10 czerwca 2013

Mela Koteluk - Wywiad


Rozmowa z Melą to przyjemność

Mela Koteluk: "Mogę sprzedawać truskawki..."

Z Melą Koteluk rozmawiałem tuż przed występem w Sosnowcu, 8 czerwca. Rozmowa przeplatała różnorodną tematykę, przeczytacie między innymi o współpracy z Elżbietą Zapendowską i Fryderykach. Miłej lektury!

- Jesteś obecnie w trasie koncertowej…

Mela Koteluk: Jestem w trasie koncertowej permanentnie od września zeszłego roku, ale teraz troszeczkę zaciągnęłam hamulec ręczny i te koncerty zdarzają się rzadziej niż jesienią. Koncertujemy raz na jakiś czas, a moim głównym zajęciem obecnie jest nagrywanie materiału na nową płytę. 25 czerwca ukaże się maxi-singiel, a na koncercie zagramy dwie nowe piosenki.

- Jesteś zmęczona tym długim graniem?

M.K: Uwielbiam koncertować, ale ostatnio nie mam na nic czasu, co stało się dla mnie normą. Ale mam plan, żeby się zregenerować od 1 lipca, kiedy pojadę na wakacje. Chcę naładować akumulatory, bo moja energia wtórna troszeczkę się wyczerpała.

- Czy wiadomo już, kiedy ukaże się nowa, druga płyta Meli Koteluk?

M.K: Nie wiem, jak tylko będzie skończona. Ja nie stawiam sobie deadlinów, chociaż starają się na mnie różne osoby te deadliny wymuszać. Fani pytają, kiedy będzie ten materiał, to jest oczywiście miłe, ale ta płyta musi być dobra i chciałabym spokojnie ją zrealizować. Być może będzie to jesień, a jeśli nie jesień to później, może wiosna.

- Chciałbym Cię zapytać o współpracę z Elżbietą Zapendowską. Jaki wpływ wywarła na Ciebie ta osoba?


M.K: Bardzo cenię sobie ludzi, którzy uczą myślenia. W pewnym etapie życia potrzebowałam osoby, która mogłaby wpłynąć na moją psychikę, chciałam wiedzieć o czym się śpiewa, dlaczego jest się na scenie i w ogóle po co. Nie potrzebowałam natomiast rad, jak nauczyć się super technicznie śpiewać, bo nigdy mi o to w muzyce nie chodziło, żeby być gigantem wokalnym. Pytanie zasadnicze, które zadawała pani Zapendowska młodym adeptom brzmiało: po co tutaj jesteś? Ona zadawała pytania, na które nie oczekiwała od nas od razu odpowiedzi, ale były one w przekazie tak mocne, że zaszczepiały proces myślowy, tym samym kształtując naszą drogę artystyczną i nasze charaktery. Tomek Makowiecki, który dziś jest w Sosnowcu, wyszedł spod jej skrzydeł i poznaliśmy się w 2001 roku w Nowogardzie, jak byliśmy totalnymi szczawiami.

- Jak wspominasz swoją drogę do debiutu?

M.K: Ta droga do debiutu była znacznie szersza niż sam proces produkcji debiutanckiej płyty Spadochron. Musiałam przejść przez różne miejsca, różnych ludzi, co trwało dobre dziesięć lat. Przed wydaniem Spadochronu, spotykaliśmy się przez rok w salce prób z chłopakami, muzykowaliśmy, dzięki czemu mogliśmy wejść na dwa dni do studia i nagrać całą płytę w Lubrzy. Ja sobie później tylko dograłam wokale w domu. To wszystko na tyle fajnie ułożyłam, że miałam z tworzenia tej płyty wiele przyjemności, także nie lała się krew i nie było żadnego stresu. Dopiero po wydaniu płyty pracy zrobiło się sporo, ponieważ poza samą muzyką są jeszcze takie kwestie jak poligrafia, sesje zdjęciowe które doprowadzają mnie do białej gorączki. Ja na szczęście znalazłam Honoratę Karapudę, która jest naszym nadwornym fotografem. Ona mnie oswoiła z aparatem, zaprzyjaźniłyśmy się i można powiedzieć, że się jej nie wstydzę, bo jak mam sesję z kimś obcym, to muszę się najpierw trochę rozpędzić. Ale z perspektywy to był radosny, beztroski czas; nawet ostatnio wspomniałam, że dwa lata temu dokładnie w czerwcu jeździłam rowerkiem po Mokotowie i się zastanawiałam, co mam zrobić z czasem. A w tym roku jeszcze nie wsiadłam na rower, to jest skandal po prostu!

- A kiedy dokładnie połknęłaś bakcyla śpiewania?

M.K: Dopiero wtedy, kiedy pojechałam na warsztaty do Pani Zapendowskiej do Nowogardu. Chociaż znacznie wcześniej występowałam chociażby na szkolnych Jasełkach. Pamiętam traumatyczną sytuację, która mnie zablokowała na wiele lat. Dostałam rolę Maryi. Musiałam wstać od szopki, podejść do keyboardu i zagrać - śpiewając jednocześnie kolędę Eleni. Był to taki stres przed całą szkołą, że pamiętam dokładnie, jak wstaję od szopki, zmierzałam w kierunku keyboardu i spojrzałam w kierunku publiczności, tam siedziała moja nauczycielka od muzyki. Ja jej pokazałam, że jednak nie będę śpiewać, tylko zagram. Powiedziałam, że „nie”. Ona w odpowiedzi, wykonała gest (w tym momencie Mela pokazuje gest nauczycielki, czyli charakterystyczne pociągnięcie palcem wskazującym wszerz szyi…). I ja to w końcu jednak zaśpiewałam (śmiech).

- To skoro mówiliśmy o występach publicznych, nie kręciło Cię nigdy, by wystąpić w programie muzycznym?


M.K: Nie kręciło mnie to, ponieważ nigdy nie miałam odwagi żeby w takim programie wystąpić. Nie mam takiego charakteru, żeby się przebijać przez tabuny ludzi. Wiedziałam, że to nie wypali, chociaż zdaje sobie sprawę, że mnóstwo znajomych poszło taką drogą i jeżeli ktoś decyduje się świadomie na taki ruch i ma własny repertuar to nie oceniam tego w żaden negatywny sposób.

- Ale to pomaga według Ciebie czy niekoniecznie?


M.K: Pomaga, ale pod kilkoma warunkami. Na pewno trzeba mieć własny repertuar, określoną osobowość, wiedzieć, co się chce robić, żeby nie dać się sprowadzić na manowce, bo pokus które przychodzą wraz ze splendorem i światłem jupiterów jest wiele i trzeba naprawdę znać siebie i mieć taki charakter, żeby się przed tym obronić i dobrze wybierać. Wiadomo, że można popełnić błędy, ale ta samoświadomość zmniejsza ryzyko ich popełnienia.

- Jesteś autorką tekstów piosenek. A co z muzyką, jak wygląda podział kompozytorskich obowiązków w zespole?


M.K: Ja zazwyczaj wymyślam linię melodyczną i mam pomysł na aranż, na charakter utworu. Natomiast spotykam się najczęściej z pianistą lub gitarzystą i tworzymy harmonię, „doperlamy” piosenkę. Potem następuje czas, kiedy na próbie zderzamy to z zespołem i wtedy doaranżowujemy całość w gronie zespołowym. Czyli pełna współpraca.

- Jak wygląda proces tworzenia tekstów? Czy jest to praca spontaniczna, czy bardziej przemyślana?

M.K: Skupiam się na tym, że mam napisać tekst. Ale często coś mi wpada spontanicznie i staram się to zapisywać, żeby mi nie przepadło. Miałam ostatnio przed pisaniem nowych tekstów taki moment, że nie mogłam nic napisać i przyszedł mi spadek nastroju bo myślałam, że już nic kompletnie nie napiszę. To był moment mocowania się z samą sobą i pytania siebie: „dlaczego to mi nie idzie”? Pisanie tekstów wymaga czasu, nastroju, skoncentrowania się. Wielu moich znajomych piszących teksty wykonuje taką rzemieślniczą codzienną pracę pisania i ja do tego dążę – żeby codziennie siadać i zapisywać. Potrzebuję tego, tylko że nie mam za bardzo czasu i to trochę brzmi jak luksus.

- Jakie znaczenie ma dla Ciebie nagroda Fryderyka?

M.K: Fryderyk jest bardzo miłą nagrodą, jak każda nagroda. Nam się zrobiło bardzo przyjemnie, tym bardziej że jest to nagroda od naszych kolegów, muzyków. Nagroda od publiczności również bardzo cieszy, jeśli nie bardziej. Ale ta nagroda niewiele zmieniła w naszym życiu, ponieważ realizujemy nasze plany które powstały długo przed Fryderykami. Ja staram się nie przerażać tym, że dostaliśmy Fryderyka, bo odczucia były paradoksalne – że przyjdzie zaraz fala krytyki, że ludzie będą pytać, kim jest Mela Koteluk, co też się stało (śmiech). Ja wiedziałam, że tak będzie i bałam się niezrozumienia z faktu przyznania tej nagrody akurat mnie. Ale nasz przyjaciel Piotr Metz, dziennikarz muzyczny, powiedział, że to jest tylko nagroda i nie ma co się tym stresować – bo faktycznie ja się jej trochę wystraszyłam. Ale okazuje się, że życie płynie dalej i jest wszystko ok. Ostatnio pewien znajomy, menadżer pewnego słynnego zespołu powiedział, że jemu Fryderyk służy do przytrzymywania pewnych przedmiotów, które maja lekką wadę. No więc tak się można też nagrodami posłużyć.

- Ale kiedyś Fryderyki trafiały – jakkolwiek zasłużenie – jednak do wielkich sceny, znanych w świadomości słuchaczy…


M.K: Trudno mi to ocenić, natomiast cieszę się, że dostaliśmy tę nagrodę, bo daliśmy dużo energii młodym, nieznanym twórcom, którzy robią fajne rzeczy. Oni dostali dzięki temu, że to jest dostrzegane prawdziwego kopa i impuls, że warto to dalej robić, że nie jesteś wiecznie niewidzialny…

- Że nie tylko dinozaury dostają Fryderyki…


M.K: Tak, i to spowodowało u mnie pewną ulgę – zaczęłam czytać na Facebooku odzew, komentarze od rożnych zespołów, które robią fantastyczną muzykę. Dodało mi to wiatr w żagle, więc super!

- A po Fryderykach zmieniło się coś w zespole finansowo?


M.K: Słuchaj, polski artysta za sprzedane płyty dostaje bardzo małe pieniądze, nie będę wymieniać sum…

- Około 10% wartości płyty

M.K: Tak, czyli debiutant sprzeda 10.000 płyt, z czego 10%, zależy też ile sobie wynegocjujesz, to są takie małe pieniądze, że to się nie przekłada w żaden sposób. Natomiast na nasze koncerty zawsze przychodziło dużo osób, teraz przychodzą inni ludzie, sprawdzić kim jest Mela Koteluk(śmiech). Sensem mojej pracy jest koncertowanie, dlatego dopóki będziemy mieli publiczność, dla której będziemy mogli grać będzie idealnie. Wiadomo, że zainteresowanie kiedyś opadnie, co jest naturalne, ale ja naprawdę mogę robić różne rzeczy w życiu – sprzedawać truskawki, prowadzić agroturystyczny domek na Mazurach i byłabym w tym szczęśliwa. Ja nie chcę się skazywać na to, żeby koniecznie za wszelką cenę wychodzić na scenę – chciałabym to robić, bo to lubię - ale zobaczymy jak się życie ułoży. Śpiewanie i muzyka to ważna część mojego życia, ale mam jeszcze rodzinę i różne swoje plany, chociażby zwiedzać świat, bo w wielu miejscach jeszcze nie byłam.

- Zadaję to pytanie na koniec artystom, nie może być teraz inaczej. Czego należy życzyć Meli Koteluk z zespołem?


M.K: To ja wiem, co odpowiedzieć: dużo siły i kreatywności w tworzeniu nowej płyty i spokoju psychicznego.

- Tego życzę, dorzucając od siebie udanej płyty, wielu singli i kolejnych Fryderyków.

M.K: Ok, za nic nie mogę podziękować , albo dobra - dziękuję(śmiech).

- Dziękuję również!

Rozmawiał: Marcin Bareła


Autograf z dedykacją od Meli cieszy podwójnie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz