9 sierpnia 2016

Off Festival Katowice 2016: Nowa Muzyka na Off-ie.


11. edycja Off Festival-u była z pewnością najbardziej pechową z dotychczasowych. Jestem stałym bywalcem katowickiego festiwalu od 10-ciu lat i nigdy do tej pory nie doświadczyłem tylu odwołanych koncertów, przetasowań w line-upie. Off Festival słynął ze skrupulatnie realizowanych harmonogramów koncertów, punktualności i generalnego porządku w trakcie imprezy. Jeśli w ogóle zdarzały się przypadki z odwoływanymi koncertami to były to zespoły z mniejszych scen ze znalezionym odpowiednio wcześniej godnym zastępstwem. Ta edycja na papierze zapowiadała się dość dobrze. Rzekłbym nawet, że najlepiej od paru lat, bo po pierwsze wracało wielu zagranicznych artystów, którzy porwali katowicką publiczność w latach minionych, co prawda z nowymi projektami wymagającymi odpowiedniej promocji, ale jednak. Przykładowo muzycy Efterklang pojawili się na festiwalu jako Liima, Rachel Goswell ze Slowdive oraz Stuart Braithwaite z Mogwai jako Minor Victories, Tom Barman z dEUS jako fromtmen avant-jazzowej grupy Taxiwars, Kuba Ziołek ze Starej Rzeki w unikalnym duecie z Wacławem Zimplem, a Błażej Król w intymnym projekcie przygotowanym wspólnie z żoną Iwoną jako Lauda.

Poza tym w programie festiwalu miało się pojawić parę tegorocznych dużych nazwisk z wydanymi przed bądź po Off Festival-u świeżymi płytami zarówno z krajowej jak i zagranicznej sceny, jak choćby: Brodka, Kaliber 44, Devendra Banhart, Lush, The Kills, Anohni, GZA, ale niestety część z nich odwołała z różnych powodów swoje koncerty w ostatniej chwili nie dając organizatorom szans na znalezienie zastępstwa. Kolejną wyraźnie zaznaczoną linią programową za sprawą nowego sponsora było przyciągnięcie fanów elektroniki i przemianowanie dawnej sceny leśnej, na której zwykle królowały różne odmiany alternatywy w scenę T-mobile Electronic Beats. Pojawili się na niej artyści głównie związani z konkurencyjnym festiwalem Tauron Nowa Muzyka, który odbywa się w Katowicach dwa tygodnie później. W moim odczuciu ilość elektroniki w tym roku była zdecydowanie przesadzona i wyraźnie straciły na tym różne nurty muzyki alternatywnej, jak np. songwriterski. Trudno bowiem było znaleźć w programie artystów pokroju The Tallest Man on Earth, Sun Kill Moon, Iron and Wine, czy Mazzy Star, którzy zachwycali publiczność Off-a we wcześniejszych latach. Elektronika była obecna niemal na wszystkich festiwalowych scenach robiąc z Off Festival-u niepotrzebnie kalkę Nowej Muzyki. Krajowej muzyki też było jakby mniej, choć udało się organizatorom tradycyjnie wyłapać najciekawsze nowości z rodzimego podwórka.


Do tej pory nie byłem specjalnym fanem Brodki. Śledziłem jej karierę od lat, ale wydawała mi się artystką typowo studyjną, której na koncertach brakuje pomysłu na pokazanie siebie. Spore zaskoczenie przyniósł jej nowy album "Clashes", w którym Monika Brodka wyraźnie odcięła się od przeszłości i skierowała za sprawą anglojęzycznych tekstów w kierunku zachodniego słuchacza. Jej koncertowe wcielenie przynosi także spore zmiany. Nie jest to już zwykły występ, ale odpowiednio wykreowane widowisko z bogatą scenografią, intensywną grą świateł oraz liczną asystą muzyków. Na scenie Brodce towarzyszyło aż 10-ciu muzyków, którzy odpowiednio zadbali o to, aby utwory zabrzmiały z pełną mocą i w odpowiednio bogatej aranżacji. Monika też sprawiała wrażenie muzyka w pełni ukształtowanego i potrafiącego zaskoczyć publiczność spontanicznym szaleństwem, jak choćby wtedy gdy wdrapała się w butach na obcasie na stare pianino i grała stamtąd na gitarze z kusząco odsłoniętą częścią uda. Zyskały także punkowe aranżacje starych, wykorzystanych w znacznej mniejszości utworów z "Grandy". Był to dobry wstęp do jesiennej trasy koncertowej, która odbędzie się już w największych sal koncertowych i filharmoniach w kraju.

Głównym reprezentantem mocno skurczonego w tym roku na Off-ie nurtu songwriterskiego był dobry znajomy i amerykański przyjaciel Brodki Devendra Banhart, który pewnie z przyjemnością słuchał, gdy poprzedzająca go na głównej scenie polska artystka grała na żywo jego utwór "Taurobolium" pochodzący z płyty "Mala" (2013). Szkoda, że nie zaśpiewali go w duecie, bo jak pokazała końcówka koncertu Brodki był on obecny w pobliżu sceny i pojawił się na niej na moment, aby zachęcić katowicką publiczność do wywołania Moniki na bis. Występ Amerykanina wenezuelskiego pochodzenia był kompletnym przeciwieństwem koncertu Brodki. Minimalistyczne show bez zbędnej oprawy zagrane bardzo spontanicznie trochę od niechcenia, ale wywołujące cały szereg emocji i rozgrzewające ciepłą barwą głosu w tę zimną i w dodatku deszczową noc. Bowiem mocny, siarczysty deszcz poprzedzający występ Devendry wypłoszył część publiczności z terenu festiwalu. Ci, którzy zostali nie mogli czuć się zawiedzeni, bo Banhart poza starymi nagraniami zaprezentował na żywo także trzy nowe piosenki ("Fancy Man", "Linda", "Saturday Night") z ukazującej się we wrześniu płyty "Ape in Pink Marble". Delikatny, łagodny głos amerykańskiego artysty przyjemnie ukoił mnie do snu i był pięknym zwieńczeniem pierwszego dnia festiwalu.


Drugi dzień festiwalu przyniósł mi dwa największe odkrycia. Południowokoreańska grupa Jambinai z pewnością najbardziej skorzystała na odwołaniu sobotnich headlinerów (GZA, The Kills, Wiley) przesuwając się w koncertowej rozpisce z koncertu zamykającego scenę eksperymentalną na mocno wyeksponowane miejsce na scenie miasta muzyki. Ich azjatycka odmiana post-rocka urozmaicona o nietypowe instrumentarium (piri, geomungo, haegeum i inne) nabrała większej mocy za sprawą odpowiednio silnego nagłośnienia i intensywnej gry świateł. Spodobało mi się to koreańskie misterium, które niczym nie ustępowało największym gwiazdom tego gatunku, a miałem okazje obserwować na poprzednich edycjach Off Festivalu choćby Mogwai czy Godspeed You! Black Emperor. Co ciekawe Koreańczycy generują swoje dźwięki głównie na siedząco, więc momentami groziło im spadnięcie z krzeseł przy takim natężeniu i pasji włożonej w tworzenie unikalnej kompozycji hałasu. Po powrocie z festiwalu zamówiłem wydany w tym roku dla cenionej brytyjskiej wytwórni Bella Union anglojęzyczny debiut grupy "a Hermitage", bo nie sposób było go dostać na terenie festiwalu. Sklepikarze nie przewidzieli, że Jambinai stanie się sensacją tej edycji festiwalu i płyta była dostępna ledwie w paru sztukach, które rozeszły się dosłownie na pniu.


Drugie odkrycie to z pewnością belgijska avant-jazzowa grupa Taxiwars. Słuchając przed festiwalem ich studyjnych nagrań spodziewałem się koncertu w klimacie nieodżałowanej grupy Marka Sandmana Morphine, ale okazało się, że to była raczej zmyłka. Na żywo jest zdecydowanie więcej jazzu, a rockowa energia przejawia się głównie w dzikim zachowaniu wokalisty na scenie. Tom Barman za wszelką cenę starał się modulować i zniekształcać swój głos za pomocą urządzeń, aby być jak najmniej słyszalny. Od początku mocno zaznaczył swoją obecność na scenie po przez nakręcanie kolegów do większego wysiłku. Jego nonszalancja sceniczna, kopanie i zrzucanie kabli ze sceny wprawiała w ruch obsługę techniczną. Przypominało to trochę koncert brytyjskiej grupy The Fall sprzed lat. W pamięci zapisze mi się także moment, kiedy Barman zdecydował się włożyć w amoku mikrofon do saksofonu Robina Verheyena wywołując zaskakujący efekt. To był z pewnością najbardziej żywiołowy występ, jaki widziałem w tym roku.


Tradycją Off Festival-u jest zapraszanie zespołów z innych obszarów kulturowych i geograficznych. Poza wspomnianymi wcześniej Jambinai na scenie eksperymentalnej pojawiła się także japońska grupa Goat. Ich awangardowe, transowe granie oparte na szczególnej rytmice i matematycznej precyzji pozytywnie mnie zaskoczyło swą formą muzyczną. Gitara, perkusja, saksofon i bas tworzą razem coś na kształt symbiotycznie złączonego organizmu sterowanego przez maszynę, gdzie nie ma miejsca na ludzki błąd oraz spontaniczność. Liczy się przede wszystkim skupienie na podtrzymywaniu rytmu i uzyskiwanie charakterystycznego efektu przypominającego "pierdzenie" na instrumentach. Zgoła odmienną filozofię grania zaszczepiło egipskie trio Islam Chipsy, które za pomocą keyboarda oraz dwóch perkusji porwało publiczność zgromadzoną pod t-mobile electronic beats stage swoimi jednostajnymi dźwiękami do dzikich pląsów. Koncert egipskiej grupy z pewnością zapiszę się w historii festiwalu jako ciąg dalszy nurtu elektronicznej muzyki arabskiej obecnego na festiwalu od paru lat i zapoczątkowanego entuzjastycznym przyjęciem przez Omara Souleymana. W nagrodę za rozruszanie publiki panowie z Islam Chipsy dostali szansę zaprezentowania swojej muzyki jeszcze raz na głównej scenie w miejsce The Kills, ale nie udało im się uzyskać podobnego efektu. Być może wynikało to z powtórzonej setlisty, mniejszej frekwencji bądź późnej pory koncertu, kto wie.


Nurt shoegazowy w tym roku reprezentowała kolejna reaktywowana legenda z przełomu lat 80/90-tych, czyli Lush oraz muzycy Slowdive, Mogwai, Editors w nowoutworzonej supergrupie Minor Victories. Lush porwał głównie pokolenie czterdziestolatków, którzy bawili się na tym koncercie świetnie przypominając sobie hity z młodości. Młodsi fani grupy żywo reagowali słysząc tegoroczny przebój "Out of Control" z wydanej w kwietniu ep-ki "Blind Spot". Niemniej wyraźnie było czuć, że w zespole rządzą i rozdają karty w chwili obecnej wokalistka Miki Berenyi i perkusista Justin Welch. Pozostali członkowie grupy wydawali się dosyć zagubieni i zmęczeni na scenie. W jednej z przerw wokalistka przepraszała Polaków za brexit i stwierdziła, że jesteśmy wciąż mile widziani na Wyspach Brytyjskich. Minor Victories zagrali za to dosyć przyjemny i melodyjny shoegaze nawet pomimo pewnych problemów technicznych gitarzysty Mogwai Stuarta Braithwaite'a, co go dosyć irytowało. Wokal Rachel Goswell w porównaniu z nie tak dawnym koncertem Slowdive był dobrze słyszalny i nie gubił się pomiędzy potężnymi ścianami gitar za sprawą odpowiednio wyważonych linii melodycznych. Zagrali cały materiał z debiutanckiej płyty wieńcząc go utworem "Higher Hopes". Najcieplej zostały przyjęte "A Hundred Ropes" i "Scattered Ashes".

Z bardzo licznej w tym roku sceny elektronicznej wyróżniłbym szczególnie Hendrika Webera ukrywającego się pod szyldem Pantha du Prince prezentującego materiał z tegorocznej płyty "The Triad". Bardzo dobrym pomysłem było uzupełnienie koncertowego składu o żywe instrumenty, w tym perkusje. Jego propozycja muzyczna nie jest z pewnością zbyt taneczna, ale mnie osobiście przypadła najbardziej do gustu. Podobnie było zresztą na festiwalu Tauron Nowa Muzyka w 2010 roku, gdzie prezentował wcześniejszy materiał. Podobnych uniesień nie doświadczyłem za to na Jaga Jazzist. Trzeci katowicki koncert w odstępie paru lat sprawił, że tym razem stali się dla mnie zbyt monotonii i przewidywalni. Grają na żywo zawsze bardzo długie kompozycje przez co setlista jest dosyć krótka. Część kompozycji znów powtórzyli, choć nie mogę im odmówić zaangażowania. Liima, czyli nowe wcielenie muzyków Efterklang z udziałem perkusisty Tatu Rönkkö to trochę inne brzmienie. Cenię sobie tych muzyków, ale ten koncert nie wywołał we mnie ciarek na skórze. Zabrakło mi w ich nowej muzyce nastroju i wdzięku zbliżonego do tego z Efterklang. Do Jenny Hval też się nie przekonałem. Pozostawiła mnie raczej w ambiwalentnej postawie. Kupiłem ją, gdy śpiewała, ale w jej koncercie poza wymianą peruk było jednak więcej melorecytacji niż śpiewu. William Basiński podobnie jak w trakcie 5. edycji Off Festivalu pięknie usypiał swoich słuchaczy, ale tym razem nie dotrwałem do końca jego występu. Prawdopodobnie zdecydowała zbyt wczesna pora koncertu i potrzeba bardziej żywiołowego grania. Poprzednim razem grał swój wyciszony set po 3 w nocy i była to idealna pora na tego typu muzykę. Tymczasem teraz awansował o parę godzin do przodu i czegoś zabrakło.


Na odwołanym przez Anohni finałowym koncercie skorzystał kolejny pechowiec - Thundercat, którego pierwotny występ na scenie trójki nie doszedł do skutku przez problemy z lotem. Zamiast tego podobnie jak Jambinai dostąpił zaszczytu zagrania w miejscu nieobecnego headlinera. Swoją szansę wykorzystał znakomicie bawiąc ludzi potężną barwą głosu, mieszanką soulu, funka i innych gatunków. Niestety stosunkowo niewiele osób widziało jego występ, bo po anulowaniu przez Anohni koncertu spora cześć publiczności opuściła teren festiwalu nie czekając aż do północy.

Z polskich artystów szczególnie chciałbym wyróżnić gusła grupy Księżyc. Reaktywowana w 2014 roku po blisko dwudziestu latach przerwy grupa grająca uduchowiony, niemal mistyczny minimal z domieszką muzyki etnicznej przygotowała niezapomniane show. Ciche stonowane dźwięki przeplatali dodatkowymi atrakcjami audiowizualnymi. Celebrowali na przykład powolne przelewanie wody, a w wolnym czasie od śpiewu wokalistki odbijały między sobą duży, biały balon. Z dobrej strony pokazała się także polsko-amerykańska grupa The Feral Trees grająca mrocznego stoner rocka. Oglądając ich występ na festiwalu nie sądziłem w ogóle, że to polska grupa, bo pochodząca z gór Kolorado wokalistka Moriah Woods prowadziła konferansjerkę z publicznością wyłącznie po angielsku. Jej silna barwa głosu, naturalna angielszczyzna oraz urozmaicone brzmienie grupy zahaczające między folk, a metal dają szanse na karierę na zachodzie. Muzycy Kalibra 44 wyjątkowo zadowoleni z awansu na główną scenę z pasją zagrali swoje hity i utwory z nowej płyty, ale to lokalna grupa, więc łatwo ich obejrzeć na żywo.


Przetasowania w tegorocznym line-upie, 5-ciu nagle odwołanych artystów oraz żarty z programu kawiarni literackiej (tyczy się to spotkania dotyczącego żołnierzy wyklętych) sprawiły sporo zamieszania, chaosu i niepewnych ruchów ze strony organizatorów. Zapomniano szczególnie, że nie wszyscy na terenie festiwalu mają dostęp do internetu i mogą na bieżąco sprawdzać komunikaty na stronie festiwalu i profilu facebookowym. Tak istotne informacje, jak zmiany w programie powinny być komunikowane także na telebimach usytuowanych obok scen, przez megafon bądź najzwyczajniej rozwieszone na kartkach w różnych miejscach. Sam spotkałem osoby, które w niedziele jeszcze w okolicach godz. 23 nie wiedziały o odwołanym koncercie Anohni i na niego zwyczajnie czekały. Nie sprawdził się też pomysł przeniesiony z Colours of Ostrava z jednorazowymi kubeczkami na piwo powodując mniejsze zainteresowanie tym trunkiem. Pomimo odwołania koncertów największych gwiazd frekwencja w sobotę była nadzwyczaj wysoka i trudno było się przemieścić między dwiema największymi scenami. Za to nie można tego powiedzieć o niedzieli, która w moim odczuciu była najsłabszym dniem festiwalu opartym głównie o koncerty artystów, których już się gdzieś widziało ze szczególnym wskazaniem na Tauron Nowa Muzyka. Artystów kojarzonych z tym drugim katowickim festiwalem było w tym roku zwyczajnie za dużo. Off Festival słynął do tej pory ze starannie przeprowadzanej selekcji i urozmaiconego programu opartego o różne nurty i style muzyczne. W tym roku scena elektroniczna zdominowała zanadto festiwal i sprawiła, że trzeba było być dobrze zorientowanym, aby nie trafić na kolejny set DJ-ski. Najbliższe miesiące to z pewnością będzie trudny czas dla organizatorów. Trzeba będzie odbudować nadszarpnięty prestiż oraz wprowadzić zmiany bądź wrócić do sprawdzonej formuły z ostatnich lat. Jak dla mnie na festiwalu nie musi być zbyt wielu gwiazd, o ile program byłby na tyle urozmaicony, że byłoby wciąż co odkrywać. W tym roku odkryć miałem niewiele w porównaniu z zeszłymi latami, choć i tak muszę pochwalić organizatorów za sprowadzenie do Polski Jambinai, Taxiwars, Devendry Banharta i paru innych. Mam nadzieję, że w przyszłym roku znów się pojawię na starym dobrym Off-ie!

Relacja i zdjęcia z wyjątkiem fotki pochodzącej z facebooka Jambinai: Sławomir Kruk



1 komentarz:

  1. Bardzo dobra relacja, ja polecam swoją http://mavoy-music.blogspot.com/2016/08/off-festival-2016-recenzja.html jak również cały blog ;) http://mavoy-music.blogspot.com/ - dla najlepszych debiutantów i na Facebooka https://www.facebook.com/MavoyMusic/ - dla solidnego serwisu muzycznych newsów :) Blog ma długą historię, ale poza Twitterem nigdy nie grzeszył nadmiarem promocji ;)

    OdpowiedzUsuń