny Lee Lindberg. Głos Theresy świetnie wypada zwłaszcza w przytulańcu „Majesty”, gdzie pierwsze partie gitary kojarzą się ze słynnym podkładem do serialu „Miasteczko Twin Peaks”. Wokale dziewczyn z Warpaint są o tyle istotne, że w związku z bardzo ograniczonym instrumentarium stanowią, tak naprawdę wiodący element tej muzycznej układanki i spajają ją w całość. Warto zwrócić uwagę na przewijające się w tle rozdygotane gitary (m.in. w „Bees”) oraz na użycie pianina w wieńczącym album utworze „Lissie’s Heart Marmur”. Swoją drogą ten numer można by uznać za kwintesencje dotychczasowego stylu zespołu. Posępny aż do bólu z ładną linią melodyczną i z przejmującym tekstem. Wciąga, zachwyca i pochłania bez reszty. Debiut na najwyższym poziomie jakości. Już nie mogę doczekać się, co dziewczyny z Warpaint wymyślą na swojej płycie numer dwa.

Ocena: 4,5
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj:





8 grudnia 2010

30 rocznica śmierci Johna Lennona


Jako wielki fan The Beatles nie mogłem nie pozwolić sobie na umieszczenie komentarza na temat rocznicy dramatycznych wydarzeń przed Dakota House równo 30 lat temu. Późnym wieczorem, John Lennon dostał 4 kulki od szaleńca/dziwaka/moralnego popaprańca/sługusa politycznego? Sam nie wiem...O muzyku Bitelsów, jak i o samej czwórce napisali dziennikarze i biografowie różni tyle, że trudno cokolwiek nowego i niespodziewanego dodać.

John miał kaprysy i wiele dziwnych osobowościowych przypadłości, jednak jednego nie można mu odmówić: zawsze był sobą i starał się żyć w zgodzie z sobą. John już w 1967 szukał sposobu na ucieczkę z The Beatles, lecz jak czytamy w Antologii The Beatles: "Nie miałem na to odwagi". Etykieta Beatlesa coraz bardziej dusiła Lennona, czemu dawał dosadny wyraz w wielu wywiadach po rozpadzie zespołu: "Podrzucali nam niepełnosprawnych, kaleki na wózkach, traktowali nas jakiś pieprzonych Bogów". To Lennon zaproponował kolegom zaprzestanie koncertowania w 1966 roku; miał dość wiecznie wrzeszczącego tłumu; granie na żywo przestało być przyjemnością a stało się monotonną rutyną, zespół nie dodawał utworów z Revolver czy Rubber Soul do koncertowego repertuaru, tylko odgrzewał stare kotlety. Nic zatem dziwnego, że Lennon, ku zmartwieniu menedżera Briana Epsteina powiedział „dość” i Beatlesi ostatni raz zagrali 29 sierpnia 1966 roku. Poznanie awangardzistki w osobie Yoko Ono tylko dopełniło sytuacji, która niedługo stała się faktem: John nie chce już być Beatlesem.

Tutaj biografowie są podzieleni na tych, którzy widzą w Yoko odpowiedzialną za rozpad The Beatles i na tych, którzy widzą w niej pewien dodatek do zbliżającego się nieuchronnie końca. Możliwe, że gdyby nie Yoko, John z braku perspektywy trochę dłużej byłby Beatlesem, jednak dość wątpliwe jest, czy wytrzymałby długo. Już w 1970 roku przecież śpiewał na płycie Plastic Ono Band: „I don’t believe in Beatles”. Wpływ Yoko Ono na te słowa zapewne jest duży, jednak i bez niej prędzej czy później by padły. Rola Beatlesa nie była dla Johna. To McCartney wolał łasić się do tłumu, udzielać wywiadów, skończywszy na pisaniu popowych perełek. Johna to nie obchodziło – pisał nie dla tłumu, pisał dla siebie, troszkę mierząc się z własnych talentem i trochę dając pstryczka w nos fanom – np. niecodzienną pieśnią Revolution 9. Yoko Ono wyraźnie otworzyła Lennona na eksperymenty i ściągnęła na ziemię – John jakby czekał na kogoś takiego. Potem będzie mówił, że przed Yoko „Był tylko sen”.

Może jest to trochę przykre dla pierwszej żony i pierwszego syna zastrzelonego przed 30 laty Beatlesa, ale John szukał ucieczki z poukładanego, ale nudnego życia rodzinnego. Przede wszystkim potrzebował natchnienia od osoby którą kochał, a takowego w pierwszej żonie Cynthii nie znalazł. Ożenił się trochę z przymusu, dowiedziawszy się, że pani Cynthia Powell jest w ciąży, szybko urodził się synek Julian ale dla Johna nie była to miłość życia. Może i kochał żonę, ale nie do końca była to miłość szczera, taka miłość, z „braku wyboru”. Cynthia była raczej jego kochanką i opiekunką, aniżeli partnerką i żoną. Zresztą wtajemniczeni już wtedy wiedzieli, że Lennon nie jest wierny swojej żonie, korzystał z usług gruppies i bywał na imprezach u różnych kobiet. O zdradzie śpiewał nawet w piosence „Norwegian Wood” w 1966 roku, ale tak, by żona się nie zorientowała…

Po poznaniu Yoko widać było, jaka zmiana nastąpiła w Johnie, to przez nią dostrzegł w kobietach coś więcej, niż tylko obiekty zaspokajania męskich potrzeb (Woman is the nigger of the world). To, że był pacyfistą wiadomo było od dawno, ale to przez Yoko pozbawił się resztki konformistycznych złudzeń i dał upust swojej szczerości rozbierając się przed kamerą, pozując nago do okładki płyty (Two Virgins), czy przeprowadzając akcję pokojową „bed-in”. I wtedy zaśpiewał: „I just believe in me”…

Popatrzmy jeszcze na twórczość Johna po rozpadzie The Beatles. Beatlesi nie mieli wątpliwości, że John będzie na swoich solowych płytach rozliczał przeszłość i tak było. Dostało się mocno choćby McCartneyowi, z którym John pozostawał po rozpadzie Beatlesów w dość skomplikowanych relacjach; z jednej strony w pewnym sensie nadal kochał Paula jak brata, z drugiej dawał upust jego megalomanii (dostało mu się zwłaszcza w How Do You Sleep z "Imagine"). John miał pretensje do McCartneya, że ten po śmierci menedżera Epsteina przejął stery nad zespołem i zaczął nim rządzić. Opowiadał w wywiadach, jak to Paul mówił: "To teraz nagramy płytę; to teraz zrobimy to i to". Bardzo irytowało to Lennona, chyba ostatniego człowieka, który lubił słuchać poleceń..

W piosenkach Johna zawsze ważny był tekst, jednak po rozpadzie Fab Four, jego piosenki nabrały jeszcze bardziej poetyckiego wyrazu. Śpiewał głównie o miłości do Yoko (Love, Oh, Yoko), resztą w sposób bardzo przekonywujący; ale także o problemach trudnych, jak podziały społeczne (Working Class Hero), ale przede wszystkim rozliczał przeszłość: relacje z matką, której przeważnie w jego życiu nie było (Mother), czy dystansował się od bogów i bożków (God). Na pewno ściana dźwięku Phila Spectora zrobiła w jego piosenkach swoje, jednak brak pozostałych Beatlesów spowodował, że jego twórczość stała się dość surowa i szorstka w przypadku utworów rozliczeniowych i poetycko piękna w przypadku ballad. Brakowało jednak wyraźnie harmonii wokalnych, instrumentalnych dodatków i smaczków, z których znani byli Beatlesi. Nie było już pełnych poczucia humoru piosenek typu You Know My Name, czy eksperymentalnych dziwactw w rodzaju I'am The Warlus. Twórczość Lennona po Beatlesach stała się zdecydowanie poważna. Tego luzu przyznam szczerze zawsze w solowej twórczości Lennona mi brakowało, ale wtedy jak sam mówił "Był we śnie", więc artysta najwyraźniej bronił się w ten sposób przed beznadziejnością bytu.

Dziś nikt nie wie, co zrobiłby John przez te 30 lat, jak dobre piosenki czy płyty by napisał. Kim dziś byłby? Zaangażowanym społecznikiem, może zamkniętym w sobie samotnikiem czy wreszcie korzystającym z życia balowiczem…Jedno jest pewne: świat stracił znakomitego muzyka i – czy się to podoba czy nie – wybitną, silną osobowość. Bo trzeba mieć wielką odwagę, żeby wystąpić z szeregu i pójść w swoją stronę. John zawsze szedł tam gdzie chciał…
Na zakończenie subiektywny wybór utworów solowych Johna













Wybrał Marcin Bareła

The Best of 2010, czyli najlepsze płyty zdaniem prasy muzycznej:


NME:

1. These New Puritans – Hidden
2. Arcade Fire – The Suburbs
3. Beach House – Teen Dreem
4. LCD Soundsystem – This Is Happening
5. Laura Marling – I Speak Because I Can

Mojo:

1. John Grant – Queen Of Denmark
2. Arcade Fire – The Suburbs
3. MGMT – Congratulations
4. Edwyn Collins – Losing Sleep
5. The Black Keys – Brothers

Q Magazine:

1. Arcade Fire - The Suburbs
2. Robert Plant - Band Of Joy
3. Plan B - The Defamation Of The Strickland Banks
4. Laura Marling - I Speak Because I Can
5. Vampire Weekend – Contra

Uncut:

1. Joanna Newsom – Have One On Me
2. Neil Young - Le Noise
3. Paul Weller – Wake Up The Nation
4. Arcade Fire - The Suburbs
5. Robert Plant - Band of Joy

Drowned in Sound:

1. Emeralds – Does it Look Like I’m Here?
2. The National – High Violet
3. Deftones – Diamond Eyes
4. Perfume Genius – Learning
5. The Knife – Tomorrow, In a Year

Clash:

1. Arcade Fire - The Suburbs
2. Gonjasufi - A Sufi And A Killer
3. Caribou - Swim
4. Pantha Du Prince - Black Noise
5. Beach House - Teen Dream

Spin:

1. Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy
2. Deerhunter – Halcyon Digest
3. Arcade Fire – The Suburbs
4. LCD Soundsystem – This Is Happening
5. Jamey Johnson – The Guitar Song

Rolling Stone:

1. Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy
2. The Black Keys – Brothers
3. Elton John and Leon Russel - The Union
4. Arcade Fire - The Suburbs
5. Jamey Johnson – The Guitar Song

Paste Magazine:

1. LCD Soundsystem – This is Happening
2. Janelle Monae – The ArchAndroid
3. Mumford& Sons – Sigh No More
4. Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy
5. Titus Andronicus: The Monitor

MTV:

1. The National – High Violet
2. Vampire Weekend – Contra
3. Titus Andronicus – The Monitor
4. Janelle Monae – The ArchAndroid
5. LCD Soundsystem – This Is Happening

Rough Trade:

1. Caribou – Swim
2. Gil Scott – Heron – I’m New Here
3. These New Puritans – Hidden
4. Caitlin Rose – Own Side Now
5. Phosphorescent – Here’s To Taking It Easy

Stereogum:

1. Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy
2. Arcade Fire - The Suburbs
3. Beach House - Teen Dreem
4. Sufjan Stevens - The Age of Adz
5. Robyn - Body Talk

Billboard:

1. Susan Boyle - I Dreamed a Dream
2. Eminem - Recovery
3. Lady Antebellum - Need You Now
4. Lady Gaga - The Fame
5. Justin Bieber - My World 2.0

The Quietus:

1. Liars - Sisterworld
2. Salem - King Night
3. Swans - My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky
4. These New Puritans - Hidden
5. The Fall - Your Future Our Clutter

Pitchfork:

1. Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy
2. LCD Soundsystem – This Is Happening
3. Deerhunter – Halcyon Digest
4. Big Boi - Sir Lucious Left Foot: The Son Of Chico Dusty
5. Beach House - Teen Dream

Guardian:

1. Janelle Monae – The ArchAndroid
2. Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy
3. Hot Chip - One Life Stand
4. Arcade Fire - The Suburbs
5. These New Puritans – Hidden

Kolejne zestawienia będę sukcesywnie dopisywał.. Natomiast nasze podsumowania (moje i Marcina) pojawią się na blogu w drugiej połowie grudnia.

Zebrał: Sławomir Kruk

7 grudnia 2010

Oceniamy: Badly Drawn Boy - It's What I'm Thinking Part One: Photographing Snowflakes


“Are you ready to be in love again?” pyta na swym siódmym studyjnym albumie Badly Drawn Boy. Pytanie to wbrew pozorom jest jak najbardziej zasadne, gdyż silna niegdyś pozycja Damona Gougha potwierdzona m.in. otrzymaniem Mercury Prize za album „The Hour of Bewilderbeast” uległa w ostatnim czasie sporemu nadszarpnięciu.

Na szczęście płyta o długim tytule „It’s What I’m Thinking Part One: Photographing Snowflakes” zapowiadana jako pierwsza część trylogii przywraca wiarę w zdolności kompozytorskie „Źle Narysowanego Chłopca”. Intrygującą kwestią jest już pochodzenie samego tytułu stanowiącego wynik dyskusji, w jaką wdał się muzyk podczas pewnego rautu. W trakcie rozmowy ze znajomymi dotyczącej przykładu "najcięższej" pracy odparł, iż mógłby uznać za nią fotografowanie płatków śniegu, gdyż ich uchwycenie jest po prostu niemożliwe. Podobnie jest z muzyką oraz przekazem słownym najnowszego wydawnictwa Badly Drawn Boya. Próbuje on uchwycić na „It’s What I’m Thinking Part One: Photographing Snowflakes” coś ulotnego, zatrzymać na dłużej momenty przechowywane w swojej pamięci od dawien dawna. Większość nowych piosenek utrzymana jest w bardzo osobistym tonie, a jedna z nich przeleżała w jego domowym archiwum prawie dwadzieścia lat („This Electric”) czekając na odpowiedni moment do rejestracji.

Dodatkowo zaaranżowano je w znacznej większości na orkiestrę i przypominają swą formą ścieżkę dźwiękową do pewnego tajemniczego i „nierealnego” filmu, którego bohaterem mógłby być sam Damon Gough. Poddając analizie jego teksty można zauważyć, że na nowym albumie Damon wyraźnie chce zerwać z postrzeganiem siebie jako „wiecznego chłopca” co sugerować mogłyby fragmenty konkretnych tekstów: „Throw me to the lions, make me a man” („The Order of Things”), czy „All I ask is you treat me like a man” („You Lied”). Muzycznie trudno mi wskazać faworyta spośród dziesięciu nowych kompozycji, gdyż w porównaniu z jego poprzednimi dwoma albumami („Born in the UK” oraz „Is there nothing We could do?”) ten zawiera praktycznie same udane piosenki utrzymane w charakterystycznym dla niego stylu. Królują, więc powolne kompozycje z trochę „płaczliwym” wokalem Damona, gdzie liczy się przede wszystkim zanurzenie w specyficznym klimacie, bowiem artyście nigdzie się nie śpieszy, a siła jego spokoju działa na słuchaczy relaksacyjnie.

Jednakże, gdybym miał wybrać swojego faworyta to pewnie zdecydowałbym się na przepiękną kompozycję „I Saw You Walk Away” zarejestrowaną z orkiestrowym przepychem, a zwieńczoną nagle urywającą się partią klawiszy. Tekstowo Damon Gough odnosi się w niej do upływającego czasu („Time that you waste turns into memories and fade away”), który dla utraconej miłości jest bezlitosny zostawiając w pamięci tylko rozmyte wspomnienia. Jeden z magicznych momentów na płycie podkreślającej, że przyszłość jest wyłącznie w naszych rękach („just then you realize your future is all in your hands”). Warto poddać się tym dźwiękom. Emocje gwarantowane.

Ocena: 4
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj:





30 listopada 2010

Oceniamy: Ms. No One - The Leaving Room


Rzadko na polskiej scenie zdarzają się tak wyjątkowe i niecodzienne zjawiska jak Ms. No One. Wyjątkowe z tego względu, że wbrew wszelkiej logice podążają tylko w sobie znanym kierunku. Niecodzienne, bowiem o muzyce tej tysko – krakowskiej grupy można napisać dosłownie wszystko ale z pewnością nie to, że przynosi zastrzyk pozytywnej energii i da się przy niej wyszaleć.

Debiutancki krążek Ms. No One „The Leaving Room” jest bowiem płytą zupełnie innego kalibru, w którą trzeba się uważnie wsłuchać, aby odkryć zawarte w niej piękno. Ładnie smutne piosenki z dużą ilością przewijających się dzwonków budzić mogą bezpośrednie skojarzenia z Islandią, a neurotyczny, trochę nierzeczywisty klimat nasycony odpowiednią głębią i mrokiem sugeruje, że tak mógłby brzmieć np. Portishead, gdyby jego muzycy urodzili i wychowali się w Polsce. Zresztą echa kultowej bristolskiej grupy pobrzmiewają w mocno elektronicznym zwieńczeniu piosenki „Wwa”.

Autorką wszystkich piosenek zawartych na „The Leaving Room” zarówno pod względem muzyki, jak i słów jest Joanna Piwowar. To ona założyła Ms. No One w lipcu 2008r. i na pierwsze poważne sukcesy nie musiała zbyt długo czekać. Za wykonanie piosenki „Colder” podczas Vena Music Festival otrzymują nagrodę publiczności. Rok później wygrywają festiwal GRAMY w Szczecinie oraz wsławiają się zagraniem pełnowymiarowego koncertu w radiowym studiu im. Agnieszki Osieckiej nie mając na koncie nawet debiutanckiej płyty.

Jednakże te wszystkie nagrody nie są kwestią przypadku, co potwierdza album „The Leaving Room” stanowiąc pewną spójną opowieść zarówno pod względem muzycznym, jak i tekstowym. Muzycznie islandzka bajkowość przemieszana została z intensywną głębią bristolskiego trip-hopu, nad którą unosi się łagodny śpiew Joasi Piwowar. Gdzieniegdzie co prawda pojawiają się mocniejsze partie gitar, jak w „Back Shelf Girl” czy w „Not This Time”, ale nie ma to jednak większego znaczenia dla odbioru całości.

Specyficzny klimat podtrzymują oniryczne teksty Joanny Piwowar śpiewane zarówno w języku polskim, jak i w angielskim. Akcent między nimi rozłożono mniej więcej po połowie, choć znajdziemy na płycie także i jeden utwór, gdzie wokalizy angielsko – polskie występują razem wzajemnie się uzupełniając. W piosence „Ik” polskie słowa „Moje niebo już dojrzewa nad tobą ciemne” zapętlone zostały z anglojęzycznymi zwrotami typu: „I forget how to swim so I”m drown”. Generalnie w tekstach dominuje smutek („Patrzę na niebo w kałużach”, „Synchronizuję się z deszczem”, „Zapodziałam siebie gdzieś we mgle”, „Cry is only way to change my mind”) oraz tematyka snu („Sometimes I just wanna sleep”, „Budzisz się w cudzym śnie, chociaż wcale nie zasypiasz”). Zaskakujące w tym wszystkim jest to, że pomimo tej dwujęzyczności cała płyta brzmi bardzo spójnie, co jest niewątpliwą zasługą producenta Sławomira Bardadyna.

Na szczególną uwagę zasługuje również oprawa graficzna idealnie komponująca się z zawartością muzyczną płyty. Po rozłożeniu okładki naszym oczom ukazuje się zdjęcie broczącej w śniegu liderki zespołu, co w kontekście słów zamykających ostatnią piosenkę „Grudzień” („Chciałabym zatrzymać tą zimę dla Ciebie”) budzi zrozumiałe skojarzenia. Obiecujący debiut i zarazem powiew świeżości na naszym mocno skostniałym rynku muzycznym.

Ocena:4
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj:





23 listopada 2010

JAM THE CLUB TOUR 2010 !!!!


Tej jesieni, w głównych miastach Polski odbędą się koncerty w ramach wspólnej trasy, organizowanej przez firmę House. Będzie to trasa dwóch alternatywnych grup: D4D
(znanej wcześniej jako Dick4Dick) i L.Stadt.

Obie grupy będą promowały swoje najnowsze wydawnictwa: D4D- „Who’s Afraid Of?” (premiera 08.11), L.Stadt- EL.P (premiera 06.12), wydawcą w obu przypadkach jest Mystic Production.

Zespoły w dość osobliwy sposób zapowiadają, a w zasadzie zachęcają do swoich koncertów:

"4 powody dla których musisz przyjść na jeden z koncertów D4D i L.Stadt na trasie Jam the Club:

1. Znaczne osłabienie kursu dolara w ostatnim czasie.
2. Umacnianie się rynku muzyki poza telewizyjnej w Polsce.
3. Myślisz o swojej przyszłości i już teraz inwestujesz w nas.
4. Nie jesteś tchórzem i przyjdziesz!

21.11 Białystok- Metro
22.11 Olsztyn- Andergrant
23.11 Warszawa – Hard Rock Cafe (tylko D4D)
24.11 Kraków- Forty Kleparz
25.11 Łódź- Łódź Kaliska
26.11 Częstochowa- Teatr From Poland
29.11 Gdańsk- Parlament
01.12 Wrocław- Bezsenność
02.12 Katowice- Cogitatur
03.12 Sanok- Pani K.
04.12 Lublin- Graffiti
09.12 Toruń- Lizard King
11.12 Szczecin - Słowianin
12.12 Zielona Góra- Kawon

przedsprzedaż: 20 zł, w dniu koncertu: 25 zł

Warto się wybrać chociażby, aby posłuchać przedpremierowo nowego materiału grupy l.Stadt, którego premiera odbędzie się parę dni po katowickim koncercie. Prawdopodobnie podczas koncertu będzie można zakupić to nowe wydawnictwo..

21 listopada 2010

Calexico, Ars Cameralis, 18.11.2010r.


Tegoroczna edycja festiwalu „Ars Cameralis”, odbywającego się niezmiennie od 19-tu lat na terenie aglomeracji śląskiej rozkręciła się w najlepsze. 13 listopada nieliczni szczęśliwcy mieli przyjemność obcować z muzyką amerykańskiej formacji The National, a dosłownie parę dni później czekała nas kolejna miła niespodzianka, którą z pewnością był koncert występującego po raz drugi w Polsce zespołu Calexico.

Calexico uznawane jest za jeden z najciekawszych zespołów nurtu Americana - ich muzyka z amerykańsko – meksykańskiego pogranicza jest wypadkową wielu różnorodnych stylistyk takich, jak: folk, post rock, jazz, fado, bossa nova, czy country. Wszystkie te wpływy i inspiracje wymieszane razem tworzą bardzo oryginalną konsystencje, stąd nie mogło mnie zabraknąć w katowickim Jazz Clubie Hipnoza.

Jednakże zanim nastąpiła chwila, w której muzycy z Arizony mogli wejść na scenę i rozruszać publiczność swoimi oryginalnymi dźwiękami, organizatorzy pokreślili, że o występ Calexico zabiegali od lat. W lutym tego roku ponowili zapytanie, ale odpowiedź po raz kolejny była odmowna i gdy wydawało się, że sprawa jest już przesądzona i zespół nie pojawi się w Polsce przyszedł e-mail o treści „Kiedy mamy przyjeżdżać?”. Zaproszenie do Berlina na urodzinowy koncert z okazji dwudziestolecia wytwórni City Slang umożliwiło muzykom Calexico odwiedzenie również i naszego kraju.

Punktualnie o 19.45 muzycy weszli na scenę rozpoczynając swoje półtoragodzinne show utworem „The Book and the Canal” z przełomowej dla nich płyty „Feast of Wire” z 2003r. Jak się później miało okazać materiał z tej płyty zdominował cały koncert pozostawiając miejsce tylko na pojedyncze wycieczki do pozostałych albumów. Co nie zmienia faktu, że i tak rozpiętość stylistyczna była spora, a częste wymiany instrumentów przez muzyków (każdy poza perkusistą grał na co najmniej 2-4 instrumentach w czasie koncertu) powodowały, że na brak wrażeń ze sceny nie mogliśmy narzekać. Calexico bowiem to nie tylko oryginalna muzyka, ale także i szerokie instrumentarium, z tak rzadko używanymi instrumentami, jak elektryczna gitara stalowa, na której Paul Niehaus wyciągał niespotykane emocje grając na niej samymi koniuszkami palców.

Radość bijąca z twarzy muzyków udzielała się tłumnie zgromadzonej publiczności, która sowicie odwdzięczała się z otrzymywanej energii nagradzając zespół ogromnymi brawami. Zespół natomiast wyciągał z rękawa takie niespodzianki, jak psychodeliczną i mocno zniekształconą wersję „Love Will Tear Us Apart” z repertuaru Joy Division. A podczas bisu sięgnęli również po jeden z ostatnich przebojów Arcade Fire „Ready to Start” otrzymując za jego wykonanie należyte brawa. Wokalista i zarazem lider – Joey Burns w przerwach między kolejnymi numerami dziękował za gorące przyjęcie oraz nie ukrywał dumy z tego, że mogą swoim koncertem wesprzeć kandydaturę Katowic jako kandydata na Europejską Stolicę Kultury. Nie zabrakło również podziękowań dla Jazz Clubu Hipnoza za pyszne jedzenie, jakim zostali ugoszczeni w trakcie przygotowań do koncertu.



W związku z tak ciepłym przyjęciem nie mogło obyć się bez bisu, na który muzycy Calexico zostali wywołani nie tylko brawami, ale także poprzez tupanie nogami. W jego trakcie usłyszeliśmy takie utwory, jak: klasycznie jazzowy „Crumble”, gitarowy „Ready to Start” oraz latynoski „Guero Canelo”. W czasie tego ostatniego publiczność śpiewała tytułowy zwrot razem z wokalistą. Na drugi bis muzycy Calexico niestety już nie wyszli, pomimo bardzo intensywnych prób przywołania przez rozgrzaną publiczność.

Szkoda, bo półtoragodzinny koncert wraz z bisem pozostawił jednak pewien niedosyt. Mnie osobiście zabrakło paru nagrań z ostatniej płyty „Carried to Dust” z „Two Silver Trees” na czele. W sumie z ostatniego studyjnego wydawnictwa zespołu usłyszeliśmy zaledwie „Inspiracion” zaśpiewane samodzielnie przez jednego z trębaczy zamiast albumowej wersji nagranej w duecie damsko – męskim. Jednakże to wszystko nie zmienia faktu, że Calexico pokazało się w Katowicach w wyśmienitej formie ze zjawiskowym brzmieniem, ogromną energią, a licznie zebrana publiczność potrafiła im to sowicie wynagrodzić.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

tekst powstał na potrzeby serwisu magnetoffon.info i można go znaleźć tutaj: http://www.magnetoffon.info/artykuy/relacje/376-calexico-na-ars-cameralis.html

15 listopada 2010

Oceniamy: Kings of Leon - Come Around Sundown



Wiele gorzkich słów padło w ostatnim czasie pod adresem nowego wydawnictwa Kings of Leon “Come Around Sundown” bijącego rekordy sprzedaży na całym świecie. Chłodnie przyjęto go zwłaszcza w prasie europejskiej (np. NME 5/10), gdzie dotychczas mieli status niekwestionowanej gwiazdy. W Polsce również trudno odnaleźć w gąszczu negatywnych opinii (wyróżnia się wśród nich zdecydowanie ta opublikowana w listopadowym numerze Hiro z oceną 1/10) słowa uznania. Można powiedzieć, że modna stała się wśród dziennikarzy licytacja, kto kogo przebije i znajdzie więcej mankamentów i zada bardziej wyszukane uszczypliwości w ocenie zawartości nowego materiału chłopaków z Tennessee.

W moim odczuciu większość tych negatywnych opinii jest mocno przesadzona. Co prawda nie udało się Kings of Leon przebić swojej najlepszej płyty, którą w moim mniemaniu nadal pozostaje „Because of the Times” z 2007r., ale i tak znajdziemy na „Come Around Sundown” wspaniałe momenty. Jednakże, aby móc się nimi w pełni delektować trzeba poświęcić znacznie więcej uwagi niż dotychczas, gdyż większość gitar ukryto pod wypolerowaną produkcją, a za sprawą obróbki studyjnej nowe piosenki Kings of Leon nabrały bardziej przestrzennego brzmienia kojarzącego się niewątpliwie z ostatnimi dokonaniami U2. Zadziornych gitar jest tu wprawdzie niewiele, ale jak już się pojawiają np. w „Mary” (swoją drogą ładna solówka pod koniec numeru) to są na tyle charakterystyczne, że trudno je pomylić z innym zespołem.

W nowej muzyce Kings of Leon zauważyć można także silny powrót do korzeni, który słyszalny jest choćby w singlowym „Radioactive” (ze znaczącymi słowami: „It's in the water, It's in the story of where you came from”). W „Back Down South” składają natomiast hołd amerykańskiej prowincji, gdzie pobrzmiewają skrzypki w tle oraz unosi się radość ze wspólnego śpiewania. W końcówce tego utworu zastosowano ponadto typowe dla muzyki gospel rozwiązania wokalne. Gdzieniegdzie słychać także bluesowe i alt - countrowe naleciałości.

Jednakże najbardziej zaskakującymi fragmentami „Come Around Sundown” pozostają takie utwory jak „Beach Side” czy „Pony Up”, gdzie największy nacisk położono na zbudowanie odpowiedniego rytmu. Pędzącego nie jak dotychczas z mocą rockowej petardy i przywołującego najlepsze lata nurtu „new rock revolution”, ale nastawionego na zupełnie odmienne horyzonty muzyczne. Ponoć muzycy Kings of Leon przed rejestracją nowych nagrań słuchali sporo surferskiej muzyki (m.in. The Drums, Surfer Blood) i to daje się odczuć w ciepłym, pulsującym brzmieniu i plażowym charakterze niektórych piosenek z „Beach Side” na czele.

Materiał zawarty na „Come Around Sundown” stanowi nowe otwarcie w twórczości Kings of Leon i za to należą im się ogromne brawa. Mogli w końcu nagrać całą płytę złożoną z takich utworów, jak „Sex on Fire” oraz „Use Somebody” i większość ludzi byłaby zachwycona. Wybrali jednak znacznie trudniejszą drogę nagrywając zupełnie świeży i niejednoznaczny w ocenie materiał, który jak przypuszczam zupełnie inaczej będzie się odbierało za parę lat, gdy medialna wrzawa ucichnie. W moim odczuciu jest to dobra płyta, zawierająca wiele świeżych pomysłów i ekscytujących momentów, może nadmiernie pozbawiona rockowego pazura kosztem produkcji, ale jestem święcie przekonany, że ta zachwiana proporcja ulegnie diametralnej poprawie podczas występów na żywo. Mam nadzieję, że zobaczymy ich również w Polsce.

Ocena: 4
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj:




8 listopada 2010

Oceniamy: Belle & Sebastian - Write About Love



Szkocka grupa Belle & Sebastian dowodzona przez Stuarta Murdocha, pomimo że w pewnych kręgach otaczana jest niemal kultem, to do tej pory nie zdołała odnieść wymiernego sukcesu komercyjnego. To się zapewne nie zmieni i tym razem po wydaniu „Write About Love” – ich ósmej studyjnej płyty, choć chciałbym się mylić, gdyż materiał z nowego albumu Belle & Sebastian przynosi znakomitą porcje eleganckiego retro popu.

„Write About Love” ukazuje się cztery lata po wydaniu „The Life Pursuit” i jest konsekwentną kontynuacją tamtego albumu. Zespół nie zrezygnował ze wsparcia producenckiego Tony’ego Hoffera. W efekcie podczas sesji nagraniowych w Los Angeles (California, USA) udało się uzyskać niezwykle ciepłe brzmienie poszczególnych instrumentów, co wyraźnie słychać w subtelnym klimacie całej płyty.

Potencjalnych następców „Funny Little Frog”, „Like Dylan in the Movies” czy „I’m a Cuckoo” znajdziemy tutaj co najmniej kilka. Zjawiskowy jest zwłaszcza numer tytułowy zaśpiewany przez Stuarta Murdocha w duecie z popularną aktorką Carey Mulligan (na ekranach polskich kin można ją było ostatnio zobaczyć w „Była sobie dziewczyna”). Bardzo chwytliwa melodia i do tego jeden z najbardziej nośnych refrenów, jakie dane było mi słyszeć w ostatnim czasie. Jednakże utworów skomponowanych na dwa („Little Lou, Ugly Jack, Prophet John”) bądź trzy głosy („I Want the World to Stop”) jest tu znacznie więcej. Skrzypaczka Sarah Martin i gitarzysta Stevie Jackson nie tylko wspomagają wokalnie Stuarta Murdocha tworząc typowe dla Belle & Sebastian harmonie wokalne, ale w paru kompozycjach („I Didn’t See It Coming”, „I Can See Your Future”, „I’m Not Living in the Real World”) ich głosy zdecydowanie wychodzą na pierwszy plan. Gościnnie jeden z utworów uświetniła ponadto Norah Jones co jest na tyle istotne, że przepiękna ballada „Little Lou, Ugly Jack, Prophet John” równie dobrze mogłaby się znaleźć na którejś z jej solowych płyt. Co zresztą już nastąpiło za sprawą wydanego 2 listopada albumu „...Featuring Norah Jones”, gdzie zebrano liczne kolaboracje Nory z innymi artystami.

Korzenie Belle & Sebastian nadal są mocno osadzone w tkliwym popie lat 60-tych, gdzie słodycz bijąca z muzyki była wszechobecna. To nie jest oczywiście żaden zarzut, bo muzycy tej szkockiej kapeli od początku swojej działalności czerpali z tradycji nie po to aby ją bezczelnie kopiować, lecz by tworzyć coś własnego i tą trudną sztukę opanowali prawie do perfekcji. Śmiem nawet zaryzykować stwierdzenie, że „Write About Love” jest ich najlepszą płytą od czasu „If You’re Feeling Sinister” z 1996r. Obie łączy podobny klimat, ciepłe brzmienie wydobyte z poszczególnych instrumentów oraz wysublimowana produkcja. Na jesienną pluchę jak znalazł.

Ocena:4
Wystawił: Sławomir Kruk

18 października 2010

Rawa Blues Festival, 9.10.2010r.



Wzrastająca sukcesywnie frekwencja (chociaż ciągle daleko do rekordowych osiągnięć z początku lat 90-tych) oraz zupełnie nowa oprawa sceniczna koncertów (wymieniono oświetlenie sceny, nagłośnienie oraz zamontowano telebim pod kopułą Spodka) to jedna z widocznych innowacji wprowadzonych podczas jubileuszowej 30 edycji Rawy Blues Festival. Największa zmiana nastąpiła jednak w doborze artystów zagranicznych. Irek Dudek po raz pierwszy w historii festiwalu zdecydował się złamać dotychczasową zasadę i zaprosił do katowickiego Spodka ponownie tych wykonawców, których występy zapisały się szczególnie w pamięci sympatyków imprezy.

Koncert gwiazd tradycyjnie jednak rozpoczął występ organizatora stanowiący zarazem promocje jego najnowszej solowej płyty zatytułowanej po prostu „Bluesy”. Nie był to z pewnością łatwy i przyjemny w odbiorze występ, jakiego można się było spodziewać po artyście kojarzonym głównie z popularnego i rozrywkowego wcielenia Shakin’ Dudi. Tym razem Irek Dudek w towarzystwie tria jazzowego zaprezentował bardzo kameralny materiał, który wymagał przede wszystkim uważnego skupienia. Słuchając jego koncertu miałem nieodparte wrażenie, że znacznie lepiej sprawdziłby się w małym zadymionym klubie, aniżeli w ogromnej hali katowickiego Spodka. Nawet różnorodność instrumentarium (gitara, skrzypce, harmonijka ustna) za pomocą którego Irek Dudek ogrywał kolejne utwory nie była w stanie zmienić zastanego obrazu rzeczy.

Znacznie lepiej wypadły za to pozostałe trzy koncerty tego wieczoru. Największy tłum pod sceną zgromadziła Nora Jean Bruso, a jej głos rzeczywiście, tak jak zapowiadali organizatorzy uniósł Spodek. W trakcie jej występu przebywałem akurat w sektorze F i muszę przyznać, że wszystko było słychać idealnie nawet wtedy, gdy Nora śpiewała bez mikrofonu. Jej potężny głos wywarł na mnie ogromne wrażenie, a setlista złożona zarówno z szybkich energetycznych, jak i refleksyjnych numerów z pewnością sprostała rozmaitym gustom publiczności.



Następnie na scenie pojawił się amerykański zespół The Nightcats, który specjalnie na tegoroczną Rawę reaktywował się w najsilniejszym składzie z Rickiem Estrinem oraz z Charlie’m Baty, co dobitnie świadczy o silnej pozycji polskiego festiwalu na świecie. Ta zasłużona grupa łącząca to co najlepsze w muzyce bluesowej z jazzem, swingiem, a nawet rockabilly tworzy naprawdę wybuchową mieszankę. Zdecydowanie najbardziej energetyczny koncert tegorocznej edycji festiwalu. Nogi same rwały się w tan. Do tego masa solówek na wszystkich dostępnych instrumentach, jak i muzycznych przerywników z instrumentalną wersją „Smoke on the Water” grupy Deep Purple na czele. W pamięci utkwi mi także moment z równomierną grą na trzech gitarach jednocześnie trzymanymi za głowami muzyków. Nie lada wyczyn, ale w składzie The Nightcats nigdy nie brakowało wybitnych instrumentalistów.



Równie mistrzowski skład, jak w przypadku The Nightcats przywiózł ze sobą do Katowic James Blood Ulmer, o którym mówi się, że jest jednym z najbardziej oryginalnych gitarzystów od czasów Jimiego Hendrixa. Jego występ zdominowali jednak gitarzysta Living Colour – Vernon Reid oraz harmonijkarz David Barnes, których gra nakręcała pozostałych muzyków przynosząc spodziewaną owację publiczności. W repertuarze James Blood Ulmer’s Memphis Blood feat. Vernon Reid nie mogło zabraknąć bluesowych standardów z „Who’s been talking”, „Spoonful”, „Little Red Rooster”, czy „Evil” na czele, których przyjęcie było zdecydowanie najlepsze.




Tegoroczna edycja festiwalu potwierdziła, że zapotrzebowanie na muzykę bluesową z najwyżej półki wciąż jest spore w naszym kraju. Co prawda podobnie, jak w latach poprzednich nie udało się zapełnić katowickiego Spodka, ale nowe pokolenie fanów bluesa już rośnie dzięki umiejętnie prowadzonej polityce rozwoju festiwalu. Organizatorzy zdecydowali się przed laty wprowadzić bezpłatny wstęp dla dzieci do lat dwunastu, czego efektem jest wielopokoleniowe słuchanie muzyki bluesowej w naszym kraju. Stąd nie dziwi zupełnie obecność w Spodku tak wielu rodzin z dziećmi, jak i młodzieży wychowanej w duchu bluesa przez swoich rodziców. Jedynym mankamentem pozostaje wciąż uboga część gastronomiczna. W godzinach wieczornych trudno wręcz dostać coś ciepłego do zjedzenia. Może dobrym pomysłem na przyszłość byłoby wprowadzenie festiwalowych opasek, bądź też rozbudowa gastronomii poprzez wybranie firmy cateringowej w ogłoszonym przez organizatorów przetargu. Cieszy natomiast zapowiedź wydawania koncertów zarejestrowanych podczas Rawy Blues w formie dvd. Z pewnością będzie to miła pamiątka dla uczestników festiwalu, jak i możliwość pokazania szerszej publiczności, że muzyka prezentowana podczas bluesowego festiwalu nie musi być wcale nudna, a wręcz jest pełna energii i idealna do zabawy co potwierdziły także tegoroczne występy. Do zobaczenia za rok.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

ps. relacje z ubiegłorocznej edycji festiwalu znajdziecie tutaj: http://niebieskagodzina.blogspot.com/2009/10/blues-opanowa-spodek.html

10 października 2010

Oceniamy: Clinic - Bubblegum


Wchodząc do studia nagraniowego muzycy liverpoolskiej grupy Clinic deklarowali – dostaniecie zupełnie świeży materiał nie brzmiący jak typowy Clinic - po czym zabrali się do pracy i przy producenckim udziale Johna Congletona (m.in. Modest Mouse, St. Vincent, George Dorn Screams) zarejestrowali materiał na szósty w swojej dyskografii album, którego efekt końcowy może budzić zrozumiałą konsternację wśród zagorzałych sympatyków zespołu.

„Bubblegum” jest bowiem najbardziej różnorodną i zarazem najbardziej „popową” płytą w dorobku Clinic. Ciężkich przybrudzonych gitar podbitych brzmieniem analogowych instrumentów klawiszowych nie doświadczymy tu zbyt wiele. Całość nowego materiału nie stanowi także jednej spójnej opowieści utrzymanej w zbliżonym klimacie, co charakteryzowało ich dotychczasowe płyty (najbardziej widoczne na albumach „Walking With Thee” oraz „Winchester Cathedral”). Nigdy też tak daleko, jak na „Bubblegum” nie odeszli od swoich post - punkowych korzeni (choć na poprzednim albumie „Do it!” z 2008r. można było usłyszeć niewielkie wpływy jazzu) na rzecz akustycznych brzmień.

Najbardziej zaskoczyło mnie jednak wykorzystanie pulsującej gitary niczym z reggae w przyjemnie snującej się balladzie „Baby”, jak i elementów typowych dla muzyki filmowej w melorecytowanym przez wokalistę Clinic - Ade Blackburna utworze „Radiostory”. Ślady filmowej impresji znajdziemy ponadto w instrumentalnej miniaturze „Un Astronauta En Cielo”, której pierwsze uderzenia gitary przywołują dalekie echa The Decemberists oraz w „Freemason Waltz”, gdzie z kolei słychać wpływy Tindersticks.

Jednakże najlepiej na nowym wydawnictwie Clinic wypadają utwory utrzymane w ich dawnym stylu („Lion Tamer”, „Evelyn”, „Orangutan”). Wśród których moim zdecydowanym faworytem jest kipiący energią oraz mocno dający po uszach za sprawą intensywnie wyeksponowanej partii syntezatorów „Lion Tamer”. Niestety zdarzają się na tej płycie także nic nie wznoszące wypełniacze (w szczególności wymieniłbym tu: „Linda” oraz „Another Way of Giving”), które zaniżają ogólną ocenę jej zawartości.

Sięgnąłem po „Bubblegum” głównie ze względu na młodzieńczy sentyment, jakim darzyłem muzyków tego brytyjskiego kwartetu. Chociaż po raz kolejny nie nagrali materiału na miarę swoich pierwszych trzech albumów (począwszy od „Internal Wrangler”, aż po „Winchester Cathedral”) muszę ich pochwalić za próbę ratowania nadwerężonej pozycji. Lepiej już posłuchać nowego bardziej „wyciszonego” oblicza zespołu, niż kolejnej takiej samej płyty z oklepaną, aż do znudzenia zawartością, czego świadkami byliśmy w ostatnich latach działalności post - punkowców z Clinic.

Ocena: 3,5
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj: