30 listopada 2010

Oceniamy: Ms. No One - The Leaving Room


Rzadko na polskiej scenie zdarzają się tak wyjątkowe i niecodzienne zjawiska jak Ms. No One. Wyjątkowe z tego względu, że wbrew wszelkiej logice podążają tylko w sobie znanym kierunku. Niecodzienne, bowiem o muzyce tej tysko – krakowskiej grupy można napisać dosłownie wszystko ale z pewnością nie to, że przynosi zastrzyk pozytywnej energii i da się przy niej wyszaleć.

Debiutancki krążek Ms. No One „The Leaving Room” jest bowiem płytą zupełnie innego kalibru, w którą trzeba się uważnie wsłuchać, aby odkryć zawarte w niej piękno. Ładnie smutne piosenki z dużą ilością przewijających się dzwonków budzić mogą bezpośrednie skojarzenia z Islandią, a neurotyczny, trochę nierzeczywisty klimat nasycony odpowiednią głębią i mrokiem sugeruje, że tak mógłby brzmieć np. Portishead, gdyby jego muzycy urodzili i wychowali się w Polsce. Zresztą echa kultowej bristolskiej grupy pobrzmiewają w mocno elektronicznym zwieńczeniu piosenki „Wwa”.

Autorką wszystkich piosenek zawartych na „The Leaving Room” zarówno pod względem muzyki, jak i słów jest Joanna Piwowar. To ona założyła Ms. No One w lipcu 2008r. i na pierwsze poważne sukcesy nie musiała zbyt długo czekać. Za wykonanie piosenki „Colder” podczas Vena Music Festival otrzymują nagrodę publiczności. Rok później wygrywają festiwal GRAMY w Szczecinie oraz wsławiają się zagraniem pełnowymiarowego koncertu w radiowym studiu im. Agnieszki Osieckiej nie mając na koncie nawet debiutanckiej płyty.

Jednakże te wszystkie nagrody nie są kwestią przypadku, co potwierdza album „The Leaving Room” stanowiąc pewną spójną opowieść zarówno pod względem muzycznym, jak i tekstowym. Muzycznie islandzka bajkowość przemieszana została z intensywną głębią bristolskiego trip-hopu, nad którą unosi się łagodny śpiew Joasi Piwowar. Gdzieniegdzie co prawda pojawiają się mocniejsze partie gitar, jak w „Back Shelf Girl” czy w „Not This Time”, ale nie ma to jednak większego znaczenia dla odbioru całości.

Specyficzny klimat podtrzymują oniryczne teksty Joanny Piwowar śpiewane zarówno w języku polskim, jak i w angielskim. Akcent między nimi rozłożono mniej więcej po połowie, choć znajdziemy na płycie także i jeden utwór, gdzie wokalizy angielsko – polskie występują razem wzajemnie się uzupełniając. W piosence „Ik” polskie słowa „Moje niebo już dojrzewa nad tobą ciemne” zapętlone zostały z anglojęzycznymi zwrotami typu: „I forget how to swim so I”m drown”. Generalnie w tekstach dominuje smutek („Patrzę na niebo w kałużach”, „Synchronizuję się z deszczem”, „Zapodziałam siebie gdzieś we mgle”, „Cry is only way to change my mind”) oraz tematyka snu („Sometimes I just wanna sleep”, „Budzisz się w cudzym śnie, chociaż wcale nie zasypiasz”). Zaskakujące w tym wszystkim jest to, że pomimo tej dwujęzyczności cała płyta brzmi bardzo spójnie, co jest niewątpliwą zasługą producenta Sławomira Bardadyna.

Na szczególną uwagę zasługuje również oprawa graficzna idealnie komponująca się z zawartością muzyczną płyty. Po rozłożeniu okładki naszym oczom ukazuje się zdjęcie broczącej w śniegu liderki zespołu, co w kontekście słów zamykających ostatnią piosenkę „Grudzień” („Chciałabym zatrzymać tą zimę dla Ciebie”) budzi zrozumiałe skojarzenia. Obiecujący debiut i zarazem powiew świeżości na naszym mocno skostniałym rynku muzycznym.

Ocena:4
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj:





23 listopada 2010

JAM THE CLUB TOUR 2010 !!!!


Tej jesieni, w głównych miastach Polski odbędą się koncerty w ramach wspólnej trasy, organizowanej przez firmę House. Będzie to trasa dwóch alternatywnych grup: D4D
(znanej wcześniej jako Dick4Dick) i L.Stadt.

Obie grupy będą promowały swoje najnowsze wydawnictwa: D4D- „Who’s Afraid Of?” (premiera 08.11), L.Stadt- EL.P (premiera 06.12), wydawcą w obu przypadkach jest Mystic Production.

Zespoły w dość osobliwy sposób zapowiadają, a w zasadzie zachęcają do swoich koncertów:

"4 powody dla których musisz przyjść na jeden z koncertów D4D i L.Stadt na trasie Jam the Club:

1. Znaczne osłabienie kursu dolara w ostatnim czasie.
2. Umacnianie się rynku muzyki poza telewizyjnej w Polsce.
3. Myślisz o swojej przyszłości i już teraz inwestujesz w nas.
4. Nie jesteś tchórzem i przyjdziesz!

21.11 Białystok- Metro
22.11 Olsztyn- Andergrant
23.11 Warszawa – Hard Rock Cafe (tylko D4D)
24.11 Kraków- Forty Kleparz
25.11 Łódź- Łódź Kaliska
26.11 Częstochowa- Teatr From Poland
29.11 Gdańsk- Parlament
01.12 Wrocław- Bezsenność
02.12 Katowice- Cogitatur
03.12 Sanok- Pani K.
04.12 Lublin- Graffiti
09.12 Toruń- Lizard King
11.12 Szczecin - Słowianin
12.12 Zielona Góra- Kawon

przedsprzedaż: 20 zł, w dniu koncertu: 25 zł

Warto się wybrać chociażby, aby posłuchać przedpremierowo nowego materiału grupy l.Stadt, którego premiera odbędzie się parę dni po katowickim koncercie. Prawdopodobnie podczas koncertu będzie można zakupić to nowe wydawnictwo..

21 listopada 2010

Calexico, Ars Cameralis, 18.11.2010r.


Tegoroczna edycja festiwalu „Ars Cameralis”, odbywającego się niezmiennie od 19-tu lat na terenie aglomeracji śląskiej rozkręciła się w najlepsze. 13 listopada nieliczni szczęśliwcy mieli przyjemność obcować z muzyką amerykańskiej formacji The National, a dosłownie parę dni później czekała nas kolejna miła niespodzianka, którą z pewnością był koncert występującego po raz drugi w Polsce zespołu Calexico.

Calexico uznawane jest za jeden z najciekawszych zespołów nurtu Americana - ich muzyka z amerykańsko – meksykańskiego pogranicza jest wypadkową wielu różnorodnych stylistyk takich, jak: folk, post rock, jazz, fado, bossa nova, czy country. Wszystkie te wpływy i inspiracje wymieszane razem tworzą bardzo oryginalną konsystencje, stąd nie mogło mnie zabraknąć w katowickim Jazz Clubie Hipnoza.

Jednakże zanim nastąpiła chwila, w której muzycy z Arizony mogli wejść na scenę i rozruszać publiczność swoimi oryginalnymi dźwiękami, organizatorzy pokreślili, że o występ Calexico zabiegali od lat. W lutym tego roku ponowili zapytanie, ale odpowiedź po raz kolejny była odmowna i gdy wydawało się, że sprawa jest już przesądzona i zespół nie pojawi się w Polsce przyszedł e-mail o treści „Kiedy mamy przyjeżdżać?”. Zaproszenie do Berlina na urodzinowy koncert z okazji dwudziestolecia wytwórni City Slang umożliwiło muzykom Calexico odwiedzenie również i naszego kraju.

Punktualnie o 19.45 muzycy weszli na scenę rozpoczynając swoje półtoragodzinne show utworem „The Book and the Canal” z przełomowej dla nich płyty „Feast of Wire” z 2003r. Jak się później miało okazać materiał z tej płyty zdominował cały koncert pozostawiając miejsce tylko na pojedyncze wycieczki do pozostałych albumów. Co nie zmienia faktu, że i tak rozpiętość stylistyczna była spora, a częste wymiany instrumentów przez muzyków (każdy poza perkusistą grał na co najmniej 2-4 instrumentach w czasie koncertu) powodowały, że na brak wrażeń ze sceny nie mogliśmy narzekać. Calexico bowiem to nie tylko oryginalna muzyka, ale także i szerokie instrumentarium, z tak rzadko używanymi instrumentami, jak elektryczna gitara stalowa, na której Paul Niehaus wyciągał niespotykane emocje grając na niej samymi koniuszkami palców.

Radość bijąca z twarzy muzyków udzielała się tłumnie zgromadzonej publiczności, która sowicie odwdzięczała się z otrzymywanej energii nagradzając zespół ogromnymi brawami. Zespół natomiast wyciągał z rękawa takie niespodzianki, jak psychodeliczną i mocno zniekształconą wersję „Love Will Tear Us Apart” z repertuaru Joy Division. A podczas bisu sięgnęli również po jeden z ostatnich przebojów Arcade Fire „Ready to Start” otrzymując za jego wykonanie należyte brawa. Wokalista i zarazem lider – Joey Burns w przerwach między kolejnymi numerami dziękował za gorące przyjęcie oraz nie ukrywał dumy z tego, że mogą swoim koncertem wesprzeć kandydaturę Katowic jako kandydata na Europejską Stolicę Kultury. Nie zabrakło również podziękowań dla Jazz Clubu Hipnoza za pyszne jedzenie, jakim zostali ugoszczeni w trakcie przygotowań do koncertu.



W związku z tak ciepłym przyjęciem nie mogło obyć się bez bisu, na który muzycy Calexico zostali wywołani nie tylko brawami, ale także poprzez tupanie nogami. W jego trakcie usłyszeliśmy takie utwory, jak: klasycznie jazzowy „Crumble”, gitarowy „Ready to Start” oraz latynoski „Guero Canelo”. W czasie tego ostatniego publiczność śpiewała tytułowy zwrot razem z wokalistą. Na drugi bis muzycy Calexico niestety już nie wyszli, pomimo bardzo intensywnych prób przywołania przez rozgrzaną publiczność.

Szkoda, bo półtoragodzinny koncert wraz z bisem pozostawił jednak pewien niedosyt. Mnie osobiście zabrakło paru nagrań z ostatniej płyty „Carried to Dust” z „Two Silver Trees” na czele. W sumie z ostatniego studyjnego wydawnictwa zespołu usłyszeliśmy zaledwie „Inspiracion” zaśpiewane samodzielnie przez jednego z trębaczy zamiast albumowej wersji nagranej w duecie damsko – męskim. Jednakże to wszystko nie zmienia faktu, że Calexico pokazało się w Katowicach w wyśmienitej formie ze zjawiskowym brzmieniem, ogromną energią, a licznie zebrana publiczność potrafiła im to sowicie wynagrodzić.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

tekst powstał na potrzeby serwisu magnetoffon.info i można go znaleźć tutaj: http://www.magnetoffon.info/artykuy/relacje/376-calexico-na-ars-cameralis.html

15 listopada 2010

Oceniamy: Kings of Leon - Come Around Sundown



Wiele gorzkich słów padło w ostatnim czasie pod adresem nowego wydawnictwa Kings of Leon “Come Around Sundown” bijącego rekordy sprzedaży na całym świecie. Chłodnie przyjęto go zwłaszcza w prasie europejskiej (np. NME 5/10), gdzie dotychczas mieli status niekwestionowanej gwiazdy. W Polsce również trudno odnaleźć w gąszczu negatywnych opinii (wyróżnia się wśród nich zdecydowanie ta opublikowana w listopadowym numerze Hiro z oceną 1/10) słowa uznania. Można powiedzieć, że modna stała się wśród dziennikarzy licytacja, kto kogo przebije i znajdzie więcej mankamentów i zada bardziej wyszukane uszczypliwości w ocenie zawartości nowego materiału chłopaków z Tennessee.

W moim odczuciu większość tych negatywnych opinii jest mocno przesadzona. Co prawda nie udało się Kings of Leon przebić swojej najlepszej płyty, którą w moim mniemaniu nadal pozostaje „Because of the Times” z 2007r., ale i tak znajdziemy na „Come Around Sundown” wspaniałe momenty. Jednakże, aby móc się nimi w pełni delektować trzeba poświęcić znacznie więcej uwagi niż dotychczas, gdyż większość gitar ukryto pod wypolerowaną produkcją, a za sprawą obróbki studyjnej nowe piosenki Kings of Leon nabrały bardziej przestrzennego brzmienia kojarzącego się niewątpliwie z ostatnimi dokonaniami U2. Zadziornych gitar jest tu wprawdzie niewiele, ale jak już się pojawiają np. w „Mary” (swoją drogą ładna solówka pod koniec numeru) to są na tyle charakterystyczne, że trudno je pomylić z innym zespołem.

W nowej muzyce Kings of Leon zauważyć można także silny powrót do korzeni, który słyszalny jest choćby w singlowym „Radioactive” (ze znaczącymi słowami: „It's in the water, It's in the story of where you came from”). W „Back Down South” składają natomiast hołd amerykańskiej prowincji, gdzie pobrzmiewają skrzypki w tle oraz unosi się radość ze wspólnego śpiewania. W końcówce tego utworu zastosowano ponadto typowe dla muzyki gospel rozwiązania wokalne. Gdzieniegdzie słychać także bluesowe i alt - countrowe naleciałości.

Jednakże najbardziej zaskakującymi fragmentami „Come Around Sundown” pozostają takie utwory jak „Beach Side” czy „Pony Up”, gdzie największy nacisk położono na zbudowanie odpowiedniego rytmu. Pędzącego nie jak dotychczas z mocą rockowej petardy i przywołującego najlepsze lata nurtu „new rock revolution”, ale nastawionego na zupełnie odmienne horyzonty muzyczne. Ponoć muzycy Kings of Leon przed rejestracją nowych nagrań słuchali sporo surferskiej muzyki (m.in. The Drums, Surfer Blood) i to daje się odczuć w ciepłym, pulsującym brzmieniu i plażowym charakterze niektórych piosenek z „Beach Side” na czele.

Materiał zawarty na „Come Around Sundown” stanowi nowe otwarcie w twórczości Kings of Leon i za to należą im się ogromne brawa. Mogli w końcu nagrać całą płytę złożoną z takich utworów, jak „Sex on Fire” oraz „Use Somebody” i większość ludzi byłaby zachwycona. Wybrali jednak znacznie trudniejszą drogę nagrywając zupełnie świeży i niejednoznaczny w ocenie materiał, który jak przypuszczam zupełnie inaczej będzie się odbierało za parę lat, gdy medialna wrzawa ucichnie. W moim odczuciu jest to dobra płyta, zawierająca wiele świeżych pomysłów i ekscytujących momentów, może nadmiernie pozbawiona rockowego pazura kosztem produkcji, ale jestem święcie przekonany, że ta zachwiana proporcja ulegnie diametralnej poprawie podczas występów na żywo. Mam nadzieję, że zobaczymy ich również w Polsce.

Ocena: 4
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj:




8 listopada 2010

Oceniamy: Belle & Sebastian - Write About Love



Szkocka grupa Belle & Sebastian dowodzona przez Stuarta Murdocha, pomimo że w pewnych kręgach otaczana jest niemal kultem, to do tej pory nie zdołała odnieść wymiernego sukcesu komercyjnego. To się zapewne nie zmieni i tym razem po wydaniu „Write About Love” – ich ósmej studyjnej płyty, choć chciałbym się mylić, gdyż materiał z nowego albumu Belle & Sebastian przynosi znakomitą porcje eleganckiego retro popu.

„Write About Love” ukazuje się cztery lata po wydaniu „The Life Pursuit” i jest konsekwentną kontynuacją tamtego albumu. Zespół nie zrezygnował ze wsparcia producenckiego Tony’ego Hoffera. W efekcie podczas sesji nagraniowych w Los Angeles (California, USA) udało się uzyskać niezwykle ciepłe brzmienie poszczególnych instrumentów, co wyraźnie słychać w subtelnym klimacie całej płyty.

Potencjalnych następców „Funny Little Frog”, „Like Dylan in the Movies” czy „I’m a Cuckoo” znajdziemy tutaj co najmniej kilka. Zjawiskowy jest zwłaszcza numer tytułowy zaśpiewany przez Stuarta Murdocha w duecie z popularną aktorką Carey Mulligan (na ekranach polskich kin można ją było ostatnio zobaczyć w „Była sobie dziewczyna”). Bardzo chwytliwa melodia i do tego jeden z najbardziej nośnych refrenów, jakie dane było mi słyszeć w ostatnim czasie. Jednakże utworów skomponowanych na dwa („Little Lou, Ugly Jack, Prophet John”) bądź trzy głosy („I Want the World to Stop”) jest tu znacznie więcej. Skrzypaczka Sarah Martin i gitarzysta Stevie Jackson nie tylko wspomagają wokalnie Stuarta Murdocha tworząc typowe dla Belle & Sebastian harmonie wokalne, ale w paru kompozycjach („I Didn’t See It Coming”, „I Can See Your Future”, „I’m Not Living in the Real World”) ich głosy zdecydowanie wychodzą na pierwszy plan. Gościnnie jeden z utworów uświetniła ponadto Norah Jones co jest na tyle istotne, że przepiękna ballada „Little Lou, Ugly Jack, Prophet John” równie dobrze mogłaby się znaleźć na którejś z jej solowych płyt. Co zresztą już nastąpiło za sprawą wydanego 2 listopada albumu „...Featuring Norah Jones”, gdzie zebrano liczne kolaboracje Nory z innymi artystami.

Korzenie Belle & Sebastian nadal są mocno osadzone w tkliwym popie lat 60-tych, gdzie słodycz bijąca z muzyki była wszechobecna. To nie jest oczywiście żaden zarzut, bo muzycy tej szkockiej kapeli od początku swojej działalności czerpali z tradycji nie po to aby ją bezczelnie kopiować, lecz by tworzyć coś własnego i tą trudną sztukę opanowali prawie do perfekcji. Śmiem nawet zaryzykować stwierdzenie, że „Write About Love” jest ich najlepszą płytą od czasu „If You’re Feeling Sinister” z 1996r. Obie łączy podobny klimat, ciepłe brzmienie wydobyte z poszczególnych instrumentów oraz wysublimowana produkcja. Na jesienną pluchę jak znalazł.

Ocena:4
Wystawił: Sławomir Kruk