2 września 2010

Off Festival, Katowice, 6-8.08.2010r.



Starania Katowic o zaszczytny tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w roku 2016 oraz brak dotacji dla Off Festivalu w mysłowickim budżecie sprawiły, że jubileuszowa piąta edycja najważniejszej w kraju imprezy poświęconej muzyce alternatywnej po raz pierwszy odbyła się w Dolinie Trzech Stawów – przepięknym i mało znanym zakątku Katowic. Wybór Doliny Trzech Stawów jako nowego miejsca Off Festivalu to z pewnością dobre posunięcie, gdyż zachowano urokliwy klimat dotychczasowych edycji festiwalu, a możliwości organizacyjne są tu znacznie większe. Zresztą trudno byłoby sobie wyobrazić, aby koncert gwiazdy tegorocznej edycji – amerykańskiej grupy The Flaming Lips bez problemów zorganizować w Słupna Park w Mysłowicach.

Tegoroczna edycja Off-a to nie tylko nowe miejsce, ale także dodatkowy dzień skumulowanej ilości koncertów przy zachowaniu zbliżonej do ubiegłorocznej ceny biletów. Zwiększyła się także liczba gwiazd, których przyjazd do Polski był wyczekiwany przez spore grono fanów. W tym miejscu poza The Flaming Lips warto także wspomnieć o grupie The Raveonettes – której poprzednie dwa koncerty w naszym kraju ostatecznie nie dochodziły do skutku. Zresztą większość zagranicznych kapel zebranych podczas tej i poprzednich edycji festiwalu grało u nas po raz pierwszy, co jest już normą, gdyż Off Festival ma przede wszystkim edukacyjny charakter – tutaj przyjeżdża się po to, aby odkrywać nowe zespoły oraz najciekawsze trendy i zjawiska ze światowej sceny alternatywnej. Nie inaczej było w tym roku, a w związku z nakładającymi się na siebie koncertami na dwóch, bądź trzech scenach jednocześnie ciężko było zobaczyć wszystkie zaplanowane przed wyjazdem zespoły i niestety trzeba było dokonywać wielu ciężkich wyborów typu Lenny Valentino czy Efterklang, Tindersticks, a może A Place to Bury Strangers? Życie festiwalowicza do łatwych z pewnością nie należy.



5 edycja Off Festivalu była zarazem moją czwartą, w związku z czym już jako doświadczony festiwalowicz starałem się i tym razem większość swojego czasu poświęcić na przemieszczanie się między poszczególnymi scenami tak, aby nie stracić za wiele z niezwykle bogatego programu tegorocznej imprezy. A było naprawdę co oglądać i trzeba nadmienić, że gwiazdy nie zawiodły spełniając pokładane w nich nadzieje. Niezwykle widowiskowy koncert zaprezentowała amerykańska grupa The Flaming Lips, która przywiozła ze sobą wszystkie „gadżety” znane z ich dotychczasowych koncertów na świecie. Były więc oszałamiające wizualizacje, kolorowe balony, biodegradalne konfetti, intensywne lasery, baśniowe stwory, jak i kosmiczna kula, w której wokalista grupy Wayne Coyne przemieszczał się po zebranych najbliżej sceny ludziach. Jednakże forma, poszczególne elementy show były tylko ozdobnikiem dla samej muzyki, która przez cały czas była na pierwszym planie. Czy był w ogóle ktoś kto nie nucił pod nosem tuż po zakończeniu tego koncertu ich wielkiego stadionowego hymnu „Do You Realize?” Śmiem wątpić.

Zupełnie inny był koncert brytyjskiej grupy Tindersticks – kolejnej wielkiej i niekwestionowanej gwiazdy tego festiwalu. Elegancko ubrani członkowie zespołu zgromadzony pod główną sceną tłum wprowadzili dosłownie w stan zawieszenia. Nie bez kozery mówi się o nich jako o „czarodziejach dźwięków” – piękny, stonowany, magiczny koncert, gdzie ciarki przechodzą, gdy słucha się kolejnego wersu wyśpiewywanego przez baryton Stuarta Staplesa – znaku rozpoznawczego zespołu. Podobnie, jak w przypadku The Flaming Lips program ich koncertu był przekrojowy, choć dominowała ostatnia płyta „Falling Down A Mountain”.



Przed rozpoczęciem występu Tindersticks na scenie leśnej swój występ kończyła inna legenda brytyjskiego grania – postpunkowa grupa The Fall kierowana przez Marka E. Smitha. W tym roku wydali swój 28-y album studyjny („Your Future Our Clutter”), z którego piosenki stanowiły większość repertuaru tego niecodziennego koncertu. Kontrowersje wywołało zachowanie wokalisty, jego nonszalancja zarówno wobec ekipy technicznej, jak i zebranych widzów. Słynący z rockandrollowego trybu życia Mark E. Smith miotał się po scenie przeglądając notatki, odłączał kable i niszczył mikrofony wprowadzając stale w ruch ekipę techniczną. Odwrócony często tyłem do publiczności śpiewał w charakterystyczny dla siebie sposób polegający na melorecytacji, który w połączeniu z transowym i nowofalowym brzmieniem zespołu stanowił moim zdaniem jednak metodę na sukces, choć część widzów była zażenowana propozycją zespołu.

Nowofalowe oblicze to także znak rozpoznawczy grupy The Horrors – autorów „Primary Colours” - płyty, wybranej przez dziennikarzy NME jako album roku 2009. W związku z czym ich występ w Katowicach należał do tych najbardziej wyczekiwanych, o czym świadczył chociażby największy tłum, jaki udało się zebrać pierwszego dnia pod główną sceną. Chociaż muzycznie ich występ nie zawiódł moich oczekiwań, to jednak w perspektywie dwóch kolejnych dni nabitych dobrymi, czy wręcz rewelacyjnymi koncertami został wyraźnie przyćmiony. Jednakże za przepiękne zagranie na koniec setu „Sea Within A Sea”(jedna z moich ulubionych piosenek roku 2009) należały im się spore brawa i można było wybaczyć nawet 15 minutowe opóźnienie, z jakim rozpoczęli swój występ.



Nierówny był występ amerykanów z Dinosaur Jr. - największych pechowców tegorocznego Off Festivalu. W związku z zaginięciem na lotnisku ich instrumentów musieli zagrać w Katowicach na pożyczonym sprzęcie, co nie mogło zostać nie skomentowane („Fuck Off Lufthansa”) podczas samego koncertu. Jego słaby początek wynikał z pewnością z zaznajamiania się z możliwościami nowych gitar, choć wokal J. Mascisa mógł być również lepiej nagłośniony, ale gdy już się rozkręcili to moc gitarowych solówek wgniatała wręcz w ziemię. Aż strach pomyśleć co byłoby gdyby legenda muzyki grunge grała na własnych gitarach.

Gdyby przy ocenie występów kierować się entuzjazmem publiczności to o palmę pierwszeństwa wśród wszystkich tegorocznych występów na Off-ie walczyłyby z pewnością islandzka grupa FM Belfast oraz szwedzki songwriter Kristian Matsson ukrywający się pod intrygującym pseudonimem The Tallest Man On Earth. FM Belfast udała się nie lada sztuka. Ich debiutancka płyta „How To Make Friends” z 2008r. nie zachwyca - poza paroma murowanymi przebojami zawiera przede wszystkim wypełniacze. A tu proszę: jeden z najlepszych koncertów imprezy, który chciałoby się, aby trwał i trwał i nigdy nie miał się skończyć. Bezpretensjonalność, sceniczne szaleństwo oraz muzyczna gimnastyka, jaką Islandczycy zaserwowali szczelnie nabitej w namiocie publiczności można by rozdzielić na parę koncertów . Doszło nawet do tego, że wyśmienicie bawiąca się przednia część namiotu zmusiła jego tyły do tak samo intensywnej zabawy, co jest nie lada sztuką. Największy przebój zespołu „Par Avion” w takich warunkach musiał zabrzmieć fantastycznie.



Jeśli z kolei chodzi o The Tallest Man on Earth to czysty, nieskazitelny głos przyszywanego „syna Boba Dylana” sprawił, że publiczność jadła mu z ręki nie zwracając uwagi nawet na przedłużające się przerwy między piosenkami, podczas których Kristian przestrajał swoją gitarę. Te momenty artysta bardzo skrupulatnie wykorzystywał na nawiązanie dialogu z publicznością opowiadając m.in. o perkusiście, którego nie zabrał ze sobą w trasę (którego, jak się później miało okazać nawet nie poznał), czy też o pięknych drzewach w Polsce.

Pisząc o najbardziej energetycznych koncertach festiwalu nie mogę pominąć także brytyjskiej grupy Pulled Apart By Horses, która pokazała jak się zdobywa publikę w pięć minut. Sceniczne szaleństwo połączone z niebezpiecznymi dla zdrowia akrobacjami i skokami z dużych wysokości wywoływały ciarki na skórze. Aż dziw, że nic im się nie stało i dotrwali do końca występu prezentując potężną dawkę mocnej muzyki przypominającej skrzyżowanie The Kooks z Panterą.



Do najmocniejszych fragmentów tegorocznego Off Festivalu należały także występy amerykańskiej orkiestry folkowej A Hawk & A Hacksaw oraz proekologicznego składu Jonathana Meiburga - Shearwater. Skąpany w światłach występ 4 - osobowej orkiestry inspirującej się przede wszystkim europejską muzyką ludową (ze wskazaniem na Izrael i Bałkany) zapamiętam na długo. Zresztą to jeden z nielicznych zespołów wśród tegorocznych wykonawców, który w każdych warunkach, nawet akustycznie poradziłby sobie bez zarzutu. Wystarczyłaby im tylko odrobina przestrzeni i tyle (w pokazywanym w trakcie festiwalu dokumencie muzycznym „All Tomorrow’s Parties” możemy zobaczyć fragment występu, jaki dali w pewnym salonie gier). Zdecydowanie lepiej posłuchać ich na żywo niż z krążka. Intensywność i siła brzmienia jest nieporównywalna. Magia w czystej postaci.

Równie przepiękny, co A Hawk & A Hacksaw był koncert teksańskiej grupy Shearwater. Ich nastrojowe piosenki budowane na ciągłych kontrastach między delikatnymi brzmieniami, a dramatycznymi wykończeniami robiły piorunujące wrażenie. W dodatku muzycy tej niecodziennej grupy nie zostali przypisani wyłącznie do swoich instrumentów – bardzo często wymieniali się nimi w zależności od konkretnych utworów. Kto wie, czy nie najlepiej przyjęto cudny „Hidden Lakes” – singiel z ich tegorocznej płyty „The Golden Archipelago”, podczas którego przepiękna długonoga basistka zespołu stanęła za cymbałami, odgrywając najbardziej charakterystyczny fragment tego utworu.



Dyrektor artystyczny Off Festivalu – Artur Rojek z roku na rok stara się poszerzać szeroki już wachlarz alternatywy o kolejne gatunki muzyczne. W związku z czym podczas piątej edycji festiwalu pojawili się także artyści związani z rapem (Raekwon, Anti-Pop Consortium, O.S.T.R.) i metalem (Zu, Shining), dla których wcześniej nie było miejsca w programie. Zwiększeniu uległa także ilość zaproszonych zespołów specjalizujących się w szeroko rozumianej elektronice. Poza sceną eksperymentalną byli oni obecni także na wszystkich pozostałych scenach.

Z projektów elektronicznych największe wrażenie wywarł na mnie występ Christiana Fennesza oraz niemieckiej grupy Lali Puna. Podczas koncertu Fennesza - mistrza laptopowej elektroniki pozornie nic się nie działo, ale przyjemność z uczestnictwa w przygotowanym przez niego secie pozostaje jednak na długo. Lali Puna to zupełnie inna bajka – intensywnie przestrzennie kojące dźwięki, ezoteryczny wokal Valerie Trebeljahr oraz spora dawka tworzonej na żywo muzyki tanecznej, przy której można się pogibać, ale nie sposób tańczyć. Podobnie było na występie Williama Basinskiego, który tworzy muzykę za pomocą preparowanych taśm magnetofonowych. Jego nużący i senny aż do bólu występ pousypiał sporą część zgromadzonych w namiocie ludzi. Przy czym każdy jego stonowany, niezwykle powolny gest wołał, że najwyższa pora już spać (jego koncert odbywał się w sobotę 7.08 między 3 a 4 w nocy).



Uczestnictwo w festiwalach muzycznym takich, jak Off Festival, gdzie liczba zgromadzonych artystów przewyższa ludzkie możliwości bycia w kilku miejscach jednocześnie powoduje bardzo często miłe i zupełnie nieplanowane odkrycia muzyczne. Przekonałem się o tym w sobotę – trzeciego dnia festiwalu, gdy zupełnie przypadkowo zjawiłem się na występie nieznanego sobie wcześniej zespołu Tunng, który jak się później okazało wyspecjalizował się w graniu radosnej folktroniki opartej na afrykańskich rytmach. Wpadające w uszy melodie bez problemu przegoniły deszczowe chmury, a męsko - damskie harmonie wokalne, których nie brak w ich utworach wprawiały w radosny nastrój. Zresztą trudno byłoby go nie złapać, skoro muzycy Tunng śpiewali ze sceny „You should stop worries” (wers ten pojawia się w piosence „The Roadside” z ich tegorocznego krążka „..And Then We Saw Land”). Niespodziewanie jeden z najciekawszych koncertów tegorocznego festiwalu.



Off Festival to także doskonałe miejsce do promocji naszych rodzimych kapel, jak i przypomnienia młodszym, co działo się na polskiej scenie alternatywnej przed laty. Reaktywacja super grupy Lenny Valentino złożonej z muzyków Myslovitz, Ścianki i Negatywu była świetną okazją do wysłuchania w całości kultowej dla polskiej alternatywy płyty „Uwaga! Jedzie tramwaj”. Mimo, że muzycy tej grupy grali z sobą ostatnio pięć lat temu podczas pierwszej edycji Off-a to ich tegoroczny występ z pewnością zapiszę się jako kolejny sukces zespołu. Znacznie słabiej natomiast wypadła reaktywacja grupy Something Like Elvis, podczas występu której wyraźnie było słychać, że to ich pierwszy wspólny koncert od lat i do osiągnięcia scenicznej perfekcji jeszcze daleka droga przed nimi.

Okazje do zaprezentowania się przed większą publicznością skrupulatnie wykorzystał także wrocławski duet Indigo Tree dając świetny występ. Tym dwóm facetom (zespół tworzą basista Filip Zawada oraz gitarzysta Peve Lety) udała się nie lada sztuka – za sprawą minimalistycznych zupełnie środków potrafili przykuć na sobie uwagę publiczności posługując się tylko dwoma gitarami i niewielkich rozmiarów syntezatorem. Mimo, że grali w większości „smutne” piosenki to ich występ zakończył jednak gitarowy jazgot. Po pełnym o tak wczesnej porze namiocie (pojawili się na trójkowej scenie między 15 a 15.30 ostatniego dnia festiwalu) można zauważyć, że oddźwięk na ich debiutancki krążek „Lullabies Of Love And Death” jest jednak spory.



Znacznie lepiej niż można było się spodziewać zaprezentowały się także poznańskie Muchy (w 2008r. ich występ był dla mnie największym rozczarowaniem spośród całej czołówki polskiej sceny alternatywnej) oraz reaktywowana przed rokiem grupa Happy Pills. Oba zespoły, jak można było przypuszczać skupiły się na prezentacji głównie swoich nowych albumów, choć nie mogło zabraknąć także i klasycznych numerów. Uwagę publiczności zwróciła aktualizacja tekstu piosenki „Miasto Doznań”, gdzie wokalista Much - Michał Wiraszko zamiast „w domu brakuje powietrza” śpiewał o braku pieniędzy. Natomiast piękna wokalistka Happy Pills kusiła kobiecymi ruchami i owijaniem sobie mikrofonu wokół własnej szyi.



Po ubiegłorocznym Off Festivalu pojawiły się głosy, że spora ilość zagranicznych artystów nie przełożyła się jednak na jakość samych koncertów. W tym roku sytuacja była zgoła odmienna – z bogactwa programowego ciężko wybrać te najlepsze występy, bo ich ilość wręcz oszałamiała. W tej chwili pewne jest, że Off Festival rozwija się w zatrważająco szybkim tempie stając się jedną z najciekawszych imprez muzycznych nie tylko w Polsce, ale także w tej części Europy. O jego rozwój jestem dość spokojny i z niecierpliwością czekam, na przyszłoroczny line-up. Do pełni sukcesu brakuje tylko poprawy zaplecza gastronomicznego oraz większej dozy tolerancji dla wynoszenia poza nią napojów bezalkoholowych. Nie twórzmy ze strefy gastronomicznej małego getta. Jeśli to się poprawi to zarówno organizacyjnie, jak i muzycznie będzie to festiwal o najwyższym poziomie jakości.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

1 komentarz:

  1. Ja za to o tegorocznej edycji myślę, że brakowało jej tego, co było mimo wszystko pewną normą na poprzednich: koncertów fantastycznych, takich, po których szczęka opada do ziemi i długo się ich nie zapomina. Off 2010 to masa koncertów dobrych - faktycznie było ich więcej niż w poprzednim roku - ale brak takich zapierających dech w piersiach. Flaming Lips jednak trochę zniknęli pod tym "szoł", najbliżej Absolutu byli chyba Tindersticks, ale też grali nieco za późno. Zgadzam się też co do organizacji - bardzo dużo do poprawy! Do zobaczenia za rok :)

    OdpowiedzUsuń