21 grudnia 2011

Podsumowanie roku 2011 - muzyka zagraniczna

Od dziś będziemy publikować zestawienia naszych ulubionych płyt i piosenek z Polski i zagranicy z ostatnich 12 miesięcy. Ponieważ nasze gusta różnią się, zestawienia będą na pewno różne, a co niektóre pozycje mogą okazać się zaskakujące. Proszę traktować poniższe jako tylko i wyłącznie zabawę. Zaczynamy!

Podsumowanie Roku, Marcin Bareła:


1: The Embassy - Life In The Trenches. Mimo, że nie można nazwać tej płyty tak oficjalnie studyjnym albumem, gdyż obok nowych piosenek znajdują się na niej także znane wcześniej, ale nie wydanie na pełnowymiarowej płycie utwory, nie mam wątpliwości, która z nich podoba mi się najbardziej w całym roku. Duet nie dość, że fałszujących Szwedów, którzy grają tylko poprawnie na instrumentach, tworzy zaskakująco świeżą, radosną muzykę. Dowód na to, że wcale nie trzeba wirtuozerii i kunsztu wokalnego. Liczy się pomysł na piosenkę, a tego ostatniego duetowi Lindson/Hakansson odmówić nie można. Inspiracja do sięgnięcia po gitarę i spróbowania własnych sił w muzyce.



2: Iron&Wine - Kiss Each Other Clean. Ta płyta pojawiła się w styczniu i od razu stała się moim faworytem na album roku. Niewiele się, jak widać od tego czasu zmieniło. Brodaty jak Święty Mikołaj Sam Beam, stworzył płytę, która moim zdaniem biję na głowę faworyzowane, ale słabsze propozycję kolegów, folkowców z Fleet Foxes, czy Bon Ivera (zwłaszcza tych pierwszych). Oprócz niezwykle ciepłych, pop - folkowych propozycji, mamy tutaj trochę bluesa i jazzu. Słychać co chwila Beatlesów (np. w Half Moon), jednak siłą płyty jest umiarkowanie. Piękne harmonie wokalne, sporadycznie wycieczki gitarowe wymieszane są z wyraźnie słyszalnym basem i okazjonalnymi akordami pianina a nawet harfą. Piękna płyta, która nie nudzi.




3: Destroyer - Kaputt. Trochę żałuję, że nie mogłem zobaczyć Dana Bejara na żywo, podczas Off Festiwalu w tym roku. Kolejna płyta ze stycznia, który po prostu wybuchł wspaniałymi płytami. Kaputt przenosi w senny klimat disco lat 80., aczkolwiek jest to bardziej chill-disco, aniżeli muzyka rzeczywiście do potańczenia. Bardzo tu przestrzennie - spokojnie zmieściło by się tu i tam więcej instrumentów, ale to największa zaleta albumu, który rozluźnia i wciąga jak odkurzacz. Dużo tutaj rozmytej trąbki, a całość sugeruje, że Bejar dużo słucha Briana Ferry. Płyta świetna - daje odpocząć, ale i zanurza w swój specyficzny świat.




4: Young Galaxy - Shapeshifting. Kanadyjski duet wrócił z 3 pełną płytą i podobno najlepszą (niestety nie znam dwóch poprzednich). Ta niewiedza jednak nie przeszkadza mi kontemplować się nad jakością piosenek. Producentem albumu jest muzyk szwedzkiego zespołu Studio, Dan Lissvik, a jako orientujący się w klimatach skandynawskich, nie dziwię się, dlaczego ta płyta akurat tak brzmi. W tym przypadku elektronika raczej wygrywa z żywymi instrumentami, jednak to tu to tam mamy parę fajnych, gitarowych riffów lub pasaży.




5: Wilco - The Whole Love. Zawsze blisko folku. Każda ich płyta to swoiste wydarzenie, wszak w Stanach zespół ma status niemal kultowego. Co ciekawe, utwór otwierający całość - przeszyty niepokojem jak żołnierz kulami Art of Almost może zmylić czujność i zniechęcić spragnionych starego Wilco, jednak wszystko wyjaśnia się wraz z następnymi kawałkami, które są bardziej standardowe. Kanadyjczycy z Arcade Fire, a bardziej z Broken Social Scene mogli by spokojnie wpisać płytę w swój kanon. Czasem jest jednak bardzo country, kabaretowo, czasem punkowo. Ale takiej doskonałości, jak Yankee Hotel Foxtrot już chyba nie będzie.




6: The Streets - Computer and Blues. Zapowiadana, jako ostatnia płyta Streetsów. Ja jednak jakoś nie wierzę w te deklaracje Mike'a Skinnera. Zespół, który zrewolucjonizował światowy Hip Hop, tym razem stworzył dość przebojowy i zadziwiająco gitarowy album. Jest tutaj mnóstwo radiowych piosenek oscylujących na całej palecie stylów, które spaja charakterystyczny rap Skinnera. Można powiedzieć, że piękna płyta.




7: Radiohead - King Of Limbs. Oprócz tego, że głos Thoma Yorka jest z każdym rokiem bardziej epicki, po raz pierwszy RH się cofnęli. Nie było kolejnego zwrotu, albo był - w tył, w kierunku Chłopca A i Amnesiaca. Ale chwileczkę - toż to znakomite płyty. King Of Limbs niektórymi kompozycjami niebezpiecznie zbliżyła się do poziomu, zaprezentowanego na Kid A i Amnesiac, jednak ogólnie nie brakuje tutaj wariacji - podkreślmy to jak na zespół - przeciętnych. Płyta przeszła bez większego echa, ale wyobraźcie sobie nowicjusza z takimi piosenkami. Debiut roku!




8: Gem Club - Breakers. Kwintesencja muzycznej medytacji. Nie da się inaczej słuchać tej płyty, aniżeli w samotności, wyłączając bodźce zewnętrze. Wypełnione fortepianem piosenki przenoszą w zupełnie inny świat. Co niektórzy zarzucą płycie monotonność i ściąganie z Kate Bush. Nie zgadzam się z tym. Jakkolwiek utwory są średnio długie, tak zmiany rytmu, przejścia i wszelkiego rodzaju wstawki dają płycie żywe tchnienie. Jest jeden warunek: trzeba się wsłuchać i dać płycie szanse. Cierpliwość się zwróci.




9: The Drums - Portamento. Mogę dostać opieprz, ponieważ wcześniej dałem im tylko 5/10. Tak rzeczywiście było, ale chyba jednak, z perspektywy trochę skrzywdziłem nowojorczyków. Zgoda - nie jest to album równy; tekstowo momentami zajeżdża konwersacją nastolatków na internetowym czacie, a muzycznie wręcz kładzie się na łóżku i mówi - pie..., nie robię. Ale co ja zrobię, że połowa płyty podoba mi się tak bardzo, że słucham tych kawałków z konsekwencją osła? Co ja zrobię, że Jonathan Pierce potrafi być romantyczny, a z jego niektórych piosenek bije dziecięca radość, że gęba się uśmiecha? Nie skreślajcie The Drums, którzy, jak chcą, to potrafią zrobić świetny kawałek - jak dęciakowy What You Were czy radioheadowy Searching for Heaven.




10: Bon Iver - Bon Iver. Druga płyta Justina Vernona nie zachwyca może tak, jak debiut, jednak ciągle czaruje. Są tutaj bardziej mroczne kompozycje, a całość oscyluje wokół falsetowego i czasem nawet lekko drażniącego wokalu Vernona. Człowiek lasu jednak chyba trochę opuścił drzewa, podróżując po świecie, co sugerują tytuły poszczególnych piosenek (Lisbon, Calgary, Minnesota). W przeciwieństwie do Fleet Foxes, Bon Iver dał radę udźwignąć na barkach ciężar i skalę debiutu, proponując piosenki słabsze, ale ciągle dobre.



PS: Obok wymienionej dziesiątki, w tym roku podobały mi się mniej lub bardziej również płyty: PJ Harvey "Let England Shake", Washed Out "Within Without", R.E.M. "Collapse Into Now", Min Julep "Save Your Seazon", Kate Bush "50 Words For Snow", Coldplay "Mylo Xyloto", Toro Y Moi "Underneath The Pine", Deerhoof "Deerhoof vs. Evil", Cut Copy "Zonoscope", Bjork "Biophilia".

Podsumowanie Roku, Sławomir Kruk:



1: PJ Harvey – Let England Shake. PJ Harvey zatrzęsła nie tylko Anglią, ale i całym światem. Kto by się spodziewał, że jedna z najbardziej wpływowych i oryginalnych artystek swojego pokolenia porzuci śpiewanie introwertycznych opowieści o nieszczęśliwych miłościach na rzecz mocnego, antywojennego przekazu. Pewnie niewielu.. A jednak z Bitwy o Anglię wyszła zwycięsko otrzymując po raz drugi w karierze Mercury Prize (nikomu wcześniej nie udała się taka sztuka). Muzycznie „Let England Shake” zaskakuje przede wszystkim dużą ilością męskich wokali oraz wykorzystaniem sampli z mniej lub bardziej odległych gatunkowo (np. reggae) utworów. Niezwykle wymowna płyta, której miejsce w historii muzyki rozrywkowej już w chwili wydania było niepodważalne.


2: Fleet Foxes – Helplessness Blues . Większość światowej krytyki drugi album Fleet Foxes ocenia znacznie niżej od znakomitego debiutu sprzed trzech lat. W moim odczuciu nie ma aż tak wielkiej różnicy. „Helplessness Blues” przynosi sowitą dawkę tego co u nich najlepsze - pięknych folkowych piosenek opartych na akustycznych gitarach oraz pieczołowicie dopracowanych harmonii wokalnych. Brzmienie za sprawą dodatkowych instrumentów (mandolina, cymbałki, cytra, klarnet, flet, wibrafon) jest bogatsze. Jedyne do czego można się przyczepić to produkcja – na żywo te nagrania wypadają po prostu lepiej. Miałem okazje się o tym przekonać podczas pewnego lipcowego wieczoru w Poznaniu. Zachód słońca nad Jeziorem Maltańskim z muzyką Fleet Foxes na pierwszym planie to było coś przepięknego!


3: Washed Out – Within and Without . Chillwave w natarciu. Debiutancki album (wcześniej nagrał dwie EP-ki) Kanadyjczyka Ernesta Greene’a aka Washed Out to muzyka niezwykle intymna, wręcz pościelowa. „Within and Without” nawiązuje do elektroniki lat 80-tych, a przyjemnie rozmyte wokale działają wprost na zmysły. Wyróżnia się świetna produkcja. Album wyprodukował Ben H. Allen odpowiedzialny m.in. za brzmienie „Merriweather Post Pavilion” Animal Collective. Obok Toro Y Moi najciekawszy głos na scenie. Brawa dla projektanta okładki za trafne oddanie nastroju płyty (wewnętrzny design też robi wrażenie).


4: Tom Waits – Bad As Me. Nieziemsko zachrypnięty głos Toma Waitsa można lubić lub nie – ale przejść obojętnie nie sposób. „Bad As Me” to jego pierwsza od 7 lat płyta z premierowym materiałem. Od razu zaznaczę bardzo piękna płyta. Czarująca słuchacza różnymi barwami (od nieprzyzwoicie sentymentalnego „Kiss Me” po żywe napakowane energią i udziwnione aranżacjami „Raised Right Men”). Parafrazując tytuł jednej z kompozycji – „Satisfied” (z gościnnym udziałem Lesa Claypool’a z Primusa i Keitha Richardsa z The Rolling Stones) nagrywając taki album też mógłbym się czuć w pełni usatysfakcjonowany.


5: Wilco – The Whole Love. Stare porzekadło “w prostocie tkwi siła” w przypadku Wilco sprawdza się znakomicie. Większość materiału z „The Whole Love” stanowią proste około czterominutowe piosenki tkwiące po uszy w beatlesowskiej tradycji. Wyłamali się tylko w przypadku dwóch kompozycji spinających całość. Wieńcząca album 12-minutowa mruczanka – „One Sunday Morning” oparta na zapętleniu jakby w nieskończoność tego samego motywu to jedna z moich ulubionych piosenek tego roku. Bez wątpienia najlepsza płyta Wilco od czasu „Yankee Hotel Foxtrot” z 2002r. Artur – proszę o koncert Wilco na przyszłorocznym Off Festivalu!


6: Low – C’Mon. Asceza oraz kapitalne brzmienie to znaki rozpoznawcze Low. Dziewiąty w ich dorobku studyjny album nie przynosi radykalnych zmian. Nadal dominują proste akordy grane przez muzyków jakby na spowolnionych obrotach oraz zniewalające duety wokalne mormońskiego małżeństwa: Alana Sparhawka i Mimi Parker. Jednakże chwytliwych melodii jest tu znacznie więcej niż kiedyś. Warto posłuchać chociażby dla „Try to Sleep” oraz „Nothing But Heart”. Gdyby Robert Plant nagrywał kontynuacje albumu „Band of Joy” nie wątpię, że sięgnąłby po to drugie nagranie.


7: The Decemberists – The King is Dead. Za sprawą „The King is Dead” grupa Colina Meloya osiągnęła jednoczesny sukces artystyczny oraz komercyjny (debiutowali na 1 miejscu zestawienia amerykańskiego „Billboardu”, w skali całego roku – 107 pozycja). Płyta – hołd, jaki złożyli amerykańskiej kulturze z którą nie zawsze było im dotąd po drodze. Inspiracje wyraźne, ale czy R.E.M. gdyby jeszcze istniało byłoby w stanie nagrać taki przebój jak „Down By the Water”? Wątpię.


8: Anna Calvi – Anna Calvi. Debiutancka płyta Anny Calvi była dla mnie największym zaskoczeniem początku roku. Młoda Angielka o włoskich korzeniach nagrała przepiękny album łączący zadziorność PJ Harvey z niepokojem Nicka Cave’a. Jej niezła gra na gitarze hiszpańskiej w połączeniu z hipnotyzującą barwą głosu okazała się receptą na sukces. Od czasu pojawienia się Florance Welch na brytyjskim rynku nie było tak wyrazistego głosu wśród debiutujących wokalistek. Jeśli będzie się rozwijać to przyszłość może należeć do niej. Na tegorocznym Off Festivalu pokazała na co ją stać.


9: Iron & Wine – Kiss Each Other Clean. Smutne, że jedna z najciekawszych płyt tego roku została zupełnie pominięta przez światową krytykę podczas sporządzania list z podsumowaniami. Debiut płytowy Sama Beama w barwach dużej wytwórni (Warner Bros.) bije moim zdaniem na głowę najnowsze „dzieło” Justina Vernona (on dla odmiany jest w prawie każdym podsumowaniu). Otwierające całość „Walking Far From Home” urzeka chwytliwą melodią oraz chórkiem gospel. A dalej nie jest gorzej – pojawiają się m.in. saksofony i dęciaki. Momentami jest dużo lukru, ale gra to tak, że słucha się samo, aż do powalającego finału (funkowe „Your Fake Name Is Good Enough For Me”).


10: Lykke Li – Wounded Rhymes. Niesamowicie utalentowana Szwedka powróciła z nową płytą – zdecydowanie mroczniejszą od przebojowego debiutu. Co tym bardziej zaskakujące, bo materiał nagrywany był w słonecznej Kalifornii. W pamięci zostają przede wszystkim przejmujące ballady jak np. „Sadness is a Blessing”, czy „I Know Places”. Nie brakuje też i bardziej tanecznych utworów jak choćby nawiązującego do twórczości amerykańskiej grupy The Zombies „Youth Knows No Pain”. Wszystkie one jednak za sprawą zimnej, elektronicznej perkusji nabierają bardziej melancholijnego odcienia.


11: Kate Bush – 50 Words For Snow. Wielki powrót Kate Bush. „50 Words For Snow” to z pewnością najmniej przystępna płyta w dorobku Brytyjki. Nagrała ją po swojemu nie bacząc na obowiązujące standardy radiowe. Trudno, więc będzie usłyszeć w radiu ośmiominutowy znakomity duet z Eltonem Johnem – „Snowed In at Wheeler Street” – gdzie ich głosy się idealnie uzupełniają. Umieściłbym w swoim podsumowaniu wyżej, gdyby nie fakt, że nie zdążyłem się z zawartością „50 Words For Snow” w należyty sposób osłuchać.


12: The Roots – Undun . Jedyny w zestawie koncept album. Egzystencjalna opowieść o Redfordzie Stephensie – młodym chłopaku, który musiał dokonać wyboru między byciem uczciwym obywatelem, a gangsterem. Jego historię poznajemy od tragicznego finału. Muzycznie to miszmasz różnych gatunków, co z pewnością może zaskoczyć ortodoksyjnych fanów hip-hopu. The Roots na poprzednim albumie (ubiegłorocznym „How I Got Over”) nie bali się sięgnąć po folk. Tym razem zahaczają o muzykę klasyczną i free jazz. Wyszło jak zwykle świetnie. Zaledwie dwa lata potrzebowali na nagranie trzech doskonałych albumów (w międzyczasie ukazało się jeszcze „Wake Up!”). Chylę czoło.


13: Bon Iver – Bon Iver . Ten rok był niezwykle udany dla muzyki folkowej – świetne płyty nagrali Fleet Foxes, Iron & Wine i The Decemberists. W tym gronie nie mogło zabraknąć i ukrywającego się pod pseudonimem Bon Iver – Justina Vernona. Dla niektórych to płyta roku – u mnie tylko trzynasta pozycja. Czemu tak? Odpowiedź jest dosyć prosta. „Magii” (wiem brzmi to dosyć górnolotnie) jakby trochę mniej niż na debiucie. Co nie zmienia faktu, że to bardzo równy album i często po niego sięgałem w ciągu roku. Chętnie posłuchałbym „Calgary” i „Beth/Rest” na żywo. Off Festival? Open’er?


14: Metamorfózy – Decasia . Z muzyki około ambientowej wybieram norweski duet Metamorfozy – jedno z moich tegorocznych odkryć. Panowie Rune Lindbeak oraz Oyvind Blikstad nagrali ścieżkę dźwiękową do filmu, który istnieje tylko w ich wyobraźni. Nazwa zespołu ma polskie konotacje – będąc kiedyś w naszym kraju spodobało im się brzmienie słowa metamorfozy i postanowili, że jeśli kiedyś będą zakładać nowy projekt to nazwą go właśnie tak. „Decasia” to doskonały przykład na to jak wiele wartościowej muzyki znajduje się poza głównym obiegiem. Płyta dostępna w Polsce za sprawą sklepów internetowych merlin.pl. oraz serpent.pl.




15: Lockerbie – Olgusjór. Porywający debiut z Islandii. Lockerbie grają melodyjnego post-rocka z epickim rozmachem. Nośne melodie to nie tylko efekt zapadających w pamięć partii gitar, ale również rozmarzonych harmonii wokalnych i orkiestrowego tła. Ponoć wyróżniają się także poetyckie teksty – niestety nie znam islandzkiego, aby to zweryfikować. Jednego za to jestem pewien. Piosenki zgromadzone na „Olgusjór” kipią młodzieńczą energią i chce się ich słuchać, aż do znudzenia. Stan ten jednak trudno osiągnąć. Sigur Ros rośnie poważna konkurencja.


16: Destroyer - Kaputt. Dziewiąta płyta projektu Dana Bejara (znanego chyba bardziej z kolektywu The New Pornographers) urzeka rozkoszną dawką smooth jazzu. Nie jest to płyta, o której łatwo pisać – najlepiej zanurzyć się samemu w przyjemnie kołyszących dźwiękach, gdzie wszechobecna trąbka staje się przewodnikiem po onirycznych kompozycjach Destroyera. Zarazem jeden z piękniejszych koncertów tegorocznego Off-a.


17: Craig Taborn – Avenging Angel. Amerykański pianista Craig Taborn do tej pory znany był głównie jako rzetelny i kreatywny współpracownik Tima Berne'a, Lotte Anker, Drew Gressa i Jamesa Cartera. Czy wydanie tegorocznej, kolejnej autorskiej płyty „Avenging Angel” zmieni stan rzeczy trudno powiedzieć. Jedno jest pewne - jeśli tacy ludzie jak ja nie słuchający jazzu na co dzień są pod wrażeniem kunsztu Taborna to szanse są spore. Warto posłuchać.


18: Gang Gang Dance – Eye Contact . Gang Gang Dance nagrał “Merriweather Post Pavilion” 2011 roku. Piąta w dorobku nowojorczyków płyta to rzecz świetnie wyprodukowana i zarazem nieklasyfikowalna gatunkowo. Wszystkiego tu po trochu: tanecznej elektroniki, melodyjnego popu, elementów world music. Całość spina „szamański” głos Lizzi Bougatsos. Wstyd się przyznać, ale nie znam poprzednich czterech albumów tego zespołu. Trzeba będzie to koniecznie nadrobić..


19: Lamb – 5 . Wydawało się, że Lamb już nigdy nie zobaczymy na scenie, a tu proszę niespodzianka. Po 7 latach od zakończenia działalności nie tylko wracają z nową płytą, ale i intensywnie koncertują. „5” to kolejna udana płyta w dorobku manchesterskiego duetu. Utrzymana w dotychczasowym stylu – melancholijnego trip-hopu nie przynosi co prawda większego zaskoczenia, ale radość z nowych piosenek ogromna. Udany come back!


20: Metronomy – The English Riviera . Pop w najczystszej postaci. Co piosenka to potencjalny przebój – większość nadaje się do nucenia pod nosem. Długo się broniłem przed umieszczeniem tej płyty w swoim zestawieniu, ale ostatecznie poddałem się jej urokowi. Wykorzystują co prawda patenty Fleetwood Mac, ale robią to z wdziękiem. Obok Washed Out moja ścieżka dźwiękowa minionego lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz