3 marca 2015

Recenzja: Pink Floyd - The Endless River


To, według słów Davida Glimoura ostani album Pink Floyd. Jeżeli tak rzeczywiście miałoby być, Pink Floyd żegnają się z klasą, tworząc nieoficjalne podsumowanie działalności, począwszy od albumu Atom Heart Mother. Zespół bazował na kiludziesięciogodzinnym materiale, który powstawał jeszcze przy okazji nagrywania płyty The Division Bell (1994).

Płyta jest rodzajem hołdu złożonemu Richardowi Wrightowi, który zmarł na raka w 2008 roku. Cztery lata później, w 2012, Gilmour i perskusista, Nick Mason postanowili przesłuchać nagrania sprzed prawie 20 lat, by stworzyć właśnie The Endless River. To, co nie zostało wtedy wykorzystane, tutaj znalazło swoje drugie życie, a słuchając całości przyznaję, że Floydzi mieli masę dobrej muzyki w zanadrzu.

The Endless River jest ambientowo - rockowym pejzażem, po trochu przypominającym poszczególne wcielenia Floydów, ze szczególnym naciskiem na kultowy album Wish You Were Here. Swoją drogą chyba nie jest to przypadek, bo ten tytuł znakomicie opisuję sytuację, która zaistniała po śmierci Wrighta. Już drugi utwór, It's What We Do brzmi jak Shine On Your Crazy Diamond. Są więc długie pejzaże z typową, ślizgającą się gitarą Gilmoura. Świetnym zabiegiem okazały się krótkie, półtoraminutowe przerywniki. Eyes to Pearls to to jedna z wielu magicznych mini-perełek, które przenoszą w przestrzenie dalekie i nieznane. Skins przypomina z kolei Pink Floyd z płyty Meddle. Anisina to przenosiny do Dark Side of the Moon i piosenki Us And Them, ale ten utwór napisał Wright, więc nic dziwnego. Z wcieleń PF najwięcej słychać jednak The Division Bell, z tym że jest znacznie ciekawiej o dziwonie tam, ale na The Endless River. The Division Bell był dla mnie zawsze albumem nudnym, pozbawionym finezji i nie ratował całości nawet genialny kawałek High Hopes.

The Endless River pozbawiony jest prawie całkowicie strony lirycznej, tylko zamykający całość, Louder Than Words ma należyty tekst autorstwa żony Gilmoura, Polly Samson. Gilmour coś śpiewa także w utorze 15, ale jest to wielce niesłyszalne. Utworem bardzo ciekawym jest także Talkin' Hawkin' - oparta na pianinie Wrighta krótka opowiastka, w której użyto głosu uczonego angielskiego Stephena Hawkina. Allons -Y przypomina mocniejszą stronę Pink Floyd i kultowe gitary Gilmoura. Autumn 68 - kompozycja Wrighta, na których gra on na organach piszczałkowych, ale nie jakiś z pierwszego lepszego kościoła, ale tych, które znajdują się the Royal Albert Hall w Londynie. Jego partia pochodzi, co ciekawe jeszcze z roku 1969. Surfacing ma z kolei świetne chórki. Wspomniany już ostatni utwór zaczyna się dzwonami kościelnymi niczym w High Hopes, i jako jedyny ma słowa i tu ciekawostka, bo jeśli się przysłuchacie, przedostatnie słowa High Hopes to właśnie The Endless River...Niezwykłe i symboliczne koło więc w ten sposób się zatacza. The Endless River - może nie będzie już kolejnego albumu Pink Floyd, ale ich wspaniała muzyka - jak rzeka - będzie płynąć w nieskończoność. Wspaniałe.

Omawiany album jest w mojej opinii bardzo dobry i dziwię się kiepskim ocenom krytyków. Siłą całości minimalizm i nie mierzenie się z własną legendą. Pink Floyd wydali dzieło, które nic nowego w ich twórczość nie wnosi, ale jako swoiste podsumowanie działalności (wszak słychać wpływy wielu znakomitych płyt), jest to propozycja niezwykle dla fana kusząca. Płyta - hołd złożona Richardowi Wrightowi, ale myślę, że także symbol nieśmiertelności muzyki Pink Floyd.

Ocena:8/10

Posłuchaj







Marcin Bareła

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz