25 października 2011

The Drums - Portamento



"I need a doctor" - śpiewa Jonathan Pierce na drugiej regularnej płycie nowojorczyków z The Drums, Portamento. Ta płyta właśnie taka jest - niby nic się nie zmieniło, na pierwszy rzut ucha żywe, wesołe kawałki - jednak druga regularna płyta zespołu pod maską niewinnego uśmiechu kryje sporo rezygnacji i bólu. I to takiego bólu, który nie jest w stanie uśmierzyć żaden lekarz.

Jonathan Pierce przeszedł najwyraźniej jakiś wstrząs, bo nie śpiewa już, że chce iść poserfować, lecz o tym, że nie ma pieniędzy, że szuka nieba (co można rozumieć także w ten sposób, że nie pasuje już mu ziemski padołek) i że właśnie potrzebuje lekarza. Sam zainteresowany wspominał, że jest to płyta o jego własnych fobiach i niepowodzeniach (głównie miłosnych), ale kto by pomyślał, że w tak krótkim czasie zespół pozytywnego surf rocka przekształci się w desperatów, szukających życiowej i muzycznej drogi. Zespół ewoluuje na naszych uszach, pozostając w stylistyce nowofalowej (lata 80.), jednak pozwala sobie na Portamento poeksperymentować. "Searching for heaven" troszkę otwiera usta w niedowierzaniu, że The Drums bawią się na maksa z elektroniką z czasów Amnesiac Radiogłowych. Ten mały klejnocik pokazuje, na co stać wokalnie i tekstowo Pierce'a, jego gniotącym serce skowytem powinien być zachwycony sam Thom Yorke. Przed nagraniem płyty, z zespołu odszedł gitarzysta Adam Kessler, co nie pozostało bez muzycznego echa na Portamento. Surowy bas nadal gra pierwsze skrzypce, jednak elektryka często wspomaga akustyk, syntezator lub...barokowy saksofon.

Mam kilka refleksji na temat tego albumu, niektóre, ze względu na mało atrakcyjny charakter, zostawiam dla siebie. Ogólnie płyta za pierwszym przesłuchaniem w ogóle mnie nie wzięła. Za drugim także. Dopiero gdzieś za kolejną próbą, kiedy Portamento miałem już dać lwom na pożarcie, zaświtał mi w głowie znakomity, saksofonowy motyw w "What you were". Proste i przewidywalne do bólu "Days", być może pod wpływem dobrego nastroju zakołysało zmęczonym ciałem i poruszało ciężką nóżkę. Bas prościutki, że sam mógłbym grać na koncertach, łopatologiczna perkusja z lat 80. i refleksyjny tekst: "marnowaliśmy czas", "nigdy cię nie potrzebowałem". Pierce dokonuje, przez osobiste teksty chyba jakiejś detoksykacji, próbując pozbyć się klątwy nieudanych związków. Nawet najbardziej radosna muzycznie, "How it ended" (trochę klon "The Future" z pierwszego albumu), jest łzawym wspomnieniem dobrych czasów, kiedy on i ona byli razem. Wydaje się, że Pierce bierze w większości winę na siebie, nie oskarża, nie atakuje - bardziej zastanawia się, dlaczego jest tak jak jest. Chociaż w "I need a doctor" śpiewa: "kocham cię, ale chcę cię zabić".

Fajnym kawałkiem jest blurowski nieco "In the cold", tutaj mamy wyjącego wokalistę i dwie, wyjątkowo proste gitary. Rarytasem jest refren, chociaż piosenkę trzeba odkrywać długo, podobnie jak cały album. Album dość nierówny, z nieznośnym zwłaszcza otwierającym kawałkiem. Suma summarum, miałem jednak chyba dobre przeczucie, że The Drums to jeden z ciekawszych zespołów, który stać na epickie rzeczy. Bo nawet przy nieco słabszych utworach, Portamento zawiera wspaniałe kawałki (podobno niektóre powstawały w kuchni Pierce'a), które w całej prostocie, lub psychodelii, miło drażnią ucho. Nie jestem zachwycony, ale wybiórczo, jest czego posłuchać i chłopaków stać na więcej.
PS: wybaczcie za rozpisanie się.

Ocena: 5/10
Marcin Bareła

Posłuchaj:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz