18 listopada 2019

Jessica Pratt, 14.11.2019, XXVIII Festiwal Ars Cameralis


Co roku czekam z niecierpliwością na listopad, bo wtedy odbywa się w Katowicach szereg wydarzeń kulturalnych, których nie sposób odpuścić. Wśród nich szczególne miejsce zajmuje w moim sercu festiwal Ars Cameralis, którego organizatorzy zapraszają od lat zarówno uznane nazwiska jak i wschodzące gwiazdy muzycznej alternatywy. W ubiegłym roku powalił mnie występ The Mountain Goats. W tym roku w wyjątkowo kobiecym zestawie sceny muzycznej festiwalu szczególnie ostrzę sobie zęby na Jessikę Pratt (14 listopada), Wayes Blood (19 listopada) oraz Jenny Hval (23 listopada). Tą ostatnią miałem okazję widzieć parę lat temu podczas Off Festivalu (edycja 2016) i nie można stwierdzić, że był to klasyczny koncert, więc określenie performance jest tu jak najbardziej na miejscu.

Z wyżej wymienionej trójki artystów na pierwszy ogień na scenie Kinoteatru Rialto pojawiła się Jessica Pratt opromieniona sławą tegorocznej płyty "Quiet Signs", którą już w momencie premiery okrzyknięto mianem jednej z najlepszych tegorocznych płyt w kategorii folkowego songwritingu. Jej niezwykle krótki album - zawierający zaledwie 28 minut premierowego materiału to oniryczna podróż w krainę łagodności. Rozmarzony głos Pratt stanowi tu spory atut i kieruje jej muzykę prosto w kierunku dream folku. Długość płyty przełożyła się bezpośrednio na długość występu. W ciągu niespełna godziny usłyszeliśmy przekrojowy materiał z trzech dotychczasowych wydawnictw Pratt z oczywistym wskazaniem na "Quiet Signs". Co ciekawe występ nie rozpoczął się od kołysanki "Opening Night" inspirowanej filmem Johna Cassavetesa pod tym samym tytułem, a jednym ze starszych nagrań. Introwertyczna, nieco speszona obecnością publiczności Pratt skupiała się wyłącznie na muzyce i nie wchodziła w bezpośredni dialog z publicznością. Proste zwroty - "thank you" czy "one more song" musiały nam wystarczyć. Oglądając ją na scenie miałem poczucie, że to ta sama nieco zagubiona dziewczyna co na płycie. Jej muzyczne widowisko złożone z cichych piosenek wymagających skupienia stanowiło zaprzeczenie motywu przewodniego 28. edycji festiwalu, jakim jest krzyk. W piosenkach Jessiki Pratt co najwyżej słyszymy niemy krzyk.

Wychodząc z koncertu czułem lekki niedosyt, bo było bardzo krótko i praktycznie bez kontaktu z publicznością, ale im więcej myślę o występie Pratt tym większym szacunkiem obdarzam artystkę, która na przekór modzie nie próbowała zaskarbić sobie sympatii publiczności. Muzycznie był to fenomenalny występ. Pomimo skromnego dwuosobowego składu muzyków udało się przenieść na scenę nagrania z tegorocznej płyty w pełnym kształcie. A nagrania z poprzednich brzmiały tak, jakby pochodziły z tego samego wydawnictwa, chociaż dobrze wiemy, że jest inaczej. Dziękuje artystce za zaproszenie do jej intymnego świata. I z wielką ekscytacją czekam na dwa kolejne koncerty z programu tegorocznego festiwalu Ars Cameralis, choć tych ciekawie zapowiadających się jest znacznie więcej.. Czytajcie uważnie program i wybierzcie coś dla siebie.


Tekst: Sławomir Kruk
Zdjęcia: Marcin Bareła


15 grudnia 2018

Recenzja: Jeff Tweedy - Warm


Nie mogłem przegapić nowego wydawnictwa jednego z moich pupili - Jeffa Tweedy. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt że płyta Warm to pierwszy autorski album muzyka znanego z Wilco. I - przekroczywszy pięćdziesiątkę w zeszłym roku - artysta uchyla nieco szerzej drzwi własnego ja, zostawiając słuchacza oszołomionego otwartością co poniektórych treści...



"I leave behind a trail o songs
From the darkest gloom to the brightest sun
I've lost my way but it's hard to say
What I've been through should matter to you"

To fragment tekstu do otwierającego Warm kawałka "Bombs Above". Jeżeli dałoby się ten album skompresować i skomentować w kilku zdaniach to właśnie te powyżej byłyby dobrym odnośnikiem. Tweedy to artysta największego kalibru ale też zwykły człowiek z ludzkimi słabościami. Uzależnienie od środków przeciwbólowych, ataki paniki, depresja wreszcie śmierć wracają jak jakaś obsesja i skłaniają do refleksji. Podobno przez sztukę się oczyszczamy a dodatkowo pięćdziesiątka, która niedawno stuknęła Amerykaninowi jest jak widać dobrym czasem żeby dokonać własnego katharsis...

Pamiętajmy że korzenie muzyka tkwią nadal w alternatywnym country i tak się w ten nurt wrosły, że trudno nie dosłuchać się wpływów protoplasty Wilco, zespołu Uncle Tupelo, od którego wszystko się zaczęło. Mamy więc w większości nieco ranczowe, czasem knajpiane klimaty, chociaż to tu to tam słychać wybitny talent muzyka do tworzenia przepięknych balladowych melodii, jak w "From far away", "I know what it's like"; a czasem przewija się lubiana przez artystę psychodelia. Wszystko spaja jedno słowo - minimalizm. W końcu Tweedy już nic nie musi i właściwie nawet gdyby zamilkł, to już jest i na zawsze będzie legendą amerykańskiej alternatywy.

Co najciekawsze - pomimo tych dosyć przygnębiających treści okładka płyty przedstawia postać z podniesionymi w geście zwycięstwa rękoma (Tweedy we własnej osobie?). To też daje dużo do myślenia. Mimo że na pierwszy rzut oka muzyk nie wygląda zbyt ciekawie - nieco otyły, zarośnięty i z mocno zniszczonymi włosami, jednak upływ lat dobrze robi Jeffowi i w moich oczach ten pozorny obraz jest jednak mocno mylący a w sercu artysta po latach tylko zyskuje...

Ocena: 8/10



Marcin Bareła

27 listopada 2018

Nils Frahm - NOSPR Katowice, 26 Listopada


Ubogi w doznania koncertowe w tym roku, wreszcie udało mi się na chwilę zapomnieć o sprawach codziennych, by raczyć się dokonaniami genialnego niemieckiego pianisty, kompozytora i poszukiwacza dźwięków - Nilsa Frahma. To, że Frahm porusza się po klawiaturze tak sprawnie, jak slalomowiec między tyczkami wiedziałem od dłuższego czasu, natomiast w poniedziałek, w Hali Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach, przekonałem się, że Frahm to również spec od dźwięków wszelakich...


NOSPR robi wrażenie już na wejściu

Koncert zaliczam do tych nietuzinkowych, chociaż miałem moment, że zastanawiałem się o co tutaj chodzi. Otóż Nils bardzo długo zwlekał z uruchomieniem swojego pozbawionego klapy fortepianu, przez połowę koncertu bawiąc się w podkręcanie podkładów i zabawy syntezatorami i tym samym wprowadzając iście transowy klimat. Przez chwilę nawet myślałem, że to tylko ozdoba i to będzie klubówka w stylu trans, bo można było poczuć się jak w berlińskich klubach za czasów młodego Bowiego. W pewnym momencie byłem wręcz zdenerwowany, ponieważ kojarzę Frahma jednak przede wszystkim jako pianistę. Wszystko zmieniło się z "Says", gdzie pulsująca elektronika kończy się wybuchem potężnego akordu fortepianu i na ten moment czekałem nie tylko ja, co potwierdziło poruszenie wśród publiczności. Nawet Frahm żartował przy zmienianiu podkładów do "Says", że publicznośc na ten utwór czeka i rozumie, że niektórzy mogą się już trochę denerwować, nadmieniając że "zdenerwowana publiczność jest najlepsza". Mnie też zatem na tym złapał i to skutecznie. Wcześniej chwilą ekstazy był "Hammers", który zabrzmiał doskonale. Ostatecznie muzyczny szczyt rozkoszy nastąpił wraz z "Familiar"...

Co by nie powiedzieć - Frahm genialnie łączy podkłady elektroniczne i dźwięki pianina i najwyraźniej nie przepada za odgrywaniem swoich kawałków, bo żaden nawet w połowie nie zabrzmiał w swojej pierwotnej wersji. Z reguły kończyło się improwizacją i powstawał zupełnie nowy utwór. A co jak co - improwizować Niemiec potrafi i przez chwilę zastanawiasz się, poprzez braki wyciszeń, co teraz jest grane - czy regularny kawałek - czy może całkiem nowy twór...Swoją drogą bardzo podzielam zdanie artysty, że obecnie muzyka jest przesadnie wygładzona, źle masterowana i przez to nudna. Dlatego Frahm łamie schematy, uderzając o szkielet fortepianu szczotką toaletową, filcując struny i umieszczając mikrofony tam, gdzie tylko jest to możliwe. Jak sam mówi, tworzy muzykę po to, aby ludzie zaczęli siebie słuchać...


Nils był pod dużym wrażeniem obiektu

Frahm pochwalił się skonstruowanymi przez siebie organami, które - jak to określił - brzmią bardzo dziecinnie i wesoło, ale i mszalnie. Warto dodać, że ostatni studyjny album "All Melody" nagrał we własnoręcznie zbudowanym studiu nagraniowym. Wspominał pierwszy koncert w Katowicach w 2014 roku (grał w Fabryce Porcelany) i śmiał się, że wtedy w podłodze były dziury i że dużo się zmieniło, jeśli chodzi o miejsce koncertu i że nie musimy się aż "tak starać". W jednej z przerw między utworami, kiedy musiał przygotować nowe podkłady stwierdził, że musi ponaciskać 12 guzików, ale że to "part of the job", więc momentami było wręcz kabaretowo.


Muzyk żegna publiczność

Podsumowując koncert świetny, zapadający w pamięć, chociaż momentami uważam że za długie improwizacje transowe zwyczajnie nużyły. Albo to ja źle się nastawiłem i okazałem za mało cierpliwości, ale pocieszam się, że nerwowa publiczność to najlepsza publiczność. I niech tak zostanie.

PS: zdjęć nie można było robić w trakcie koncertu, więc widzicie to co widzicie...


.

Marcin Bareła


19 listopada 2018

The Mountain Goats na Ars Cameralis 2018


Katowicki występ The Mountain Goats zagrany w trakcie XXVII edycji festiwalu Ars Cameralis w Kinoteatrze Rialto był szczególny z paru względów. Po pierwsze dla amerykańskiej grupy dowodzonej przez charyzmatycznego lidera Johna Darnielle'a odnoszącego ostatnio spore sukcesy na gruncie pisarskim (ma na koncie nominację do prestiżowej National Book Award za nie przetłumaczoną dotąd na język polski debiutancką powieść "Wolf in White Van") był to jedyny europejski koncert w tym roku...



Po drugie zespół wystąpił w dość nietypowym akustycznym zestawieniu jako duet. Liderowi i mózgowi "Górskich kozic" na scenie towarzyszył jedynie Matt Douglas odpowiedzialny w zespole za instrumenty dęte i klawisze. Przeglądając tegoroczne amerykańskie setlisty zauważyłem, że John i Matt regularnie grają takie akustyczne sety w trakcie pełnowymiarowych występów The Mountain Goats, ale niezwykle rzadko grają półtoragodzinne koncerty jedynie w takiej konfiguracji. Pomimo braku perkusisty i basisty trzeba przyznać, że występ "Górskich kozic" był niezwykle energetyczny. Przearanżowane piosenki z bogatej dyskografii zespołu liczącej sobie aż szesnaście studyjnych albumów zabrzmiały bardziej surowo i zadziornie niż w wersjach studyjnych. Szczególnym tego przykładem był choćby utwór "Unicorn Tolerance" z ubiegłorocznej plyty "Goths", który w tej koncertowej aranżacji zyskał nieco punkowy wymiar.


Setlista katowickiego koncertu była dosyć przekrojowa. Zawierała utwory z wszystkich etapów twórczości zespołu, którego jedyną stałą dominantą jest praktycznie tylko wokalista John Darnielle. Lider wspominał m.in. czasy swojej szkoły średniej, gdy chodził z dziewczyną, której rodzice byli Polakami. Stąd też występ przed polską publicznością miał dla niego wyjątkowy charakter, bo o Polsce dużo słyszał; znał też pojedyncze zwroty w naszym języku, którymi pochwalił się w trakcie występu, a jedyną dotąd okazją zagrania koncertu w naszym kraju był białostocki występ na Halfway Festival w 2012 roku. Podczas półtoragodzinnego koncertu usłyszeliśmy m.in. "No More Tears" z "Marsh Witch Visions" (EP, 2017), "Soft Targets" z "Bedside Recordings Vol. 1.2 (2003), "Wear Black", czy dwie piosenki z akustycznej epki poświęconej Ozziemu Osbournowi. Był też oczywiście największy hit zespołu "No Children" reprezentujący znacznie szerszy ciąg piosenek o charakterze rozwodowym zaśpiewany z niezwykłą furią w trakcie bisu. W czasie tego utworu John Darnielle zszedł z niewielkiej sceny i kolejne frazy wykrzykiwał do wybranych osób usytuowanych przy stolikach Kinoteatru Rialto. Mocno w tym aspekcie przypominał Matta Berningera z popularnej w naszym kraju grupy The National, dla którego marsz z mikrofonem między publicznością to chleb powszedni.


Muszę przyznać, że współpraca na scenie Johna Darnielle'a z Mattem Douglasem układała się wyśmienicie. Panowie rozumieli się praktycznie bez słów. Matt pokazał się jako niezwykle utalentowany multiinstrumentalista. Uzupełniał gitarę akustyczną i głos Johna pojedynczymi dźwiękami klawiszy, saksofonem, gitarą basową czy też pianinem. Dzięki czemu udało się zachować bogate aranżacje utworów pomimo skromnej - dwuosobowej reprezentacji zespołu na scenie. Chociaż do tej pory jakoś specjalnie nie wgłębiałem się w twórczość "Górskich kozic" to katowicki koncert sprawił mi dużą przyjemność i mocno wzbudził apetyt na lepsze poznanie muzyki tego zespołu. Jako, że ich dyskografia jest ogromna to z pewnością będę mieć co słuchać i nadrabiać do czasu kolejnego występu w naszym kraju. Oby nie za sześć kolejnych lat.

Sławomir Kruk

2 lipca 2018

13. Festiwal Tauron Nowa Muzyka Katowice - Dzień 2 (29.06. 2018)



13. edycja festiwalu Tauron Nowa Muzyka przeszła do historii. Powoli spływają zachwyty i rozczarowania na temat występów poszczególnych artystów z różnych stron. Mnie tegoroczny line-up festiwalu zachęcił jedynie do zakupu biletu jednodniowego, chociaż przyznaję, że przy większym zasobie portfela z przyjemnością wybrałbym się także na niedzielny koncert zamknięcia Samphy do NOSPR-u.

Z tegorocznej edycji festiwalu szczególnie zapamiętam parę rzeczy. Po pierwsze większość zaproszonych artystów maksymalnie wykorzystywała swój czas na scenie. Było też parę koncertów, gdzie wyraźnie nagięto grafik. Najlepszym przykładem niech będzie mocno wydłużony występ Jazz Bandu Młynarski - Masecki, gdy w tym samym czasie po sąsiedzku w najlepsze grała już Fever Ray. Katarzyna Nosowska także nie ograniczyła się jedynie do czasu podstawowego i po krótkiej przerwie wyszła na blisko 10-minutowy bis, który zobaczyła jedynie garstka osób. Reszta chyba nie spodziewała się, że będzie bis. Pozytywnie zaskoczył mnie także wysoki poziom polskich artystów, którzy często prezentowali się świetnie. Wspomniany wcześniej Jazz Band Młynarski - Masecki pokazał znakomitą formę. Duet Zimpel/Ziołek z gościnnym udziałem Huberta Zemlera to także klasa sama w sobie. Katarzyna Nosowska wraz z zespołem (trzech Michałów - Fox, Bunio i Malina) złapała zdecydowanie najlepszy kontakt z publicznością z polskich artystów. Wyraźnie odczuwalna była także niższa frekwencja na festiwalu niż w latach poprzednich - czyżby część potencjalnych uczestników wybrała koncert Państwa Carter na Stadionie Narodowym w Warszawie? Mniej osób między scenami i na terenie samej Strefy Kultury oznaczało jednak możliwość wyboru lepszego miejsca pod sceną bez zbędnego przepychania się. Największy tłum w piątkową noc zgromadziła zdecydowanie Fever Ray, ale mimo wszystko spokojnie dało się wbić pod największą scenę nawet w trakcie jej koncertu. Co było trudne na starcie występu Róisín Murphy rok temu.

Przechodząc jednak do meritum moja ścieżka muzyczna podczas krótkiego, zaledwie jednodniowego pobytu w Strefie Kultury na tegorocznej Nowej Muzyce wyglądała następująco.

Jordan Rakei

Całkiem przyjemny występ z okolic R&B i soulu podbitego nowoczesną elektroniką, ale nowozelandzki artysta nie wzniósł się niestety na poziom zbliżony do koncertu Rhye sprzed paru lat. Głos nieskazitelnie czysty, ale magii jakby nieco mniej.

Jazz Band Młynarski - Masecki

Świetny, żywiołowy występ. Jeśli spodobała się wam ubiegłoroczna płyta "Noc w wielkim mieście" nie moglibyście poczuć się zawiedzeni, bo na żywo Jazz Band zagrał ten materiał z tą samą - jeśli nie większą energią. Polskie piosenki sprzed prawie stu lat odkurzone przez Jana Młynarskiego i Marcina Maseckiego przeżywają swoją drugą młodość i zarazem pokazują, że warto czerpać z bogatej tradycji polskiej muzyki.


Fever Ray

Dla niej zdecydowałem się na zakup biletu jednodniowego i chociaż występ Fever Ray nie zapisze się w mojej pamięci jakoś szczególnie to nie żałuję podjętej decyzji. W ubiegłym roku na Nowej Muzyce bardzo rozczarował mnie występ Róisín Murphy, która głównie skupiała się na zmianie garderoby na scenie. W przypadku Fever Ray istniało prawdopodobieństwo, że może być podobnie, ale nic z tych rzeczy. Muzyka była jednak od początku do końca na pierwszym planie. Utwory z ubiegłorocznej płyty "Plunge" wypadły bardzo żywiołowo, ale atmosfera trochę siadała, gdy Karin Dreijer Andersson sięgała po znacznie spokojniejsze nagrania z jej solowego debiutu sprzed 9-lat (np. "Keep the Streets Empty For Me"). W moim mocno subiektywnym odczuciu te dwa albumy zestawione obok siebie nie współgrają ze sobą należycie. "Plunge" bowiem jest płytą zdecydowanie szybszą i z większym zastrzykiem energii niż jej mroczny debiut. Koncert Fever Ray okraszony był wyrazistą scenografią oraz elementami performance.

Abul Mogard & Marja de Sanctis

Długie, ambientowe granie dobre do usypiania, ale Serbski artysta wyszedł stosunkowo wcześnie na scenę, bo tuż po 22. Jednak przeskok muzyczny między nim, a grającymi wcześniej Jazz Bandem i Fever Ray był dla mnie tak ogromny i trudny do przestawienia się, że ostatecznie wytrzymałem ledwie pół godziny.

The Dumplings

Zgromadzili największe tłumy w amfiteatrze NOSPR-u tego dnia, ale to zrozumiałe. Zespół wciąż poszerza grono swoich fanów. Szczerze mówiąc nie miałem w planie po raz kolejny zaglądać na ich koncert, ale akurat przechodziłem obok. Czekając na wejście do sali kameralnej NOSPR-u na Zimpla/Ziołka wysłuchałem 15-minutowego fragmentu występu i muszę przyznać, że wypadli jak zwykle bardzo profesjonalnie pomimo znacznego spadku temperatury na zewnątrz.

Zimpel/Ziołek

Ominąłem ich występ podczas Off Festivalu i dopiero teraz udało mi się nadrobić tę zaległość. Był to koncert wyjątkowy z paru względów. Po pierwsze długie, rozbudowane kompozycje duetu znakomicie wypadły w świetnie brzmiącej sali kameralnej NOSPR-u. Zagrali w ciągu godziny zaledwie trzy kompozycje, ale każda z nich to muzyczna podróż najwyższej próby. Świetnie uzupełniały się gitara akustyczna, z saksofonem, fletami i niewielkich rozmiarów keyboardem. Nad całością od czasu do czasu panował głos Jakuba Ziołka za sprawą, którego najbliżej tej propozycji do jego Starej Rzeki. Warto nadmienić, że zagrali część materiału w poszerzonym składzie. Bowiem podczas trzeciego utworu dołączył do nich niespodziewanie Hubert Zemler, który stopniowo przejmował kontrolę nad perkusją. Był to jeden z najlepszych polskich występów tego dnia na festiwalu.

Kandy Guira

Muzyka afrykańskich korzeni. Silny głos pochodzącej z Burkina Faso wokalistki to z pewnością największy atut jej składu. Ubrana w kolorowy strój (dominowała czerwień) złapała bardzo szybko dobry kontakt z publiką mimo posługiwania się głównie językiem francuskim. Zabawnie wypadały zwłaszcza próby tłumaczenia jej słów na angielski przez jednego z gitarzystów. Żywy, energetyczny występ zarówno do tańca jak i tupania nóżką.

Nosowska

Fajny występ z uroczą jak zwykle konferansjerką. Katarzyna Nosowska grała głównie materiał z nowej płyty zapowiadanej na jesień 2018. Było oczywiście singlowe "Ja pas!" zagrane nawet dwukrotnie (po raz drugi na zakończenie bisu), ale również pozostałe nowe piosenki wypadły przekonująco. Zapowiada się płyta ze sporą dawką mocnych beatów i potężnego basu. Bliżej nieokreślony utwór o skutkach surowego wychowania z refrenem o laniu i wyborze pasa wypadł nad wyraz obiecująco, ale największym zaskoczeniem tego koncertu było z pewnością zagranie coveru "Hey Boy Hey Girl" z repertuaru The Chemical Brothers. Z ostatniego dotąd albumu Nosowskiej "8" poleciały m.in. "Nomada" i "Polska". Pani Katarzyna jak zwykle w dobrej dyspozycji wokalnej i z pełną garścią przemyśleń i anegdot między kolejnymi utworami. Jak przyznała zwykle śpi w porze tego koncertu (wyszła na scenę tuż po 1 w nocy), ale nie było czuć zmęczenia z jej strony.

James Holden & The Animal Spirits feat. Lucy Suggate

Miła niespodzianka. Muzyka przestrzenna ładnie oprawiona wizualizacjami oraz występem tancerki na scenie. Tak może brzmieć muzyka elektroniczna niedalekiej przyszłości, to był dla mnie taki dosyć niespodziewany odlot.

Występy DJ-a Stingraya i Global Diggers widziałem tylko w niewielkich fragmentach, więc się nie będę wypowiadać, choć zaznaczę, że to raczej nie moje klimaty. Z tego też powodu szybko zdezerterowałem i zebrałem się po 3.40 do domu.

Ominąłem powszechnie chwalone występy 47soul i Mura Masa. O przeniesieniu koncertu Kid Simus z soboty na piątek dowiedziałem się już po fakcie - nie sprawdzałem niestety strony internetowej i facebooka festiwalu w trakcie imprezy. Tyle wrażeń na teraz, było jak zwykle różnorodnie i eklektycznie, sporo w tym roku przewijało się jazzowego instrumentarium u różnych artystów. Kolejne wrażenia muzyczne być może za rok, a tymczasem sezon letnich festiwali muzycznych w Polsce można oficjalnie uznać za otwarty.

Sławomir Kruk

26 czerwca 2017

Reni Jusis - Kontenery Kultury Park Śląski 24.06.2017



Do Parku Śląskiego powróciły po raz kolejny Kontenery Kultury z bardzo ciekawym zestawem koncertów. Tego lata na wyspie na Kanale Regatowym usłyszymy m.in. Domowe Melodie, Paulinę Przybysz, Buslava, Piotra Ziołę, Coals i wielu innych. Podczas pierwszego koncertu tydzień temu zagrała grupa Fair Weather Friends, ale nie miała szczęścia do pogody. Dla Reni Jusis i licznie zgromadzonej w Parku Śląskim publiczności aura okazała się znacznie łaskawsza. Jej występ odbywał w komfortowych warunkach do słuchania muzyki.

Reni Jusis od ubiegłego roku intensywnie promuje swój siódmy album studyjny "Bang" stanowiący jej powrót do brzmień elektronicznych. Za sprawą przebojowych melodii i połamanych beatów skomponowanych przez Stendeka, M. Bunio.S (Dick4Dick) oraz Jakuba Karasia (The Dumplings) rozgrzała już niejeden parkiet. W Parku Śląskim było podobnie, choć impreza rozkręciła się na dobrą sprawę dopiero w trzech - czterech ostatnich numerach. Krótki, bo zaledwie godzinny występ artystki zdominował repertuar z "Bang". Jusis rozpoczęła od otwierającego płytę utworu "Zostaw wiadomość" i praktycznie potem zagrała cały album z pominięciem jedynie melorecytowanego "Biletu wstępu". Innych utworów spoza tej płyty było bardzo niewiele. Usłyszeliśmy jedynie "Kiedyś Cię znajdę" i "Ostatni raz (Nim zniknę)" z "Trans misji" (2003) oraz "Jakby przez sen (Nigdy ciebie nie zapomnę)" z "Elektreniki" (2001).



Reni Jusis ubranej w letnią sukienkę w kolorowe pasy towarzyszyli na scenie Stendek obsługujący zestawy klawiszowe oraz Jacek Prościński grający na perkusji. Ten skromny, trzyosobowy skład w zupełności wystarczył, aby z pełną mocą oddać studyjne brzmienie ostatniej płyty artystki. Przy takim układzie muzyków szczególnie zyskały te starsze kompozycje, które pojawiły się pod koniec setu. Doprowadziły one do tego, że część ludzi wstała z wygodnych leżaków i zaczęła ruszać się pod sceną. Na bis Jusis zaśpiewała po raz drugi "Zombi świat", czyli smutną diagnozę naszych czasów podaną w przebojowym sosie. Ta piosenka miała spore zadatki na stanie się radiowym hitem, ale z niezrozumiałych dla mnie powodów rozgłośnie w kraju nie eksponowały jej należycie w eterze i trafiła do raczej wąskiego grona odbiorców.

Bardzo fajnie, że taka inicjatywa jak Kontenery Kultury powraca także w tym roku z bogatą ofertą muzyczną. Park Śląski to bowiem piękne miejsce na mapie naszego regionu, które może przyciągać nie tylko oazą zieleni w centrum aglomeracji, ale także dobrą polską muzyką graną na żywo.






Sławomir Kruk


26 marca 2017

Relacja: Voo Voo w Pałacu Kultury Zagłębia w Dąbrowie Górniczej, 24.03



Po raz pierwszy miałem przyjemność wysłuchać Voo Voo na żywo, a biorąc pod uwagę, że zespół istnieje ponad 30 lat, sporo koncertów musiało wybrzmieć zanim wreszcie udało mi się uczestniczyć w jednym z nich. Voo Voo koncertem w Dąbrowie Górniczej oficjalnie rozpoczęli trasę promującą ich najnowszy, znakomity zresztą album "7". Wojciecha Waglewskiego darzę szczególną sympatią za sprawą nie tylko ocierającej się o poezję muzyki, ale równie mocno za nietuzinkową osobowość. Jedną z moich ulubionych audycji Radiowej Trójki jest "Magiel Wagli" - autorska audycja Wojciecha i jego syna Bartosza, tworzącego jako Fisz, gdzie można usłyszeć eklektyczną mieszankę rdzennego folku, ambientu, muzyki świata, czasem rocka.


Na koncert w Dąbrowie pojechałem z zamiarem przysłuchania się, jak na żywo brzmią utwory z "7" i nie myliłem się - Voo Voo zagrali cały materiał z płyty i to "po Bożemu" jak to określił pan Wojciech - czyli od "Środy" do "Wtorku", wzorem oficjalnego wydawnictwa. Po Bożemu nie było natomiast w aranżacjach live, bowiem pierwotne 50 minut muzyki "7" zespół rozciągnął do aż 74 minut. Długie improwizacje towarzyszyły przede wszystkim utworom "Sobota" i "Wtorek". Zwłaszcza ten drugi utwór zapisał się w mojej pamięci jako kulminacja wieczoru i chwila muzycznego uniesienia, która mogłaby dla mnie trwać w nieskończoność. Zespół stworzył przez moment klimat absolutnie wyjątkowy, chociaż napędem całej maszynerii był dla mnie Mateusz Pospieszalski, który ze swoimi instrumentami dmuchanymi szalał jak jakiś maniak w zakładzie dla szaleńców. Mateusz przyćmił tym koncertem nawet Wojciecha Waglewskiego, chociaż początkowo musiał szukać gubiony co chwila mikrofon do saksofonu...


Początki nie były łatwe dla całego zespołu, wydawało się, że Wojciech nie może się wstrzelić z gitarą w podkłady (swoją drogą zadziwiła mnie ich ilość); ciągle majstrował coś przy pedałach, a wspomnianemu Mateuszowi również coś nie pasowało przy dęciakach. W moim odczuciu przełomem był utwór "Niedziela", kiedy części naoliwionej uprzednio maszynerii wreszcie się dotarły. Na utworach z "7" się nie zakończyło; zespół zagrał także m.in. kultowy "Nim stanie się tak" w wersji pierwotnej (ożywiło to znacznie publiczność), fantastyczną "Flotę zjednoczonych sił", a na sam koniec swoisty hymn "Gdybym". Tak zakończył się ten koncert który ruszył niemrawo, ale rozkręcił się i zakończył z przytupem. Szacunek dla artystów, którzy mimo zmęczenia wyszli do publiczności, rozdając autografy. Jedynym zdziwieniem był całkowity zakaz robienia zdjęć, co mocno mnie rozbawiło. Rzeczywiście, kilka kiepskich fotek na telefon byłoby profanacją Pałacu Kultury Zagłębia (skądinąd świetnej sali koncertowej), albo policzkiem dla zespołu Voo Voo? Wątpię...


Marcin Bareła