28 września 2010

Oceniamy: The Roots - How I Got Over



Kultową dla amerykańskiego hip – hopu, grupę The Roots poznałem parę lat temu za sprawą przebojowego singla „The Seed” pochodzącego z wydanej w 2002r. płyty „Phrenology”, która na tle klasycznie pojmowanego hip – hopu wyróżniała się nietypowym brzmieniem opartym na rockowej i jazzowej pulsacji. Nie inaczej jest na wyczekiwanej od dłuższego czasu (pierwotna data premiery przewidziana była na 2009r.) dziewiątej w dyskografii zespołu płycie „How I Got Over”.

Po raz kolejny udało im się zgrabnie połączyć rap z tak odległymi rejonami muzycznymi, jak: soul, jazz, gospel, pop czy nawet folk nagrywając najbardziej przystępną i zarazem przebojową płytę w swoim dorobku. Praktycznie co drugi utwór ma spore szanse na stanie się przebojem ze względu na swoją lekkość idącą w parze z czarującą melodią wspartą chwytliwym wokalem. Za wokale poza Black Thought – MC zespołu odpowiadają w znaczniej mierze zaproszeni goście, których lista jest niezwykle długa. Najbardziej zaskakujące jest nawiązanie współpracy z artystami sceny folkowej (Joanna Newsome, Monsters of Folk, Dirty Projectors) stanowiące odświeżenie dotychczasowego stylu filadelfijskiej grupy. Bardziej przewidywalnie na tym tle wypadają połączenia wokalne z R&B i soul za sprawą wokali Johna Legenda („The Fire”, „Doin It Again”) i Dice’a Raw („Walk Alone”, „Radio Daze”, „Now or Never” i „How I Got Over”).

Nawiązanie współpracy z Johnem Legendem przyniosło już nawet dalej idące konsekwencje. Otóż równocześnie z przygotowaniami do wydania materiału z „How I Got Over” panowie nagrali wspólną płytę, na której posłuchać można ich interpretacji wybranych utworów z lat 60 i 70-tych. Płyta „Wake Up!” ukazała się 21 września, czyli ledwie trzy miesiące po premierze regularnego wydawnictwa The Roots i zapowiada się nad wyraz interesująco.

Warto zwrócić także uwagę na niezwykle dojrzałą warstwę tekstową albumu „How I Got Over”. W bardzo osobistej przejmującej rozmowie z Bogiem w „Dear God 2.0” znajdziemy m.in odniesienia do problemów współczesnego świata, takich jak nadmierny rozwój technologiczny („technology turning the planet into zombies”), zalew rynku tanią chińską produkcją („If everything is made in China, are we Chinese”), rosnącej biedy, czy zanieczyszczenia środowiska naturalnego. Jednakże najwięcej uwagi położono na zjawisko rosnącej przemocy („It’s too much lyin, and too much fightin”, „We livin in a war zone like Rwanda”), samotności, rutyny codzienności oraz braku miłości, w której należałoby szukać oparcia.

Szczerze mówiąc nigdy nie byłem wielkim fanem hip – hopu, ale ta nowa płyta The Roots jest na tyle oryginalna i przebojowa, że trudno przejść przy niej obojętnie. Wysmakowana produkcja, nagromadzenie różnorodnych wokali sprawia, że słucha się tych piosenek z ogromną przyjemnością ciesząc się każdym nowym dźwiękiem. Pozycja obowiązkowa dla szanującego się melomana.

Ocena: 4,5
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj:

27 września 2010

Oceniamy: Arcade Fire - The Suburbs



Od pamiętnego Funeral minęło już, albo dopiero 6 lat, a ja czuję, jakby to było epokę temu. Tamta ściana dźwięków i głosów, jaką zafundowała nam kanadyjska multigrupa, wprawiła w osłupienie nawet najbardziej zagorzałych przeciwników alternatywy. Dziś, po przesłuchaniu zawartości ich nowego dzieła, The Suburbs, myślę że jest to obecnie zupełnie inny zespół.

Piosenki powstawały w domu Win’a Butlera i jego żony, Régine Chassagne w Montrealu, i tam też dokonywano nagrań, chociaż część procesu przerzucono na studio zespołu w Quebec i Nowym Yorku. The Suburbs to podróż w przeszłość, bowiem opiera się na przeżyciach braci Butler na przedmieściach Houston, gdzie rodzeństwo dorastało. Butler wspominał także, o brzmieniu albumu, które miało odzwierciedlać jego młodzieńcze fascynacje pokroju Depeche Mode.

Arcade Fire za sprawą The Suburbs wyzbyło się przede wszystkim barokowego przepychu obecnego, zwłaszcza na kultowym debiucie. Smyczki jakkolwiek przetrwały, jednak są instrumentem towarzyszącym, a nie dominującym, jak to bywało wcześniej. Nie ma tutaj znaku firmowego AF – potężnych chórów i chórków, jakkolwiek album powstawał w domu z towarzyszeniem gitary, zespół po prostu postanowił z nich zrezygnować i słusznie, bowiem być może zepsułyby delikatny nastrój otaczający całość. Zwyczajowo dla Kanadyjczyków, mamy równy i długi album, co niekoniecznie jest plusem, bo łatwiej o gorsze piosenki a każdej przesłuchanej płycie powinien towarzyszyć niedosyt. Nie ma o tym tutaj mowy, po otrzymaniu aż 16 kompozycji w ciągu grubo ponad godziny. Ale do tego wszakże jesteśmy już przyzwyczajeni. Wyróżniają się singlowe The Suburbs, trochę queen’owskie Rococo, rozmarzone City With No Children mocny, prawie garażowy Month Of May czy przebojowy We Used To Wait, ale także liczne delikatne ballady, przykładowo Wasted Hours .Wszystkiego słucha się dobrze, jednak jak wspomniałem, trzeba poświęcić płycie nieco uwagi, wciągnąć się w nią by zaakceptować całość, co dla zwolenników kompaktowych, konkretnych albumów może być trudne.

Powiedzmy szczerze: The Suburbs nie jest jakimś wyjątkowym albumem, nie kierujmy się kultowym statusem grupy, oceniając ich kolejne płyty. Zdecydowanie ciekawszy, wręcz magiczny album nagrali koledzy z Broken Social Scene, tymczasem ich krążek pozostał ledwo zauważony, chociaż gdyby identycznie nagrali go Arcade Fire, byłby światowym wydarzeniem. Ochłońmy z zachwytu, bowiem The Suburbs to momentami westchnienie zachwytu, ale momentami wręcz ziewnięcie.

Ocena: 4
Wystawił: Marcin Bareła

23 września 2010

Oceniamy: Indigo Tree - Blanik



Wrocławski duet Indigo Tree całkowicie zasłużenie zaskarbił sobie uznanie krajowych krytyków wydanym w 2009r. debiutanckim albumem „Lullabies of Love and Death”, stanowiącym znakomitą odpowiedź na popularny obecnie w świecie freak folk. Subtelny zestaw kilkunastu onirycznych impresji skomponowanych na gitarę akustyczną z ograniczoną do minimum sekcją rytmiczną wzruszył nie jedno serce wprowadzając je w stan błogiej kontemplacji. Upłynął rok i na półkach sklepowych znaleźć możemy już nowe wydawnictwo sygnowane nazwiskami Filipa Zawady (ex Pustki) i Peve Lety’ego.

„Blanik”, bo tak zatytułowano album (na część znakomitego polskiego olimpijczyka) otwiera nowy rozdział w twórczości Indigo Tree. Miejsce gitary akustycznej zajęła lekko przesterowana gitara elektryczna wprowadzając trochę brudu w uporządkowany baśniowo – neurotyczny klimat znany z debiutu. Zachowano dotychczasowy styl z rozmytymi przestrzennymi harmoniami wokalnymi oraz z nie narzucającymi się od pierwszego przesłuchania melodiami. Można wręcz powiedzieć, że nowe kompozycje zespołu mają bardziej piosenkowy charakter, a niektóre z nich wyraźnie zaznaczone refreny, jak w przypadku „Hardlakes” oraz „Lazy” (gdyby stacje radiowe odważyły się je grać, miałyby spore szanse na stanie się przebojami). Klawiszy jest dla odmiany za to jakby mniej, ale gdy już się pojawiają np. w tytułowym „Blaniku” kojarzącym się ewidentnie z oniryczną twórczością Williama Basinskiego, to pozostawiają po sobie trwały ślad w pamięci.

Zwiększyła się rola producenta „Lullabies of Love and Death” Michała Kupicza na nowym albumie Indigo Tree do tego stopnia, że stał się on współautorem wszystkich nagrań i równoprawnym członkiem zespołu. Jego wkład jest słyszalny chociażby w nałożeniu na siebie wokali Peve Lety’ego (świetny efekt uzyskano zwłaszcza w końcówce „Hardlakes”) oraz w nadaniu głębi poszczególnym utworom. Trzeba ich słuchać wielokrotnie i najlepiej głośno, aby odkryć wszystkie ukryte przez niego smaczki.

Nowa płyta Indigo Tree działa na mnie niezwykle uzależniająco czarując urodziwymi, subtelnymi dźwiękami, których rozpiętość czasem wręcz zaskakuje. Najlepszy przykład to ostatni na krążku ponad siedmiominutowy utwór „Iwishweturnedintoatree” przechodzący stopniowo od szeptu do jazgotu przesterowanych gitar pozostawiając słuchacza w lekkim osłupieniu. Mocne zwieńczenie przepięknej, a zarazem skromnie wydanej płyty (szara okładka z błędnie wyznaczonymi kierunkami świata) którą moglibyśmy, a nawet powinniśmy się chwalić poza granicami naszego kraju. Z pewnością mocny kandydat do polskiej płyty jesieni, a może nawet i roku, kto wie? Pełen zachwyt.

Ocena: 5
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj:

21 września 2010

Oceniamy: I Am Kloot – Sky at Night


„Where shall I go on that big, black night?” – śpiewa John Bramwell w rozpoczynającej album “Sky at Night” piosence “Northern Skies”. Nie przypadkowo zwracam uwagę na te słowa, gdyż większość tekstów na nowej płycie zespołu I Am Kloot dotyczy właśnie nocy postrzeganej przez pryzmat życia w ciemności („after all it’s just the night”). Już sam tytuł albumu zaczerpnięty od legendarnego programu telewizyjnego „The Sky at Night” nadawanego w BBC nieprzerwanie od 1957r., wyjaśnia nagromadzenie pojęć związanych z astronomią w niezwykle dojrzałych poetyckich tekstach Bramwella, które są niewątpliwie silną stroną najnowszego wydawnictwa manchesterskiej grupy.

Dawno nie słyszałem tak wciągającej i zarazem tak oszałamiającej prostotą płyty, w której największy nacisk położono na wytworzenie niepowtarzalnej atmosfery stanowiącej zarzewie do intymnej rozmowy ze słuchaczem. Wszystko brzmi tu dziwnie znajomo, a jednak zupełnie inaczej, gdyż ze świecą szukać orkiestrowego przepychu na wcześniejszych albumach zespołu. Za produkcje płyty odpowiadają dwaj muzycy Elbow – Craig Potter i Guy Garvey, którzy umiejętnie przełożyli swoje ostatnie doświadczenia z macierzystego zespołu (z wydanej w 2008r. płyty „The Seldom Seen Kid”) na delikatną, trochę marzycielską muzykę I Am Kloot.

W dziesięciu, krótkich piosenkach (może poza sześciominutowym epickim „Radiation” stanowiącym dla mnie odpowiednik „The Same Deep Water” z czarnego albumu zespołu) trwających łącznie 39 minut znaleźć można wiele przepięknych momentów, oszałamiających wręcz prostotą rozwiązań. Klasyczne ballady jak np. cudne „I Still Do” sąsiadują z pełnymi rozmachu, wręcz barokowymi aranżacjami utworów „Radiation” czy „Lately”. Aranżacja tego ostatniego kojarzy mi się ewidentnie z beatlesowskim standardem „With a Little Help From My Friends” w wykonaniu Joe Cockera. Do tego znajdziemy na płycie jeszcze urzekający walczyk „To The Brink” oraz nową wersję dawnego przeboju „Proof”, co do której można mieć jedynie zastrzeżenia, gdyż specjalnie nie różni się od znanego wcześniej świetnego wykonania.

Przepiękna, nastrojowa płyta za którą muzykom I Am Kloot należą się zasłużone brawa. Kto wie, czy John Bramwell, Peter Jobson i Andrew Hargreaves nie nagrali najlepszej płyty w swoim dorobku, choć dla wielu i tak pozostanie nią z pewnością czarny, nie zatytułowany album z 2003r. Moim zdaniem „Sky at Night” niczym mu nie ustępuje, a momentami przewyższa go liryzmem tekstów oraz atmosferą, której nie sposób opisać słowami. Czysta magia.

Ocena: 5
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj:

20 września 2010

10 lat Hipnozy!


Oto, co będzie się działo z tej okazji:

21.09.2010 ( wtorek) godz. 20:00
MATTHEW SHIPP & JOE MORRIS

Matthew Shipp grę na fortepianie rozpoczął w wieku pięciu lat. Na granie jazzu zdecydował się już jako dwunastolatek. W roku 1984 przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie spotkał m.in. Williama Parkera i w zasadzie od tego czasu datuje się ich współpraca. W roku 1989 Shipp dołączył do zespołu Davida S.Ware'a (gdzie basistą był Parker). Z początkiem lat 90. sformował swój pierwszy zespół z Parkerem i zamiennie: Whitem Dickey'em lub Susie Ibarrą na perkusji. Wkrótce też rozpoczął grywanie w duetach, z których do najważniejszych należą te z Roscoe'm Mitchellem i Matem Mannerim.

Shipp jest muzykiem wciąż eksperymentującym, tak z materią jak i formą swej muzyki. Grywa solo; przedstawił kilka ciekawych duetów (z Joe Morrisem, Matem Manerim, Roscoe Mitchellem ,Williamem Parkerem, Robem Brownem); w trio, przy czym obok typowego tria z udziałem Williama Parkera i Whita Dickeya bądź Susie Ibarry, prowadził też trio bez perkusji z Robem Brownem na alcie; w przeróżnych kwartetach, gdzie instrumentem melodycznym pozostaje, bądź to trąbka (Wadada Leo Smith, Roy Campbell), bądź skrzypce (Mat Maneri). Stworzył też dwa zespoły bez perkusji: Matthew Shipp's String Trio (płyta "By The Law Of The Music" i "Expansion, Power,
Release") oraz Horn Quartet (płyta "Strata"), które miały wówczas, zaprezentować muzykę pianisty w zupełnie nowym tle.

Od końca lat 90. Shipp pojawia się w coraz to nowych kontekstach, jako muzyk prezentujący się w postmainstreamowej manierze np. nagrania jego kwartetu, czy też, może obecnie przede wszystkim, jako muzyk, który zabrał głos w tworzeniu się nowej muzyki powstającej ze splotu współczesnej, niejednokrotnie eksperymentalnej, muzyki elektronicznej oraz jazzu i generalnie muzyki improwizowanej. W tym czasie zmienił się też nieco język wypowiedzi Shippa. Od kilku lat, jego pianistyka, to już nie tylko posttaylorowskie klastery, ale sięganie do całego wachlarza środków wyrazu, od bebopu począwszy, a na współczesnej awangardzie skończywszy.

Bilety:
30 zł - przedsprzedaż
40 zł - w dniu koncertu


24.09.2010 ( piątek) godz. 20:00
THE WHITEST BOY ALIVE

The Whitest Boy Alive to międzynarodowa grupa Norwega Erlenda Oye (znanego m.in.z nagrań Royksopp i Kings Of Convenience), Polaka -- Marcina Oza i ich berlińskich przyjaciół. Po sporym sukcesie albumu "Dreams" muzycy wracają z doskonałymi taneczno-popowymi piosenkami na krążku "Rules" Jak mówią, przy tworzeniu "Rules" mieli w głowie jedną nadrzędną zasadę: sprawić by ludzie tańczyli. Obok subtelnych bujanych rytmów równie istotne są tu jednak melancholijne melodie śpiewane charakterystycznym głosem Erlenda.

Muzyka The Whitest Boy Alive doskonale nadaje się zarówno do radosnego skakania jak i relaksu na sofie, jednak w porównaniu z debiutem nowe piosenki są, w opinii muzyków, "mniej indie, bardziej disco". Trudno się nie zgodzić, słuchając choćby "High On The Heel" czy w "Time Bomb", gdzie dominuje świetny rytm perfekcyjnie wygrywany przez sekcję Maschat / Marcin Oz. Warto pamiętać, że ten ostatni - gdy odkłada bas -- doskonale radzi sobie na scenie klubowej jako DJ Highfish. TWBA stawiają jednak na "organiczne brzmienia" w miejsce syntetycznych beatów. A w ich muzyce słychać entuzjazm spontanicznych zabawy podczas koncertów. W końcu w ostatnich dwóch latach zagrali ich ponad 100 na całym świecie.

The Whitest Boy Alive działają zgodnie z własnymi zasadami: czterech kolesi w jednym pokoju, żadnych studyjnych tricków, żadnych maszynek. Muzykę nagrywają live, w jednym podejściu -- na tzw" setkę". Na płycie nie pojawia się żaden dźwiek, którego Berlinczycy wspólnie z wokalistą Erlendem Oye nie mogliby zagrać "na żywo". Nowy krążek powstawał w ich własnym studio "Glass Cube" w Meksyku, w domu położonym tuż przy plaży. I ten luz oraz witalność, swobodną nadmorską aurę słychać na "Rules".
W przerwach miedzy sesjami muzycy zwykle surfowali lub delektowali się nadmorskimi smakołykami. Ten dobry klimat jest tu obecny. Choć nie brakuje też dyscypliny grania i uważnej troski o każdy dźwięk. W końcu by nagrać 11 kompozycji na "Rules" w studio potrzebowali aż trzystu podejść. Efekt jest jednak doskonały i świadczy o tym, że The Whitest Boy Alive to nie tylko side project dla poszczególnych członków ale jeden, doskonale zgrany organizm. Tworząc "Dreams" grupa dopiero docierala się tak w studio jak i na scenie. Po 120 koncertach na całym świecie i niemal tysiącu prób zespół, Berlińczycy wiedzą już jednak, na co ich stać i potrafią rozruszać każdy tłum. Efektem jest krążek bardziej taneczny, wzbogacony o brzmienia klawiszy
Daniela Nentwiga, który został stałym członkiem kolektywu. Delikatny głos i inteligentne teksty Erlenda Oye ubogacaja te urokliwe piosenki a nostalgiczna aura i taneczne rytmy uzupełniaja się tu w niezwykłe intrygujacej mozaice. Dzieki temu TWBA to jeden z najciekawszych obecnie grup na popowej scenie. Melancholia i ironia, nostalgia i subtelny humor, popowy czar i taneczny puls -- dzięki temu TWBA w niedługim czasie zyskali lojalną bazę fanów. Berlińczycy dokonali tego nie poprzez wielkie medialne kampanie, ale dzięki koncertom i rekomendacjom tych, którzy poznawali ich dźwięki. Ich popularność w kontynentalnej Eurpie, Meksyku czy w niezalenych srodowiskach w Stanach zaowocowała propozycjami wykorzystania ich utwórów w projektach znanego skateboadrera Jeremy Rogersa czy ABC Networks. Zespół zagrał też live podczas telewizyjnego BBC Culture Show, dał też duży koncert w londyńskiej Astorii.

Bilety: 60 pln



3.10.2010 ( niedziela ), godz. 20:00
POLAR BEAR

Dowodzona przez perkusistę Seba Rochforda grupa Polar Bear to jedno z najciekawszych zjawisk na współczesnej, brytyjskiej scenie jazzowej. Ich pochodzący z 2003 r. debiutancki album, zatytułowany Dim Lit, stał się sporą sensacją, goszczącą w najważniejszych audycjach radiowych, a sami muzycy zasłużyli na etykietę twórców "post-jazzu." Porównywani do takich gwiazd współczesnej muzyki improwizowanej, jak Esbjorn Svensson Trio, The Bad Plus czy Medeski, Martin & Wood, młodzi angielscy twórcy zdołali wyrwać brytyjski jazz z getta opanowanego przez weteranów i wprowadzili go na sceny najmodniejszych londyńskich klubów. Kolejne płyty to niekończące się pasmo sukcesów, zwieńczone nominacjami do Mercury Music Prize i BBC Jazz Awards oraz zaproszeniami na największe jazzowe festiwale na świecie.

Łącząc niesamowity talent do rozbudowanych improwizacji z olbrzymią muzyczną erudycją
i upodobaniem do tanecznych brzmień, piątka brytyjskich muzyków udowodniła, że jazz to muzyka bez granic, otwarta na różnorodne wpływy i porywająca zróżnicowaną publiczność. Pulsujące rytmy, transowa energia, kojarzona z dokonaniami największych gwiazd krautrocka, wirtuozerskie solówki i rockowy pazur to cechy charakterystyczne tej niesamowitej mieszanki dźwięków, w której równie często pojawiają się odwołania do twórczości Milesa Davisa, jak i Jimiego Hendricksa. Mamy nadzieję, że pierwszy koncert Polar Bear w Polsce, który odbędzie się w katowickim Jazz Clubie Hipnoza w ramach obchodów 10-tych urodzin klubu będzie dla Państwa doskonałą okazją do wysłuchania rewelacyjnej muzyki w wykonaniu zespołu, do którego już dziś należy przyszłość europejskiego jazzu.


Bilety: 25 pln





21.10.2010 ( czwartek ), godz. 20:00

ANDREYA TRIANA

Chociaż pojawiła się na scenie całkiem niedawno, debiutując w wielkim stylu na festiwalu w Glastonbury w 2009 r., już zdążyła zdobyć grono wielkich fanów zarówno wśród światowej sławy muzyków, jak i publiczności. Jej zapowiadana na 23 września debiutancka płyta – Lost Where I Belong – wydana pod szyldem Ninja Tune, to bez wątpienia jeden z najbardziej oczekiwanych albumów tego roku, stworzony przy współpracy z największymi gwiazdami wytwórni – Finkiem i Simonem Greenem aka Bonobo.

Pochodząca z południowych dzielnic Londynu Andreya Triana w ciągu zaledwie dwóch lat zdołała osiągnąć, to o czym marzy wiele wokalistek – przejść od występowania w amatorskich klubach do współpracy z takimi tuzami współczesnej muzyki tanecznej jak Flying Lotus, Kidkanevil czy rewelacyjna grupa Jazz Sensation i obecności w najważniejszych audycjach radiowych poświęconych nowej muzyce. O jej umiejętnościach wokalnych z dużym uznaniem wypowiadali się najważniejsi brytyjscy DJ, tacy jak Gilles Peterson czy Benji B, doczekała się również prasowych porównań do Lauren Hill czy Amy Winehouse, wielu krytyków okrzyknęło ją pierwszą ważną debiutantką w nowej dekadzie. Łącząc wyrafinowaną elektronikę i taneczne rytmy z soulem, jazzem i głosem, który bywa porównywany do płynnego aksamitu, Andreya Triana momentalnie znalazła swoją publiczność, poszukującą w muzyce dużej dawki osobistych emocji.

Jej poprzednie dwa koncerty w Polsce – grudniowy w katowickim Jazz Clubie Hipnoza, oraz sierpniowy, gdy wraz z Bonobo pojawiła się na festiwalu Tauron Nowa Muzyka pokazały, że również na żywo Andreya Triana potrafi momentalnie porwać całą widownię i zaczarować ją magią swojego głosu. Oceny po obu występach były jednoznaczne – oto narodziła się nowa gwiazda, zdolna dorównać takim wokalistkom, jak Bajka czy Kathrin de Boer, z którymi Bonobo współpracował na swoich poprzednich albumach. Kilka tysięcy osób stojących w czasie festiwalu pod sceną i hipnotycznie zasłuchanych w największy przebój z najnowszej płyty Bonobo – Stay the Same - gdzie głos Triany staje się głównym instrumentem może bez wątpienia poświadczyć, że mamy do czynienia z prawdziwie niezwykłym zjawiskiem. Dlatego wierzymy też, że jej kolejny występ – 21 października w Jazz Clubie Hipnoza – spotka się z równie entuzjastycznym przyjęciem, zwłaszcza, że odbędzie się na dwa dni przed światową premierą jej albumu i dokładnie w dniu urodzin artystki. Tych, którzy widzieli ją już na żywo bez wątpienia nie trzeba mocniej zachęcać, wszystkich pozostałych zaś chcielibyśmy zaprosić do nie odmawiania sobie przyjemności posłuchania jednej z najciekawszych współczesnych wokalistek. Koniecznie posłuchajcie i obejrzyjcie 1 singiel “'Lost Where I Belong', promujacy album pod tym samym tytułem:

Bilety: 40 pln




14.11.2010 ( niedziela ), godz. 20:00

ÓLAFUR ARNALDS

Islandzki artysta Ólafur Arnalds - ulubieniec Sigur Ros pojawi się w Polsce w listopadzie na 4 koncertach! W Katowicach zagra 14 listopada w ramach cyklu 10 Lat JazzClubu Hipnozy. Koncert promować będzie wydany wiosną drugi krążek artysty: “..and they have escaped the weight of darkness” nagrany z pomocą Barði Jóhannssona z formacji Bang Gang. Sam Ólafur nazwał ten krążek kontynuacją drogi obranej na debiucie, w ramach której oferuje fanom muzyki alternatywnej spotkanie z klasycznymi aranżacjami i delikatną elektroniką.

Drugi album jest jednak zdecydowanie bardziej optymistyczny od debiutu, co bez wątpienia jest zasługą Jóhannssona, który dodał do aranżacji większą ilość instrumentów. Arnalds zapewnia, że motywem przewodnim płyty jest to, iż po każdym ciemniejszym, bardziej pesymistycznym okresie przychodzi światło i radość.
Islandzki muzyk promuje album na trasie koncertowej na całym świecie: od Chin po Wielką Brytanię. Niewątpliwym bodźcem dla kariery kompozytora był udział w koncertach legendarnej formacji Sigur Ros w roli supportu (Ólafur wystąpił także w warszawskim Parku Sowińskiego), dzisiaj jednak Arnalds pracuje już na własne nazwisko i czyni to z sukcesem! Świadczą o tym zarówno owacyjnie witane koncerty, jak i doskonałe recenzje jego drugiego krążka. O zawrót głowy przyprawiają peany kierowane pod adresem artysty w tak prestiżowych magazynach i portalach jak Uncut, Clash, Dazed & Confused, Paste, Pitchfork czy Drowned In Sound.

Bilety: 30 pln




5.12.2010 ( niedziela ), godz. 20:00
JONO MCCLEERY

Jono McCleery, mieszkający zazwyczaj na barce zacumowanej u brzegów Tamizy, to jeden z najnowszych i najciekawszych wykonawców pozyskanych przez zasłużoną wytwornię Ninja Tune, która specjalizuje się w różnych odmianach jazzowej elektroniki, ale nie stroni również od eksperymentów z folkiem. Kiedy pojawił się w 2008 r. ze swoim debiutanckim albumem - Darkest Ligh – momentalnie obwołano go następcą legendarnego Nicka Drake’a, a wśród zachwyconych odbiorców pojawiły się takie gwiazdy jak Vashti Bunyan, który pomagał współfinansować nagranie tej płyty oraz prezenterzy najważniejszych folkowych audycji radiowych. Koncerty u boku takich gwiazd jak Fink, Little Dragon, Tricky czy Portico Quartet bardzo szybko pozwoliły mu się przebić do czołówki wykonawców związanych ze sceną future-folku i bywa wymienianym jednym tchem obok Jose Gonzalesa a także nazywany „akustycznym odpowiednikiem Jamiego Lidella.”

Delikatne melodie, zbudowane przede wszystkim w oparciu o dźwięki gitary i ściszony głos, skupiony na opowiadaniu emocjonalnych, introwertycznych historii sprawiają, że jego występy to najczęściej pełen skupienia ceremoniał, angażujący całą publiczność. Razem z towarzyszącym mu zespołem pojawi się po raz pierwszy w Polsce 5 grudnia, aby w katowickim Jazz Clubie Hipnoza zaprezentować materiał z nadchodzącego albumu Meanwhile, zawierającego nadzwyczajną mieszankę folku, elektroniki, połamanych bitów i muzyki celtyckiej. Mamy nadzieję, że pierwsze spotkanie tego wykonawcy z polska publicznością przysporzy mu sporego grona nowych fanów.

Bilety: 30 pln
Bilety na wszystkie koncerty do nabycia w:
- Jazz Clubie Hipnoza
- bileteria Ticketportal - budynek CKK
- sieć salonów Empik, Saturn oraz MediaMarkt
- www.ticketpro.pl
- www.ticketportal.pl



Polecają Marcin Bareła i Sławomir Kruk

16 września 2010

Iowa Super Soccer leci na trasę do Chin!



Już za tydzień śląski zespól Iowa Super Soccer poleci do Chin na krótka trasę koncertowa! Wystąpi w czterech miastach, w tym na Snow Mountain Music Festival, czyli „Chińskim Woodstocku”!!!

W najbliższym czasie Iowa Super Soccer zagra w:

22 .09. 2010 - Pekin (Chiny) - TBA
24 .09. 2010 - Xi'an (Chiny) - Xi'an fest to zglt festival
28 .09. 2010 - Kunming (Chiny) - Up-Rock club
04. 10. 2010 - Lijiang City (Chiny) - Snow Mountain Music Festival
04. 11. 2010 – Cottbus (Niemcy) - Festiwal Filmowy

Krótki występ z programu telewizyjnego "Kuba Wojewódzki", w którym wykonali piosenkę "My World" można obejrzeć tutaj:
http://kuba.plejada.pl/1,16923,1,6,iowa_super_soccer_-_my_world,muzyka.html

Zachęcamy do wsparcia zespołu w plebiscycie o Złotego Bączka tegorocznego Przystanku Woodstock oddając swój głos tutaj:
http://www.wosp.org.pl/woodstock/zloty_baczek_mala_scena

15 września 2010

Oceniamy: CEO - White Magic



Jeśli myślicie, że to koniec Erica Berglunda i jego macierzystego projektu, The Tough Alliance, to możecie wyluzować, bowiem TTA absolutnie się nie rozpadł. Berglund i Furst zrobili sobie po prostu przerwę, a bardziej ten pierwszy sobie zrobił, na rzecz wyładowania własnej, dość nieskrępowanej kreatywności, czego efektem jest omawiana właśnie płyta projektu CEO - White Magic.

Jeżeli pierwsze przesłuchanie tej króciutkiej płyty może nieco zaskakiwać, tak każde kolejne przypomina mi, że niedaleko pada jabłuszko od drzewka i pan Berglund zasadniczo nie poszedł w jakąś skrajną muzyczną stronę. Zasadniczo mogłaby to być kolejna płyta The Tough Alliance, chociaż pierwsze nutki płyty, które przynosi All Around, kierują nas w stronę barokowych Grizzly Bear, aniżeli bardziej psychodelicznych Animal Collective. Mamy więc skrzypce, wiolonczelę i czego jeszcze sobie spragniona klasyki dusza zapragnie. Powoli jednak środek ciężkości przechodzi na taneczną psychodelię, wraz z drugim kawałkiem Illuminata i tak już pozostanie, z małymi przerwami do końca albumu. Słychać to zwłaszcza w White Magic, podzielonym na dwie sekcje, przestrzennym utworze na wzór klasycznego Brother Sport, Animal Collective. Zwraca uwagę, na pewno nieco luźniejsza forma całości; elektroniczne bity i taneczne sample, obecne na płytach TTA zamieniono gdzieniegdzie na smyczki, prawdziwe gitary i perkusjonalia. To na pewno plus całości. Kolejną zaletą jest fakt, że płyta trwa niewiele ponad 30 minut, co nie pozwala specjalnie znudzić się podczas przesłuchiwania zawartości.

Nie wzięło mnie to od początku i na 100 procent. Wzięło mnie jednak na tyle, żeby z czystym sumieniem polecić album szwedów z CEO, White Magic. Głowa nie powinna boleć, a potańczyć od czasu do czasu też będzie można.

Ocena: 4
Wystawił: Marcin Bareła

Posłuchaj:



Zaproszenie - Zlot Fanów Johna Lennona, Łódź 09.10



Zapraszamy na zlot fanów Johna i The Beatles, szczegółowe informacje: john_winston_lennon@o2.pl

Tauron Nowa Muzyka, Katowice, 27.08.2010r.


Teren byłej kopalni węgla kamiennego „Katowice” po raz drugi w pięcioletniej historii festiwalu Tauron Nowa Muzyka zamienił się w przestrzeń, w której bezapelacyjnie królowały wszelkie odmiany muzyki elektronicznej oraz klubowej. Po niezwykle ciekawym zestawie artystów oraz znacznym wzroście publiczności, jaki odnotowano podczas tegorocznej edycji można stwierdzić, że katowicka impreza rozwija się w dynamicznym tempie stając się realną konkurencją dla innych letnich festiwali muzycznych w Polsce.

Dane było mi uczestniczyć niestety tylko w jednym dniu festiwalu, stąd moja relacja – dość wybiórcza - ograniczy się wyłącznie do piątku 27 sierpnia. Tego dnia na trzech otwartych scenach usytuowanych w różnych zakątkach postindustrialnej przestrzeni zobaczyć można było kilkunastu wykonawców z kultowymi przedstawicielami Ninja Tune – Bonobo i Jaga Jazzist na czele. Ich występy na Live Stage zdecydowanie przyciągnęły największą grupę osób biorących udział w piątkowych koncertach.



Czołowy przedstawiciel skandynawskiego nu – jazzu norweski kolektyw Jaga Jazzist jako pierwszy tego wieczoru wywołał u mnie zachwyt. Zresztą perkusista grupy – Martin Horntveth w pierwszej swojej wypowiedzi w trakcie koncertu oznajmił, że będzie to wyjątkowy występ, gdyż właśnie w Katowicach kończą trasę koncertową promującą ich tegoroczny album „One – Armed Bandit” i w tym roku już nie będzie możliwości, aby posłuchać ich muzyki na żywo. Uczestnikom Nowej Muzyki dane było więc, po raz ostatni przed nieokreśloną przerwą cieszyć się dźwiękami długich, a co za tym idzie rozbudowanych i zróżnicowanych kompozycji Jaga Jazzist z ewidentnymi naleciałościami rocka progresywnego słyszanych choćby w nagraniach z ich ostatniego albumu. A tych numerów było akurat najwięcej w programie godzinnego występu. Dziewięcioosobowy skład muzyków czarował dźwiękami i zachęcał do wspólnej zabawy („Lubicie muzykę? Lubicie taniec?” pytał perkusista przed zagraniem przez Norwegów utworu „Music! Dance! Drama!”). Piosenkę „Oslo Skyline” pochodzącą z przedostatniego albumu grupy „What We Must” zaanonsowano natomiast jako „Katowice Skyline”, co było miłym zaskoczeniem i ukłonem w stronę żywo reagującej publiczności. Na tle pozostałych koncertów tego dnia wybijała się także rozbudowana gra świateł oraz wykorzystanie zielonej barwy laserów (za ich sprawą przez moment można się było poczuć, jak na występie Muse w Krakowie).



Drugą niekwestionowaną gwiazdą piątkowych koncertów był Bonobo (pod tym pseudonimem ukrywa się Simon Green), który dotarł do Katowic wraz z rozbudowanym składem zaprzyjaźnionych muzyków jako Bonobo Live Band. W pięciu kompozycjach (“The Keeper”, “Stay the Same”, „Eyesdown”, „Nightlite”, “Days to Come”) oraz w wieńczącym bis utworze “Between the Lines” na wokalu zaśpiewała Andreya Triana - wschodząca gwiazda muzyki soul i zarazem najświeższe odkrycie zasłużonej dla elektroniki wytworni Ninja Tune. Jej potężny, a zarazem nieskazitelnie czysty głos dodał silnych emocji ezoterycznym dźwiękom tworzonym przez zespół, którego lider większość czasu spędził grając na gitarze basowej, choć zdarzyło mu się także usiąść za zestawem instrumentów klawiszowych. W pamięci utkwi mi przede wszystkim ogromna ilość solówek na instrumentach dętych (flety i saksofony) i perkusyjnych, o jaką pokusili się muzycy instrumentalnego składu zespołu. Ich rotacja na scenie oraz doskonała komunikacja między sobą także budziły zrozumiały szacunek. Entuzjastyczne przyjęcie zespołu przez katowicką publiczność skłoniło Simona do uchylenia rąbka tajemnicy – w czasie bisu zdradził, że w grudniu tego roku po raz kolejny odwiedzi Polskę (data i miejsce tego koncertu nie zostało na razie ujawnione). Fantastyczny koncert repertuarowo złożony głównie z muzyki z dwóch ostatnich albumów Bonobo („Days to Come” i „Black Sands”) uświadamiający, że muzyka elektroniczna może wyśmienicie zabrzmieć, jeśli oprze się ją wyłącznie na żywych instrumentach, co bywa na szczęście coraz częściej praktykowane podczas scenicznych występów.



Tauron Nowa Muzyka przyniósł także sporą porcję występów dj’skich, z których najlepiej moim zdaniem wypadł twórca tzw. minimal techno, Hendrik Weber szerzej znany jako Pantha Du Prince. Jego set utkany z ulotnych wyraźnie ambientowych dźwięków o delikatnej i przestrzennej konstrukcji wprawił mnie w dobry nastrój. Przy jego muzyce można było się rozmarzyć i odpłynąć całkowicie. Stała wizualizacja w tle oraz zmieniające się co jakiś czas niebieskie bądź różowe światła potęgowały ponadto nastrój wyciszenia i odrealnienia. Kompletnie rozczarowali za to pionierzy współczesnej sceny elektronicznej Rob Brown i Sean Booth ukrywający się pod scenicznym pseudonimem Autechre. Ich nużący występ na Club Stage podważył w ogóle sens publicznego prezentowania swojej muzyki na żywo. Nie sposób dojrzeć było muzyków na scenie, która tonęła w ciemnościach, a ich radykalna propozycja muzyczna oparta na zapętlaniu stale tych samych motywów po prostu nużyła zniechęcając do stania pod sceną i marznięcia w tą dość zimną noc. Znacznie ciekawiej pod tym względem wypadł występ jednego z czołowych przedstawicieli brytyjskiego hip - hopu Kidkanevila, w którego przypadku raziło tylko i wyłącznie odtwarzanie wszystkich dźwięków prosto z laptopa. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie natomiast występ King Midas Sound - nowego projektu Kevina Martina (w ubiegłym roku wystąpił na festiwalu z The Bug) nawiązującego do najlepszych tradycji bristolskiego trip-hopu. Gęsta, mroczna muzyka podbita potężnymi basami spod znaku Massive Attack sprawdziła się idealnie na Club Stage. Wypadli nieporównywalnie lepiej niż na swojej debiutanckiej płycie „Waiting For You”. Mocnym atutem tego koncertu były z pewnością także świetne wokalizy Rogera Robinsona i Kiki Hitomi w poszczególnych utworach.



Najmocniejszym elementem tegorocznej edycji festiwalu Tauron Nowa Muzyka był jego line-up prezentujący najciekawsze zjawiska ze współczesnej sceny elektronicznej. Organizatorom festiwalu należą się ponadto ogromne brawa za cykliczne organizowanie serii koncertów pod hasłem „Before Tauron Nowa Muzyka”, dzięki czemu w ciągu ostatnich paru miesięcy można było zobaczyć w Katowicach takich artystów jak: Crystal Castles, Fuck Buttons czy Jeff Mills. Mam nadzieję, że ta akcja będzie kontynuowana, bo z moich dotychczasowych obserwacji wynika, że jest na nią spore zapotrzebowanie. Niestety nie udało się uniknąć błędów organizacyjnych w trakcie samego festiwalu. Po pierwsze moją uwagę zwrócił tylko jeden niewielkich rozmiarów telebim przy głównej scenie, co niewątpliwie mogło przeszkadzać w dobrej widoczności podczas koncertów. Przewidzieć można było również, że niewielka ilość trzech stanowisk, w których dokonywało się wymiany pieniędzy na kupony festiwalowe to zbyt mała ilość, jak na tak duży festiwal. Raziła także niepunktualność w rozpoczynaniu koncertów (choć np. występ Bonobo rozpoczął się dziesięć minut przed zaplanowanym czasem zaskakując tym także część uczestników) oraz brak jakiejkolwiek informacji o odwołanym występie Pauli i Karola. Jednakże te wszystkie wymienione przeze mnie błędy organizacyjne nie były w stanie zepsuć muzycznego święta i już teraz z wielką niecierpliwością czekam na kolejną odsłonę festiwalu.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

2 września 2010

Off Festival, Katowice, 6-8.08.2010r.



Starania Katowic o zaszczytny tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w roku 2016 oraz brak dotacji dla Off Festivalu w mysłowickim budżecie sprawiły, że jubileuszowa piąta edycja najważniejszej w kraju imprezy poświęconej muzyce alternatywnej po raz pierwszy odbyła się w Dolinie Trzech Stawów – przepięknym i mało znanym zakątku Katowic. Wybór Doliny Trzech Stawów jako nowego miejsca Off Festivalu to z pewnością dobre posunięcie, gdyż zachowano urokliwy klimat dotychczasowych edycji festiwalu, a możliwości organizacyjne są tu znacznie większe. Zresztą trudno byłoby sobie wyobrazić, aby koncert gwiazdy tegorocznej edycji – amerykańskiej grupy The Flaming Lips bez problemów zorganizować w Słupna Park w Mysłowicach.

Tegoroczna edycja Off-a to nie tylko nowe miejsce, ale także dodatkowy dzień skumulowanej ilości koncertów przy zachowaniu zbliżonej do ubiegłorocznej ceny biletów. Zwiększyła się także liczba gwiazd, których przyjazd do Polski był wyczekiwany przez spore grono fanów. W tym miejscu poza The Flaming Lips warto także wspomnieć o grupie The Raveonettes – której poprzednie dwa koncerty w naszym kraju ostatecznie nie dochodziły do skutku. Zresztą większość zagranicznych kapel zebranych podczas tej i poprzednich edycji festiwalu grało u nas po raz pierwszy, co jest już normą, gdyż Off Festival ma przede wszystkim edukacyjny charakter – tutaj przyjeżdża się po to, aby odkrywać nowe zespoły oraz najciekawsze trendy i zjawiska ze światowej sceny alternatywnej. Nie inaczej było w tym roku, a w związku z nakładającymi się na siebie koncertami na dwóch, bądź trzech scenach jednocześnie ciężko było zobaczyć wszystkie zaplanowane przed wyjazdem zespoły i niestety trzeba było dokonywać wielu ciężkich wyborów typu Lenny Valentino czy Efterklang, Tindersticks, a może A Place to Bury Strangers? Życie festiwalowicza do łatwych z pewnością nie należy.



5 edycja Off Festivalu była zarazem moją czwartą, w związku z czym już jako doświadczony festiwalowicz starałem się i tym razem większość swojego czasu poświęcić na przemieszczanie się między poszczególnymi scenami tak, aby nie stracić za wiele z niezwykle bogatego programu tegorocznej imprezy. A było naprawdę co oglądać i trzeba nadmienić, że gwiazdy nie zawiodły spełniając pokładane w nich nadzieje. Niezwykle widowiskowy koncert zaprezentowała amerykańska grupa The Flaming Lips, która przywiozła ze sobą wszystkie „gadżety” znane z ich dotychczasowych koncertów na świecie. Były więc oszałamiające wizualizacje, kolorowe balony, biodegradalne konfetti, intensywne lasery, baśniowe stwory, jak i kosmiczna kula, w której wokalista grupy Wayne Coyne przemieszczał się po zebranych najbliżej sceny ludziach. Jednakże forma, poszczególne elementy show były tylko ozdobnikiem dla samej muzyki, która przez cały czas była na pierwszym planie. Czy był w ogóle ktoś kto nie nucił pod nosem tuż po zakończeniu tego koncertu ich wielkiego stadionowego hymnu „Do You Realize?” Śmiem wątpić.

Zupełnie inny był koncert brytyjskiej grupy Tindersticks – kolejnej wielkiej i niekwestionowanej gwiazdy tego festiwalu. Elegancko ubrani członkowie zespołu zgromadzony pod główną sceną tłum wprowadzili dosłownie w stan zawieszenia. Nie bez kozery mówi się o nich jako o „czarodziejach dźwięków” – piękny, stonowany, magiczny koncert, gdzie ciarki przechodzą, gdy słucha się kolejnego wersu wyśpiewywanego przez baryton Stuarta Staplesa – znaku rozpoznawczego zespołu. Podobnie, jak w przypadku The Flaming Lips program ich koncertu był przekrojowy, choć dominowała ostatnia płyta „Falling Down A Mountain”.



Przed rozpoczęciem występu Tindersticks na scenie leśnej swój występ kończyła inna legenda brytyjskiego grania – postpunkowa grupa The Fall kierowana przez Marka E. Smitha. W tym roku wydali swój 28-y album studyjny („Your Future Our Clutter”), z którego piosenki stanowiły większość repertuaru tego niecodziennego koncertu. Kontrowersje wywołało zachowanie wokalisty, jego nonszalancja zarówno wobec ekipy technicznej, jak i zebranych widzów. Słynący z rockandrollowego trybu życia Mark E. Smith miotał się po scenie przeglądając notatki, odłączał kable i niszczył mikrofony wprowadzając stale w ruch ekipę techniczną. Odwrócony często tyłem do publiczności śpiewał w charakterystyczny dla siebie sposób polegający na melorecytacji, który w połączeniu z transowym i nowofalowym brzmieniem zespołu stanowił moim zdaniem jednak metodę na sukces, choć część widzów była zażenowana propozycją zespołu.

Nowofalowe oblicze to także znak rozpoznawczy grupy The Horrors – autorów „Primary Colours” - płyty, wybranej przez dziennikarzy NME jako album roku 2009. W związku z czym ich występ w Katowicach należał do tych najbardziej wyczekiwanych, o czym świadczył chociażby największy tłum, jaki udało się zebrać pierwszego dnia pod główną sceną. Chociaż muzycznie ich występ nie zawiódł moich oczekiwań, to jednak w perspektywie dwóch kolejnych dni nabitych dobrymi, czy wręcz rewelacyjnymi koncertami został wyraźnie przyćmiony. Jednakże za przepiękne zagranie na koniec setu „Sea Within A Sea”(jedna z moich ulubionych piosenek roku 2009) należały im się spore brawa i można było wybaczyć nawet 15 minutowe opóźnienie, z jakim rozpoczęli swój występ.



Nierówny był występ amerykanów z Dinosaur Jr. - największych pechowców tegorocznego Off Festivalu. W związku z zaginięciem na lotnisku ich instrumentów musieli zagrać w Katowicach na pożyczonym sprzęcie, co nie mogło zostać nie skomentowane („Fuck Off Lufthansa”) podczas samego koncertu. Jego słaby początek wynikał z pewnością z zaznajamiania się z możliwościami nowych gitar, choć wokal J. Mascisa mógł być również lepiej nagłośniony, ale gdy już się rozkręcili to moc gitarowych solówek wgniatała wręcz w ziemię. Aż strach pomyśleć co byłoby gdyby legenda muzyki grunge grała na własnych gitarach.

Gdyby przy ocenie występów kierować się entuzjazmem publiczności to o palmę pierwszeństwa wśród wszystkich tegorocznych występów na Off-ie walczyłyby z pewnością islandzka grupa FM Belfast oraz szwedzki songwriter Kristian Matsson ukrywający się pod intrygującym pseudonimem The Tallest Man On Earth. FM Belfast udała się nie lada sztuka. Ich debiutancka płyta „How To Make Friends” z 2008r. nie zachwyca - poza paroma murowanymi przebojami zawiera przede wszystkim wypełniacze. A tu proszę: jeden z najlepszych koncertów imprezy, który chciałoby się, aby trwał i trwał i nigdy nie miał się skończyć. Bezpretensjonalność, sceniczne szaleństwo oraz muzyczna gimnastyka, jaką Islandczycy zaserwowali szczelnie nabitej w namiocie publiczności można by rozdzielić na parę koncertów . Doszło nawet do tego, że wyśmienicie bawiąca się przednia część namiotu zmusiła jego tyły do tak samo intensywnej zabawy, co jest nie lada sztuką. Największy przebój zespołu „Par Avion” w takich warunkach musiał zabrzmieć fantastycznie.



Jeśli z kolei chodzi o The Tallest Man on Earth to czysty, nieskazitelny głos przyszywanego „syna Boba Dylana” sprawił, że publiczność jadła mu z ręki nie zwracając uwagi nawet na przedłużające się przerwy między piosenkami, podczas których Kristian przestrajał swoją gitarę. Te momenty artysta bardzo skrupulatnie wykorzystywał na nawiązanie dialogu z publicznością opowiadając m.in. o perkusiście, którego nie zabrał ze sobą w trasę (którego, jak się później miało okazać nawet nie poznał), czy też o pięknych drzewach w Polsce.

Pisząc o najbardziej energetycznych koncertach festiwalu nie mogę pominąć także brytyjskiej grupy Pulled Apart By Horses, która pokazała jak się zdobywa publikę w pięć minut. Sceniczne szaleństwo połączone z niebezpiecznymi dla zdrowia akrobacjami i skokami z dużych wysokości wywoływały ciarki na skórze. Aż dziw, że nic im się nie stało i dotrwali do końca występu prezentując potężną dawkę mocnej muzyki przypominającej skrzyżowanie The Kooks z Panterą.



Do najmocniejszych fragmentów tegorocznego Off Festivalu należały także występy amerykańskiej orkiestry folkowej A Hawk & A Hacksaw oraz proekologicznego składu Jonathana Meiburga - Shearwater. Skąpany w światłach występ 4 - osobowej orkiestry inspirującej się przede wszystkim europejską muzyką ludową (ze wskazaniem na Izrael i Bałkany) zapamiętam na długo. Zresztą to jeden z nielicznych zespołów wśród tegorocznych wykonawców, który w każdych warunkach, nawet akustycznie poradziłby sobie bez zarzutu. Wystarczyłaby im tylko odrobina przestrzeni i tyle (w pokazywanym w trakcie festiwalu dokumencie muzycznym „All Tomorrow’s Parties” możemy zobaczyć fragment występu, jaki dali w pewnym salonie gier). Zdecydowanie lepiej posłuchać ich na żywo niż z krążka. Intensywność i siła brzmienia jest nieporównywalna. Magia w czystej postaci.

Równie przepiękny, co A Hawk & A Hacksaw był koncert teksańskiej grupy Shearwater. Ich nastrojowe piosenki budowane na ciągłych kontrastach między delikatnymi brzmieniami, a dramatycznymi wykończeniami robiły piorunujące wrażenie. W dodatku muzycy tej niecodziennej grupy nie zostali przypisani wyłącznie do swoich instrumentów – bardzo często wymieniali się nimi w zależności od konkretnych utworów. Kto wie, czy nie najlepiej przyjęto cudny „Hidden Lakes” – singiel z ich tegorocznej płyty „The Golden Archipelago”, podczas którego przepiękna długonoga basistka zespołu stanęła za cymbałami, odgrywając najbardziej charakterystyczny fragment tego utworu.



Dyrektor artystyczny Off Festivalu – Artur Rojek z roku na rok stara się poszerzać szeroki już wachlarz alternatywy o kolejne gatunki muzyczne. W związku z czym podczas piątej edycji festiwalu pojawili się także artyści związani z rapem (Raekwon, Anti-Pop Consortium, O.S.T.R.) i metalem (Zu, Shining), dla których wcześniej nie było miejsca w programie. Zwiększeniu uległa także ilość zaproszonych zespołów specjalizujących się w szeroko rozumianej elektronice. Poza sceną eksperymentalną byli oni obecni także na wszystkich pozostałych scenach.

Z projektów elektronicznych największe wrażenie wywarł na mnie występ Christiana Fennesza oraz niemieckiej grupy Lali Puna. Podczas koncertu Fennesza - mistrza laptopowej elektroniki pozornie nic się nie działo, ale przyjemność z uczestnictwa w przygotowanym przez niego secie pozostaje jednak na długo. Lali Puna to zupełnie inna bajka – intensywnie przestrzennie kojące dźwięki, ezoteryczny wokal Valerie Trebeljahr oraz spora dawka tworzonej na żywo muzyki tanecznej, przy której można się pogibać, ale nie sposób tańczyć. Podobnie było na występie Williama Basinskiego, który tworzy muzykę za pomocą preparowanych taśm magnetofonowych. Jego nużący i senny aż do bólu występ pousypiał sporą część zgromadzonych w namiocie ludzi. Przy czym każdy jego stonowany, niezwykle powolny gest wołał, że najwyższa pora już spać (jego koncert odbywał się w sobotę 7.08 między 3 a 4 w nocy).



Uczestnictwo w festiwalach muzycznym takich, jak Off Festival, gdzie liczba zgromadzonych artystów przewyższa ludzkie możliwości bycia w kilku miejscach jednocześnie powoduje bardzo często miłe i zupełnie nieplanowane odkrycia muzyczne. Przekonałem się o tym w sobotę – trzeciego dnia festiwalu, gdy zupełnie przypadkowo zjawiłem się na występie nieznanego sobie wcześniej zespołu Tunng, który jak się później okazało wyspecjalizował się w graniu radosnej folktroniki opartej na afrykańskich rytmach. Wpadające w uszy melodie bez problemu przegoniły deszczowe chmury, a męsko - damskie harmonie wokalne, których nie brak w ich utworach wprawiały w radosny nastrój. Zresztą trudno byłoby go nie złapać, skoro muzycy Tunng śpiewali ze sceny „You should stop worries” (wers ten pojawia się w piosence „The Roadside” z ich tegorocznego krążka „..And Then We Saw Land”). Niespodziewanie jeden z najciekawszych koncertów tegorocznego festiwalu.



Off Festival to także doskonałe miejsce do promocji naszych rodzimych kapel, jak i przypomnienia młodszym, co działo się na polskiej scenie alternatywnej przed laty. Reaktywacja super grupy Lenny Valentino złożonej z muzyków Myslovitz, Ścianki i Negatywu była świetną okazją do wysłuchania w całości kultowej dla polskiej alternatywy płyty „Uwaga! Jedzie tramwaj”. Mimo, że muzycy tej grupy grali z sobą ostatnio pięć lat temu podczas pierwszej edycji Off-a to ich tegoroczny występ z pewnością zapiszę się jako kolejny sukces zespołu. Znacznie słabiej natomiast wypadła reaktywacja grupy Something Like Elvis, podczas występu której wyraźnie było słychać, że to ich pierwszy wspólny koncert od lat i do osiągnięcia scenicznej perfekcji jeszcze daleka droga przed nimi.

Okazje do zaprezentowania się przed większą publicznością skrupulatnie wykorzystał także wrocławski duet Indigo Tree dając świetny występ. Tym dwóm facetom (zespół tworzą basista Filip Zawada oraz gitarzysta Peve Lety) udała się nie lada sztuka – za sprawą minimalistycznych zupełnie środków potrafili przykuć na sobie uwagę publiczności posługując się tylko dwoma gitarami i niewielkich rozmiarów syntezatorem. Mimo, że grali w większości „smutne” piosenki to ich występ zakończył jednak gitarowy jazgot. Po pełnym o tak wczesnej porze namiocie (pojawili się na trójkowej scenie między 15 a 15.30 ostatniego dnia festiwalu) można zauważyć, że oddźwięk na ich debiutancki krążek „Lullabies Of Love And Death” jest jednak spory.



Znacznie lepiej niż można było się spodziewać zaprezentowały się także poznańskie Muchy (w 2008r. ich występ był dla mnie największym rozczarowaniem spośród całej czołówki polskiej sceny alternatywnej) oraz reaktywowana przed rokiem grupa Happy Pills. Oba zespoły, jak można było przypuszczać skupiły się na prezentacji głównie swoich nowych albumów, choć nie mogło zabraknąć także i klasycznych numerów. Uwagę publiczności zwróciła aktualizacja tekstu piosenki „Miasto Doznań”, gdzie wokalista Much - Michał Wiraszko zamiast „w domu brakuje powietrza” śpiewał o braku pieniędzy. Natomiast piękna wokalistka Happy Pills kusiła kobiecymi ruchami i owijaniem sobie mikrofonu wokół własnej szyi.



Po ubiegłorocznym Off Festivalu pojawiły się głosy, że spora ilość zagranicznych artystów nie przełożyła się jednak na jakość samych koncertów. W tym roku sytuacja była zgoła odmienna – z bogactwa programowego ciężko wybrać te najlepsze występy, bo ich ilość wręcz oszałamiała. W tej chwili pewne jest, że Off Festival rozwija się w zatrważająco szybkim tempie stając się jedną z najciekawszych imprez muzycznych nie tylko w Polsce, ale także w tej części Europy. O jego rozwój jestem dość spokojny i z niecierpliwością czekam, na przyszłoroczny line-up. Do pełni sukcesu brakuje tylko poprawy zaplecza gastronomicznego oraz większej dozy tolerancji dla wynoszenia poza nią napojów bezalkoholowych. Nie twórzmy ze strefy gastronomicznej małego getta. Jeśli to się poprawi to zarówno organizacyjnie, jak i muzycznie będzie to festiwal o najwyższym poziomie jakości.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk