28 czerwca 2016

Halfway Festival/W Połowie Drogi Białystok 2016


Po raz pierwszy ekipa Niebieskiej Godziny gościła w Białymstoku na chyba jednym z najmniejszych festiwali świata, Halfway/W Połowie Drogi. Słowo festiwal nabrało po naszej wizycie nowego, nieznanego nam dotąd wymiaru: oto przed kameralną, liczącą kilkaset miejsc siedzących widownią Amfiteatru Białostockiego, na stosunkowo małej scenie zaprezentowali się artyści większego i mniejszego formatu z Wilco na czele. Nie było przypadkowych ludzi, wszechobecnego tłoku, chaosu towarzyszącego wielkim festiwalom. Nie było barierek oddzielających widownię od sceny, wszędobylskich i wścibskich kamer krążących nad głowami, wreszcie nie było nawet ochroniarzy pod sceną! Na Halfway w Białymstoku można było się poczuć, jak u najlepszych przyjaciół na wspólnej imprezie pod chmurką; na wybornym biwaku muzycznym, albo jak...w muzycznym raju. Bo muzyka reprezentowana przez znakomitych artystów, pieczołowicie dobranych przez organizatorów białostockiej imprezy była rzeczywiście nieziemska.


Niebieska Godzina wybrała się na ostatni, trzeci dzień imprezy, organizowanej przez Operę i Filharmonię Podlaską - Europejskie Centrum Sztuki w Białymstoku. W ciągu trzech dni imprezy przewinęło się kilkunastu artystów, reprezentujących różne zakątki świata i muzyczny eklektyzm połączony spójnikiem: muzyka autorska. W niedzielę, 26 czerwca wystąpili: Intelligency, Giant Sand, Mammut, Julia Marcell i Wilco.


Zaczęli Białorusini z Intelligency, kwartetu grającego klubową elektronikę z silnym odcieniem dream popu, nawet ambientu, chociaż sama kapela swoją muzykę określa mianem techno bluesa (faktycznie, to tu to tam słychać saksofon). Zespół z Mińska zrobił na nas bardzo dobre wrażenie poprzez przekazanie mnóstwa pozytywnych wibracji jeszcze nierozgrzanej publiczności. Grupą dowodzi Vsevolod Dovbnya, wokalista o specyficznym zimnym wokalu. Udało nam się zakulisowo porozmawiać właśnie z nim i zapytać o muzykę i inspiracje. Sympatyczny Białorusin wspominał, że lubi The Doors, The Mars Voltę i The XX, tych ostatnich zwłaszcza dobrze słychać w ich muzyce.

Bardzo dobre wrażenie zrobili odpowiednio: Giant Sand - amerykańscy weterani z ich kowbojskim graniem i islandzki Mammut, czerpiący z tradycji post rockowej. Ci pierwsi fantastycznie rozgrzali widzów świetnym setem, złożonym z energetycznych piosenek z pogranicza roots americany, folku i punku. Biorąc pod uwagę, że zespół na zrobił nawet krótkiej próby, trzeba nisko pochylić się nad Howe Gelb'em i jego kolegami za pełen profesjonalizmu, rockowego sznytu i swady występ. Było gorąco jak na teksańskim ranczo podczas konkursu ujeżdżania byków, ale z byka nikt nie spadł.


Mammut to mało znana kapela z Reykjavika z trzema płytami studyjnymi w dorobku i przede wszystkim ogromną charyzmą wokalistki, Katríny Katy Mogensen, która maksymalnie wczuwa się w swoją rolę, intensywnie gestykulując i tańcząc na ludowo podczas śpiewu. Występ Mammut na początku wydawał się przeciętny, ale to właśnie Kata wyciągnęła z noisowych kawałków nieco więcej, poprzez swój teatralny taniec. Wszystko cieszyło oczy i przyciągało aż widz chciał coraz więcej. Dodatkowo, Kata używa ciekawych technik, łącząc śpiewokrzyk z zabawą z mikrofonem w postaci wszelakich pogłosów, echa i zabaw z ustami.


Po Mammut zaprezentowała się Julia Marcel i był to szczerze nieco słabszy koncert wieczoru. Trochę żałuję, że Julia na dobre odeszła od klawiszy na rzecz gitary choć z czerwonym Gibsonem bardzo jej do twarzy. Julia rozgrzewała się na próbie dobre półtorej godziny, ale na koncercie nie było idealnie. Momentami nie było słychać gitary Julii, kiepsko podgłośniono także Mandy Ping-Pong. Za głośno zaś podkręcono bas i perkusję co nie sprzyjało kontemplacji. Większość kawałków pochodziła ze świeżej płyty "Proxy" ale usłyszeliśmy także "Matrioszkę", "Cincinę" czy "Supermana" w świetnej improwizacji.


Na koniec, o 23 wyszli Wilco, czyli Jeff Tweedy, John Stirratt, Glenn Kotche, Mikael Jorgensen, Nels Cline i Pat Sansone. Naszym zdaniem najlepsza współczesna grupa alternatywna Ameryki pokazała światową klasę, prezentując w ciągu ponaddwugodzinnego seta 26 piosenek. Oprócz utworów z ostatniego regularnego albumu "Star Wars" usłyszeliśmy kawałki z kultowego "Yankee Hotel Foxtrot", kilka z "A Ghost Is Born" aż do debiutu Amerykańskiej legendy, "A.M.". Liczyliśmy na więcej piosenek z przepięknej "Sky Blue Sky" (zagrali "Impossible Germany"), ale nie można się przyczepić do różnorodności utworów, wśród których były takie perełki jak "Misunderstood" czy rzadko grana "California Stars" z płyty "Mermaid Avenue" z roku 1998 do tekstu Woody Guthrie. Była to jedyna reprezentantka piosenek, które nie pochodzą z regularnego studyjnego wydawnictwa Wilco.


Koncert był magiczny. Wilco może nie grzeszą kontaktowością i poczuciem humoru, ale potrafią przyciągnąć i wyciągnąć z ludzi najlepsze, co w Białymstoku istotnie miało miejsce - miejsce pod sceną było pełne roztańczonych i zachwyconych słuchaczy! Nie zapomnę chwil, jak Tweedy patrzył wyraźnie zaskoczony i zachwycony przyjęciem we wspaniałych ludzi, a Pat Sansone co chwila uśmiechał się do pięknych dziewczyn ustawionych po prawej stronie. Sam Tweedy nazwał białostocką publiczność "You are awesome", co powinno wystarczyć za komentarz. Prawdziwy popis kunsztu grania pokazali Glenn Kotche (kapitalna wybuchowa wstawka w "Via Chicago") i Nels Cline co chwila odpływający ze swoimi gitarami w totalny amok.




To był koncert i to był wieczór dla którego nie żałuję pokonanych 1000 kilometrów samochodem, 3 godzin snu w ciągu dwóch dni i stapiającego wszystko upału. Halfway Festival i Białystok nas oczarowały i był to naszym zdaniem najbardziej swojski i przyjazny festiwal, na jaki przyszło nam przybyć. Gratulujemy organizatorom i miastu za ciepłe przyjęcie, fantastyczny dobór muzyki i atmosferę chyba nie do powtórzenia.


Marcin Bareła

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz