28 czerwca 2016

Halfway Festival/W Połowie Drogi Białystok 2016


Po raz pierwszy ekipa Niebieskiej Godziny gościła w Białymstoku na chyba jednym z najmniejszych festiwali świata, Halfway/W Połowie Drogi. Słowo festiwal nabrało po naszej wizycie nowego, nieznanego nam dotąd wymiaru: oto przed kameralną, liczącą kilkaset miejsc siedzących widownią Amfiteatru Białostockiego, na stosunkowo małej scenie zaprezentowali się artyści większego i mniejszego formatu z Wilco na czele. Nie było przypadkowych ludzi, wszechobecnego tłoku, chaosu towarzyszącego wielkim festiwalom. Nie było barierek oddzielających widownię od sceny, wszędobylskich i wścibskich kamer krążących nad głowami, wreszcie nie było nawet ochroniarzy pod sceną! Na Halfway w Białymstoku można było się poczuć, jak u najlepszych przyjaciół na wspólnej imprezie pod chmurką; na wybornym biwaku muzycznym, albo jak...w muzycznym raju. Bo muzyka reprezentowana przez znakomitych artystów, pieczołowicie dobranych przez organizatorów białostockiej imprezy była rzeczywiście nieziemska.


Niebieska Godzina wybrała się na ostatni, trzeci dzień imprezy, organizowanej przez Operę i Filharmonię Podlaską - Europejskie Centrum Sztuki w Białymstoku. W ciągu trzech dni imprezy przewinęło się kilkunastu artystów, reprezentujących różne zakątki świata i muzyczny eklektyzm połączony spójnikiem: muzyka autorska. W niedzielę, 26 czerwca wystąpili: Intelligency, Giant Sand, Mammut, Julia Marcell i Wilco.


Zaczęli Białorusini z Intelligency, kwartetu grającego klubową elektronikę z silnym odcieniem dream popu, nawet ambientu, chociaż sama kapela swoją muzykę określa mianem techno bluesa (faktycznie, to tu to tam słychać saksofon). Zespół z Mińska zrobił na nas bardzo dobre wrażenie poprzez przekazanie mnóstwa pozytywnych wibracji jeszcze nierozgrzanej publiczności. Grupą dowodzi Vsevolod Dovbnya, wokalista o specyficznym zimnym wokalu. Udało nam się zakulisowo porozmawiać właśnie z nim i zapytać o muzykę i inspiracje. Sympatyczny Białorusin wspominał, że lubi The Doors, The Mars Voltę i The XX, tych ostatnich zwłaszcza dobrze słychać w ich muzyce.

Bardzo dobre wrażenie zrobili odpowiednio: Giant Sand - amerykańscy weterani z ich kowbojskim graniem i islandzki Mammut, czerpiący z tradycji post rockowej. Ci pierwsi fantastycznie rozgrzali widzów świetnym setem, złożonym z energetycznych piosenek z pogranicza roots americany, folku i punku. Biorąc pod uwagę, że zespół na zrobił nawet krótkiej próby, trzeba nisko pochylić się nad Howe Gelb'em i jego kolegami za pełen profesjonalizmu, rockowego sznytu i swady występ. Było gorąco jak na teksańskim ranczo podczas konkursu ujeżdżania byków, ale z byka nikt nie spadł.


Mammut to mało znana kapela z Reykjavika z trzema płytami studyjnymi w dorobku i przede wszystkim ogromną charyzmą wokalistki, Katríny Katy Mogensen, która maksymalnie wczuwa się w swoją rolę, intensywnie gestykulując i tańcząc na ludowo podczas śpiewu. Występ Mammut na początku wydawał się przeciętny, ale to właśnie Kata wyciągnęła z noisowych kawałków nieco więcej, poprzez swój teatralny taniec. Wszystko cieszyło oczy i przyciągało aż widz chciał coraz więcej. Dodatkowo, Kata używa ciekawych technik, łącząc śpiewokrzyk z zabawą z mikrofonem w postaci wszelakich pogłosów, echa i zabaw z ustami.


Po Mammut zaprezentowała się Julia Marcel i był to szczerze nieco słabszy koncert wieczoru. Trochę żałuję, że Julia na dobre odeszła od klawiszy na rzecz gitary choć z czerwonym Gibsonem bardzo jej do twarzy. Julia rozgrzewała się na próbie dobre półtorej godziny, ale na koncercie nie było idealnie. Momentami nie było słychać gitary Julii, kiepsko podgłośniono także Mandy Ping-Pong. Za głośno zaś podkręcono bas i perkusję co nie sprzyjało kontemplacji. Większość kawałków pochodziła ze świeżej płyty "Proxy" ale usłyszeliśmy także "Matrioszkę", "Cincinę" czy "Supermana" w świetnej improwizacji.


Na koniec, o 23 wyszli Wilco, czyli Jeff Tweedy, John Stirratt, Glenn Kotche, Mikael Jorgensen, Nels Cline i Pat Sansone. Naszym zdaniem najlepsza współczesna grupa alternatywna Ameryki pokazała światową klasę, prezentując w ciągu ponaddwugodzinnego seta 26 piosenek. Oprócz utworów z ostatniego regularnego albumu "Star Wars" usłyszeliśmy kawałki z kultowego "Yankee Hotel Foxtrot", kilka z "A Ghost Is Born" aż do debiutu Amerykańskiej legendy, "A.M.". Liczyliśmy na więcej piosenek z przepięknej "Sky Blue Sky" (zagrali "Impossible Germany"), ale nie można się przyczepić do różnorodności utworów, wśród których były takie perełki jak "Misunderstood" czy rzadko grana "California Stars" z płyty "Mermaid Avenue" z roku 1998 do tekstu Woody Guthrie. Była to jedyna reprezentantka piosenek, które nie pochodzą z regularnego studyjnego wydawnictwa Wilco.


Koncert był magiczny. Wilco może nie grzeszą kontaktowością i poczuciem humoru, ale potrafią przyciągnąć i wyciągnąć z ludzi najlepsze, co w Białymstoku istotnie miało miejsce - miejsce pod sceną było pełne roztańczonych i zachwyconych słuchaczy! Nie zapomnę chwil, jak Tweedy patrzył wyraźnie zaskoczony i zachwycony przyjęciem we wspaniałych ludzi, a Pat Sansone co chwila uśmiechał się do pięknych dziewczyn ustawionych po prawej stronie. Sam Tweedy nazwał białostocką publiczność "You are awesome", co powinno wystarczyć za komentarz. Prawdziwy popis kunsztu grania pokazali Glenn Kotche (kapitalna wybuchowa wstawka w "Via Chicago") i Nels Cline co chwila odpływający ze swoimi gitarami w totalny amok.




To był koncert i to był wieczór dla którego nie żałuję pokonanych 1000 kilometrów samochodem, 3 godzin snu w ciągu dwóch dni i stapiającego wszystko upału. Halfway Festival i Białystok nas oczarowały i był to naszym zdaniem najbardziej swojski i przyjazny festiwal, na jaki przyszło nam przybyć. Gratulujemy organizatorom i miastu za ciepłe przyjęcie, fantastyczny dobór muzyki i atmosferę chyba nie do powtórzenia.


Marcin Bareła

23 czerwca 2016

Zaproszenie: Halfway Festival/W Połowie Drogi 2016

W imieniu organizatorów - Opery I Filharmonii Podlaskiej - Europejskiego Centrum Sztuki w Białymstoku, zapraszamy na Halfway Festival/W Połowie Drogi, który odbędzie się w Białymstoku w dniach 24-26 czerwca. Festiwal ten odbędzie się po raz piąty w białostockim amfiteatrze. Jest to jedna z ciekawszych i mniej znanych imprez w krajobrazie festiwalowym Polski.

W ciągu trzech dni grania i spotkań wystąpią artyści, których powinien kojarzyć szanujący się kolekcjoner muzyki: Destroyer, Julia Marcell, wreszcie Wilco - chicagowska kapela z pogranicza country i americany, mieszająca brzmienia i skupiająca w składzie znakomitych instrumentalistów. Zespół spaja charyzmatyczny Jeff Tweedy, człowiek niezwykle płodny muzycznie, wrażliwiec z przeszłością o której czasem wspomina w swoich utworach.



Niebieska Godzina wybiera się na trzeci dzień Festwialu, 26 czerwca kiedy zagrają wspomniani Wilco i Julia Marcell a także islandzki Mammut, białoruski Intelligency i amerykański Giant Sand. Skład bardzo ciekawy, zwłaszcza przez udział arcyciekawej formacji z Mińska, Intelligency. Zespół gra deep/techno/electronica w formacie live, którą sami nazywają techno_blues. W Polsce zagrają po raz pierwszy. Ich debiutancki znakomicie przyjęty album "DoLoven" ujrzał światło dzienne zimą 2015 roku. Z zestawu słyszałem kilka piosenek, i robią naprawdę dobre wrażenie światowego i świadomego grania. Wspaniałe brzmienie klawiszy, gitar i okazjonalnie dęciaków miesza się idealnie z bitami i samplingiem.



Na pewno warto posłuchać Mammut z ich mocnym uderzeniem, Giant Sand przez klimaty typowej americany będzie idealnym starterem do Wilco, obecnie moim zdaniem najlepszego amerykańskiego zespołu alternatywnego. Jest to nie tylko kolektyw wybornych instrumentalistów, ale i doskonały zespół koncertowy stawiający na wysoką jakość brzmienia. Mimo, że wywodzą się od archaicznego wręcz country, potrafią i lubią eksperymentować z brzmieniem sprawiając, że każda kolejna płyta jest artystyczną niespodzianką. Wilco podobno mają gotowy materiał na nową płytę, więc kto wie - może usłyszymy w Białymstoku premierowe kawałki.



Polecam pojechać na cały festiwal, nie tylko w niedzielę 26 czerwca. Cały line-up oraz wszelkie informacje można znaleźć tutaj: http://www.halfwayfestival.com/index.php

Marcin Bareła

21 czerwca 2016

Recenzja: Igor Herzyk - Music For Chinchillas

Z przyjemnością przedstawiam artystę z kręgów kompletnie niszowych i niezasłyszanych. Igor Herzyk, muzyk i producent muzyczny znikąd przedstawia porcję brudnej i szorstkiej klubowej elektroniki w zimnych odcieniach skandynawskiego glitchu, podlaną sporadycznie żywym instrumentarium. Płyta nazywa się "Music For Chinchillas" i rzeczywiście te sympatyczne gryzonie pojawiają się jako "inspiracja" kompozycji, ba - nawet pojawiają się na okładce!

Oprócz szynszyli, muzyczną inspiracją dla 7 kompozycji zawierających 24 minuty dźwięków miał być Brian Eno, miłość i nielegalne imprezy techno "free parties". Istotnie - bliżej temu albumowi do mocno klubowych dokonań w rodzaju Burial czy Aphex Twin, niźli do bardziej eterycznych i piosenkowych wykonawców sceny skandynawskiej, albo wspomnianego ambientowego minimalisty Briana Eno. A wszystko zaczęło się od nocy, kiedy Igor z dziewczyną Evą i dwójką szynszyli słuchali płyty właśnie Eno - "Music For Airports" (którą zresztą posiadam w swojej dyskografii). Wtedy to miała powstać koncepcja płyty luźno nawiązującej do mistrza ambientu i szynszyli. Igor Herzyk wśród muzycznych wpływów wymienia także m.in.: Rival Consoles, Venetian Snares, Blockhead, DJ Krush.


Praca nad płytą trwała między wrześniem 2015 a kwietniem 2016 roku. Wtedy to Igor Herzyk najpierw czerpał z klimatów wolniejszych, by potem dokładać elementy bitowe rodem z techno, dźwięki gitary pochodzące ze starych demo muzyka oraz samplowane dźwięki, które pochodziły od nagrywanych godzinami na klatce gryzoni, zwanych szynszylami. Dwa utwory nazwano nawet na cześć szynszyli; w utworze "Glee chin" pojawiają się w warstwie dźwiękowej takie "instrumenty" jak szklana butelka, taśma klejąca czy gumka recepturka. Fajny klimat ala Eno wymieszany z brudnymi bitami serwuje "Let me in Your Cage". Słowa do tego jedynego śpiewanego kawałka napisała Eva i tutaj też możemy ją usłyszeć wespół z Igorem.

"To płyta z muzyką głównie instrumentalną w większości stworzoną elektronicznie, ale znajdziemy na niej także kilka żywych partii instrumentalnych. Wycinane, przetwarzane i umieszczane w całości sample zyskały na tej płycie zupełnie nowy kontekst." - komentuje Igor Herzyk. Płyta ukazała się nakładem wytwórni Loose Wire Records 9 czerwca.

Marcin Bareła

Posłuchaj:




15 czerwca 2016

Recenzja: Radiohead - A Moon Shaped Pool


Aż 5 lat przyszło nam poczekać na nowy album Radiohead, " A Moon Shaped Pool". To największa luka między dwoma albumami geniuszy nieprzewidywalnego grania rodem z Oxfordu. Album można nieco przekornie nazwać przeglądem twórczości Radiohead; zajęci własnymi projektami muzycy zbierali materiał latami a piosenka "True love waits" kończąca album powstała w 1995 roku.

A "Moon Shaped Pool" byłby dobrym towarzyszem płyt Nicka Drake's czy The National. Temat wyobcowania w społeczeństwie pozostaje i pozostanie aktualny. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Thom Yorke stał się nihilistą i odrzutkiem do postaci ekstremalnej. Można to wywnioskować także po wyglądzie muzyka, który postarzał się o 10 lat zapuszczając włosy. Symbolicznie totalną alienację widać w teledysku do utworu "Daydreaming", w którym Yorke otwiera kolejne drzwi, by kolejno znaleźć się w różnych dziwnych miejscach typu biblioteka, szpital czy jakiś kompletnie pusty garaż. Przedstawiony świat jest nieprzyjazny i zimny, przewijający się po drodze ludzie niezainteresowani i nieobecni. Koniec końców, bohater filmu ląduje w jaskini gdzieś w górach, by grzać się przy ognisku, po drodze łkając wspak: "half of my life". Te pół życia wielu słuchaczy odczytuje w sposób symboliczny. Rok temu bowiem Thom Yorke rozstał się ze swoją partnerką, z którą istotnie spędził połowę swojego życia (23 lata).

Na "A Moon Shaped Pool" tematem wędrownym jest szeroko pojęta ucieczka. Bardzo poetycko opisuje to zespół w przepięknym "wodnym" utworze "Glass eyes":

...The path trails off
And heads down a mountain
Through the dry bush, I don't know where it leads
I don't really care...

Nie ma więc próby walki, jest rezygnacja i poddanie się biegowi wydarzeń i cała płyta utrzymana jest w tym "poddańczym" tonie. Muzycznie, jako że piosenki mają swoje korzenie z różnych przestrzeni czasowych słychać całe Radiohead lat 2000, jednak tej muzyce najbliżej jest do "In Rainbows". Są jednakowoż echa płyt "Hail To The Thief" czy nawet "Kid A/Amnesiac". Nie jest to tak dobra płyta, jak "In Rainbows", ale momentami jest wybitna, bardzo wyrazista. Oprócz wspomnianego, mistycznego "Daydreaming", mamy świetny latynoski klimat samby w "Present tense", z riffem gitarowym mocno przypominającym kawałek "Reckoner" z kilku lat wstecz. Ambientowy klimat płyty "Kid A" przypomina "Tinker tailor soldier sailor rich man poor man beggar man thief". A na deser mamy jeden z moich ukochanych kawałków grupy, zakorzeniony w roku 1995 "True love waits". Zespół wielokrotnie tę magiczną balladę grywał w wersji akustycznej na gitary ale na płycie nabiera dodatkowego kolorytu za sprawą nakładania warstw minimalistycznych partii pianina. Co ciekawe, grupa kilkakrotnie przykładała się do nagrania tego cudownego utworu, za każdym razem jednak coś nie wychodziło: "Moglibyśmy nagrać TLW, ale wyszłoby to jak John Mayer. Nie chcieliśmy tego" - tłumaczył po latach Nigel Godrich, wieloletni producent muzyki Radiohead.

Warto zwrócić uwagę na udział londyńskiej Orkiestry Smyczkowej, która uszlachetnia takie utwory, jak "Tinker tailor soldier sailor rich man poor man beggar man thief", "The Numbers", "Glass eyes", wreszcie "Burn the witch". Warto nadmienić, że partie orkiestry zaaranżował Jonny Greenwood. Kolejna ciekawostka wyjątkowego klimatu płyty "A Moon Shaped Pool": w trakcie powstawania albumu zmarł ojciec Nigela Godricha...

Jak wspomniałem wcześniej: nie jest to najrówniejszy album brytyjskiej grupy, ale to jest tak, jak ze słabszymi albumami innych wielkich (Blur): dla wybitnej grupy album słabszy znaczy: bardzo dobry album. Polecam zatem nie tylko melancholikom.

Ocena: 7/10

Posłuchaj:







Marcin Bareła

10 czerwca 2016

Marcin Masecki: Symfonia nr 1 "Zwycięstwo"


A teraz coś z zupełnie innej beczki: W 2013 roku w ramach programu Samorządu Województwa Wielkopolskiego: Rewolucje, powstała Symfonia nr 1 "Zwycięstwo" napisana przez Marcina Maseckiego dla Orkiestry Dętej Ochotniczej Straży Pożarnej w Słupcy. Masecki od kilku lat konsekwentnie pracuje z większymi składami: Profesjonalizmem, Warszawską Orkiestrą Rozrywkową im. Igora Krenza i Polonezami, zasiadają w nich jednak muzycy, którzy na co dzień mają do czynienia z podobną twórczością.

30-minutowa, unikatowa wielka forma, łącząca inspiracje symfoniką późnego romantyzmu z przewrotnym, postmodernistycznym spojrzeniem na idiom orkiestry dętej, spotkała się z gorącym przyjęciem w Słupcy, Poznaniu (w Filharmonii i na festiwalu "Malta"), Warszawie (w Nowym Teatrze) i Koninie (Noc Kultury). Orkiestrą dyryguje od pianina lub syntezatora kompozytor, a utwór poprzedzają solowe Prekognicje Symfonii nr 1 „Zwycięstwo”.

Zależy mi na uzyskaniu efektu pewnej nieludzkiej jakby maszyny, ogromnej katarynki, ale proszę się nie obawiać, nie będzie to kosztem ludzkim” – mówił kompozytor do muzyków. – „Niestety nie byłem w stanie uciec od «dziwnych», nieparzystych metrów. Zachęcam jednak do nieprzejmowania się nimi. Chodzi o efekt zacinającej się płyty. Jak już załapiemy i rozczytamy tekst, ręczę, że będzie się nam grało łatwo i przyjemnie.” Dodaje: „Utwory, jakie napisałem, są pod względem wykonawczym sporym wyzwaniem dla Orkiestry w porównaniu z jej stałym repertuarem. Symfonia i Swag to swoista próba sił dla zespołu, a zarazem przewrotne spojrzenie na konwencje, w jakich funkcjonuje. Sesje nagraniowe postawiły przed nami znaczne wymagania, będąc także okazją do skupionej, skrupulatnej pracy nad poszczególnymi problemami technicznymi. Pracując z Orkiestrą starałem się uwydatnić specyficzne dla niej jakości brzmieniowe, odmienne od wykonawstwa muzyków akademickich, nie rezygnując przy tym z precyzji odczytania partytury.”

Słupecka Orkiestra uważana jest za jedną z najlepszych w Polsce, jednak, podobnie jak inne tego rodzaju zespoły, pozostaje poza ogólnopolskim obiegiem medialnym. Tymczasem ruch orkiestr dętych uosabia nie tylko silne wielkopolskie tradycje muzyczne, ale także fenomen społecznego zaangażowania. W ich szeregach grają muzycy-amatorzy, nierzadko należący do kolejnych pokoleń instrumentalistów, reprezentanci rodzin muzycznych. Zespoły takie są dzisiaj kontynuatorami tradycji obrzędowych, religijnych, przemysłowych, ceremonialnych i stanowią dumę miejscowych władz, a jednocześnie podejmują nowoczesny, pochodzący ze Stanów Zjednoczonych model funkcjonowania. Ich występy stanowią ważkie wydarzenia w życiu małych miast i współtworzą lokalną tożsamość.

Jest to coś, co może wydawać się zaściankowym i pretensjonalnym na pierwszy rzut ucha, ale proszę mi wierzyć, że orkiestrowe wariacje w połączeniu z minimalistycznymi akordami pianina Maseckiego tworzą klimat "cyrkowego" eksperymentu, dlatego projekt ten jest świetnym przykładem łamania stereotypów odbierania muzyki ludowej i folkowej.

Posłuchaj:



Marcin Bareła, na podstawie materiałów prasowych.

9 czerwca 2016

Wywiad z Karoliną Skrzyńską


Jako kontynuację wpisu, dotyczącego Sceny Alternatywnej 53 Festiwalu w Opolu, z przyjemnością przedstawiam rozmowę z Karoliną Skrzyńską, którą nagrałem tuż przed występem na scenie tamtejszego Amfiteatru. Będzie między innymi o pędzie życia, o tym co Karolina usłyszała od wytwórni płytowych, które odrzuciły jej materiał i o nowej płycie która już tuż tuż. Zapraszam.

Marcin Bareła: - Karolino, jak się czujesz tutaj w Opolu przed występem?

Karolina Skrzyńska: - Fantastycznie. Wyspałam się po raz pierwszy od tygodnia (śmiech). Panuje tutaj jakaś dobra aura, świetnie się wypoczywa. Scena Alternatywna Opole 2016 jest dla nas wyjątkowym i bardzo ważnym wydarzeniem.

M.B.: - Pozwól że zacytuję jedną z Twoich wypowiedzi: "Jest we mnie jakaś taka dziwna tęsknota za światem, który ginie we współczesności". Co zatem widzisz w tym świecie i co najbardziej się według Ciebie zaciera?

K.S. - Umiejętność zatrzymania się i popatrzenia na świat dookoła. Spojrzenia na drugiego człowieka, na jego uczucia, na uroki i blaski tego świata. Bo mam wrażenie że w pędzie codzienności, tracimy przyjemności z małych rzeczy, z przypadkowych spotkań, uśmiechów, złapania kontaktu wzrokowego z przypadkową osobą. Nie potrafimy się cieszyć codziennością, a jest bardzo zdrowym dla głowy i ciała żeby zatrzymać się i popatrzeć na świat i jego piękno, którego jest tyle wokół nas.

M.B.: - Masz na to czas, zwłaszcza teraz?

K.S.: - Staram się mieć, bo rzeczywiście jestem człowiekiem zabieganym i bardzo zajętym, ale nawet w rzeczach które robię zawodowo staram się otwierać na to, co jest wokół mnie.

M.B.: - W jednym z wywiadów mówiłaś, że nie możesz oprzeć się wrażeniu że przyjęto zasadę, że polski słuchacz to ograniczony słuchacz.

K.S.: - Tak i kompletnie się z tym stwierdzeniem nie zgadzam. Gram w przeróżnych miejscach przed przeróżną publicznością. Ostatnio graliśmy koncert muzyki perskiej, który był zupełnie inny i wręcz dziwny dla słuchacza, na co dzień nie obcującego z podobną twórczością. W dodatku śpiewaliśmy i graliśmy przed dziećmi. Dzieciaki były tak zachwycone, że pod koniec na scenie stało ze mną 20 małych dzielnych głosów i śpiewaliśmy wspólnie pieśni. I to się dzieje na wszystkich płaszczyznach, we wszystkich przedziałach wiekowych. Jest mnóstwo wrażliwych uszu i serc, które chłoną tę muzykę. Wielu ludzi nie wie jak szukać podobnych brzmień, ale po koncertach w rozmowach ze słuchaczami słyszę: tego mi było trzeba, wzruszyłem się i mogłem się zatrzymać, dziękuję za tę chwilę. To jest największa nagroda za to, co robię.

M.B.: - Muzyka, którą reprezentujesz jest w skrócie muzyką rdzenną, pozwalającej spojrzeć wstecz, do naszych korzeni. Czy to też zanika i ludzie nie mają czasu spojrzeć do własnego ja?

K.S.: - Mam wrażenie że coś się przełamało i zaczęliśmy być głodni rdzennych brzmień, tych wewnętrznych, organicznych, związanych z naszym ciałem. W Polsce pojawił się pewien boom na muzykę folkową. Tworzą się nowe składy, jest coraz więcej festiwali tego typu. Moda ta dotyczy także innych płaszczyzn życia, jak żywienie, styl życia, literatura itd.

M.B.: - Obecnie jesteś związana z wytwórnią Mystic. Ale Twój debiutancki materiał został odrzucony przez kilka innych oficyn. Co usłyszałaś, kiedy odmawiano Ci patronatu nad muzyką?

K.S.: - W jednej wytwórni chcieli ze mną podpisać od razu kontrakt na trzy płyty z zaznaczeniem, że skoro już mam materiał na debiut to będzie to wydane, ale od drugiej ingerują w warstwę muzyczną i wizerunkową. Parę razy usłyszałam, że dla polskiego słuchacza ta muzyka jest za trudna. I to jest rzecz, której nie lubię i wręcz bardzo się o to kłócę. Nie zgadzam się, że polski słuchacz potrzebuje „umpa umpa”, prostego tekstu najlepiej o miłości czy banalnej melodii, łatwej do powtórzenia...

M.B.: - Czyli schodzenie w rejony disco polo niemal mówiąc brutalnie?

K.S.: - Nie możemy przyjmować, że polski słuchacz jest ograniczony, przecież mamy bardzo silnie folk zakorzeniony w sobie. Założę się, że jeśli kogokolwiek zagailibyśmy o to, co śpiewały babcie i prababcie w domach, każdy potrafiłby zanucić kilka melodii. Także to, jak potrafimy bawić się przy muzyce folkowej - przy oberkach czy mazurkach są najlepsze zabawy. Jeżeli się to jeszcze zmiesza z innymi brzmieniami, kolorami i smakami - wychodzi coś niesamowitego i widz wchodzi w ten świat, nawet jeśli podświadomie. Absolutnie nie można odbiorcy szufladkować i mówić: wy jesteście za durni na tego typu muzykę - Polacy są bardzo wrażliwym muzycznie narodem.

M.B.: - Miło to wszystko słyszeć, ale co powiedziałabyś osobom, które mają talent, coś wartościowego do zaprezentowania, ale brakuje im motywacji, może wiary i nadziei że można przebić się z trudną, niszową muzyką?

K.S.: - Powiem banał, ale bardzo prawdziwy - nie poddawajcie się! Zawsze będzie gro osób, które myślą o muzyce, jak o sprzedawaniu jogurtów. Warto mieć wokół siebie mądre osoby, na których można polegać: osoby bliskie, artyści spełnieni z punktu widzenia początkującego. Sama to przerabiałam na sobie, łapałam różne załamki, nawet chciałam rezygnować. Ale jak się coś bardzo kocha to nie da się od tego odciąć, a jeżeli w muzyce jest prawda i szczerość zawsze znajdzie się ktoś, kto ten przekaz odbierze.

M.B.: - Zatem wszyscy, którzy macie fajne piosenki w zanadrzu - śmiało wydawajcie!

K.S.: - Dokładnie. Mamy różne możliwości rozsyłania i propagowania muzyki, są świetne audycje radiowe. Ja sama jestem grana w radiu nocą. Ale to dobrze, bo noc jest piękna na odbieranie muzyki.

M.B.: - Twoje inspiracje to praktycznie cały świat, słychać i Mari Boine i Kapelę Ze Wsi Warszawa, muzykę orientalną. Ale główny temat to muzyka arabska?

K.S.: - Nie, to bardziej cały świat. Wychowałam się na muzyce klasycznej, następnym krokiem była muzyka filmowa, uwielbiałam ten rodzaj snucia głosu w tej muzyce. A wpływy muzyki folk i etno przychodziły od innych osób. Marie Boine poznałam dzięki jednej artystce krakowskiej, która mi wysłała link mówiąc: słuchaj - twoja muzyczna siostra (śmiech). Słuchałam winyli mojej mamy z muzyką jazz i pop, była też poezja śpiewana - Stare Dobre Małżeństwo - no i jakoś z tych różnych stron klimaty działają na mnie do tej pory. Dużo czerpię też z literatury, bo jestem molem książkowym.

M.B.: - Dużo podróżujesz i przywozisz z tych podróży różne instrumenty...

K.S.: - Tak. To jest fajne, kiedy mogę przywieźć instrument z ciekawej części świata. Bawię się na nim, poznaję jego barwę i bardzo mnie to nakręca do czegoś nowego. Ale to moi muzycy wydobywają z tych instrumentów perfekcję barw i kolorów. Dzisiaj w Opolu jest ze mną zespół który mogłam sobie wymarzyć i rzeczywiście marzenia się spełniają.

M.B.: - Jakiś ciekawy instrument, który możesz wymienić?

K.S.: - Pojawi się dziś tarhu - instrument o niepowtarzalnej, głębokiej a zarazem matowej barwie. Bart gra na nim po prostu mistrzowsko.

M.B.: - Na twój zespół składa się obecnie aż 10 osób. Skąd są ci ludzie i jak długo ich zbierałaś?

K.S.: - To są przeróżne osoby, które pojawiały się już od pierwszej płyty. Pierwszą płytę nagraliśmy sesyjnie, aczkolwiek parę osób, jak Mateusz Szemraj, zostało ze mną na dłużej. Później przeniosłam się do Warszawy i zaczęłam zbierać te osoby, którymi są: Bart Pałyga na instrumentach smyczkowych ludowych, Kuba Mielcarek na kontrabasie, Hubert Giziewski na akordeonie, Wojtek Lubertowicz na bębnach obręczowych oraz moja moc śpiewająca: Ola Zawłocka, Karolina Głogowska, Magda Pamuła i Agnieszka Kocińska.

M.B.: - Całkiem duży skład, będzie tłoczno na scenie.

K.S.: - Dzisiaj zmieściliśmy się w jednym pokoju hotelowym i tamże graliśmy, więc zmieścimy się na każdej scenie (śmiech).

M.B.: - Jak się czujesz w Warszawie Ty, jako osoba kochająca las i ciszę?

K.S.: - Wbrew pozorom całkiem nieźle. Mieszkam w centrum w kamienicy, w której mam wspaniałych sąsiadów. Czasem wystawiamy głowy przez okna na wszystkich piętrach i rozmawiamy ze sobą rano bo ktoś się odezwał, ktoś się znalazł, dostawił. Przerzuciłam się niedawno na rower, który wydaje mi się wspaniałym lekiem na miasto.

M.B. : - Współpracujesz ze stowarzyszeniem K40, z którym prowadzisz teatr dla dzieci niepełnosprawnych. Jak udaje Ci się godzić te obowiązki z tworzeniem i jakie to jest dla Ciebie doświadczenie?

K.S.: - To jest rzecz, która bardzo mnie pochłania, bo to nie tylko czas spędzony na zajęciach z dziećmi, ale pisanie scenariuszy, wyjazdy z grupą, nauki i treningi z nimi. Jeszcze otworzyłam grupę seniorów teatralnych, przygotowujemy bajkę dla dzieci. Więc dziś rano kleiłam pająki i sztuczne kwiatki do bajki, potem przymierzałam sukienkę do Opola, potem jechałam do dzieciaków, w międzyczasie stanęłam w korku i do dzieciaków nie dojechałam. Więc to mnie wyczerpuje fizycznie, ale daje tyle energii do działania ponieważ czuję, że jestem potrzebna i robię coś ważnego.

M.B.: - Jak sądzisz, na ile nasze dzieciństwo wpływa na to, kim dziś jesteśmy?

K.S.: - Im jestem starsza i budzi się we mnie świadomość, kim jestem i dlaczego taka jestem rozumiem, jak ten wpływ jest silny. Miałam dwóch braci i tłukłam się z jednym okrutnie, dziewczyny z zespołu się śmieją, że dziś przez to jestem taka waleczna i „do przodu”. Bardzo dużo dali mi rodzice, którzy od 5 roku życia wspierali mnie na baletach, rytmikach aż do wymyślenia sobie szkoły muzycznej i nauki gry na skrzypcach. Jednocześnie wymagali konsekwencji, po półroczu zadawali mi pytanie czy chcę to nadal kontynuować. Jeżeli powiedziałam chcę - musiałam się tej decyzji trzymać i plumkać, kiedy inne dzieciaki bawiły się na huśtawkach. To była świetna szkoła.

M.B.: - Co z Twoją kolejną płytą?

K.S.: - Mam nadzieję, że ukaże się jesienią. Jest inna niż ta pierwsza, aczkolwiek nadal jest na niej folk i brzmienia z różnych stron świata. Będą to moje teksty i piosenki.

M.B.: - Będzie poważnie i nostalgicznie, jak na debiucie?

K.S.: - Jest więcej energii, bębnów i rytmów. Już sam udział 5 kobiecych głosów doda tej płycie kolorytu, bo jednak na debiucie byłam tylko ja. Bardzo dużo będzie motywów wody, nie będzie tak personalnie o mnie, jako kobiecie w świecie, tylko generalnie o ludzkich decyzjach i postawach. Bardzo duży wkład w płytę będą mieli moi muzycy, którym nie narzucałam aż tak dużo, jak przy pierwszej płycie. Nadal jednak są to moje ramy, ale treść to bardzo duży wkład chłopaków. Musiałam chyba dorosnąć do zaufania nie tylko sobie (śmiech).

M.B.: - Możemy spodziewać się koncertów pod koniec roku?

K.S.: - Mam nadzieję, bo dla mnie płyta jest czymś drugoplanowym. Najważniejszy jest koncert i kontakt z publicznością. Złote chwile to te, kiedy widzę jak ktoś np płacze podczas koncertu. Kiedy widzę, że razem z zespołem poruszamy słuchacza. Jak tylko będę wiedziała cokolwiek, wszystko od razu pojawi się na moim Facebooku i stronie internetowej.

M.B.: - Czego należy życzyć Karolinie Skrzyńskiej?

K.S.: - No powodzenia! A propos: ja zawsze dziękuję, uważam też że czarny kot jest na szczęście, a pod drabiną można budować domek(śmiech).

7 czerwca 2016

Relacja: Opole 2016 - Scena Alternatywna


To nie żart! Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu miał w tym roku swoje nietuzinkowe oblicze! Na scenie Amfiteatru Opolskiego zaprezentowali się artyści reprezentujący muzyczny eklektyzm, ale wpisujący się w szerokie ramy tzw. muzyki niszowej. Jeżeli Festiwal w Opolu wielu automatycznie kojarzyło z komercją i pretensjonalnym lansem, tak w tym roku ta niesprawiedliwa skądinąd łatka powinna pójść w niepamięć za sprawą znakomitego koncertu, w którym zaprezentowali się ci mocno rozpoznawalni (Nosowska, Pablopavo) i debiutanci (Ralph Kamiński).


Zaczęły Ballady i Romanse, czyli siostry Barbara i Zuzanna Wrońskie. Skład, który ja nazywam "kabaretowym" zaprezentował materiał z trzeciej studyjnej płyty "Córki Dancingu", a ten jest tłem musicalu o tym samym tytule. Wśród zaprezentowanych utworów wpadła w ucho ciekawa aranżacja klasycznego kawałka Andrzeja Zauchy, "Byłaś serca biciem", oraz podlana czarnym humorem pieśń "Czary mary". Wydawało mi się, że zespół się stresuje, nie może się przegryźć z publicznością. Może trochę pechowo Ballady i Romanse rozpoczynały cały show, kiedy publiczność dopiero dosiadywała na swoich miejscach.



Następnie zaprezentował się Kortez i usłyszeliśmy piosenki z bardzo przebojowej debiutanckiej płyty artysty, "Bumerang". Kortez to człowiek, który zdecydowanie ma "swój świat" i doskonale wszyscy to widzieli w trakcie rozmów z prowadzącą koncert, Agnieszką Szydłowską. Artysta bardzo wrażliwy, aż nieprzyzwoicie skromny który sam stwierdził, że "zajmuje się zupełnie czymś innym niż kiedyś, ale nadal jest sobą". W Opolu usłyszeliśmy utwory znane z anten radiowych - "Zostań", "Z imbirem", ale i niesinglową "Pocztówkę z kosmosu". Fajnie było usłyszeć Korteza zarówno za pianinem, jak i grającego na gitarze.



Przyszedł czas na artystkę absolutnie nie do zaszufladkowania. Karolina Skrzyńska, dziewczyna fizycznie niepozorna dysponuje mocą co najmniej kilku gardeł. Artystka wykorzystuje technikę białego głosu czyli śpiewokrzyku, typowego dla muzyki ludowej. Obecnie w składzie zespołu Karoliny Skrzyńskiej mamy aż 10 osób, co robi szczególne wrażenie zwłaszcza na koncertach. Warto zwrócić uwagę na kobiecy chór, który znakomicie współbrzmi z głosem Karoliny, oraz na egzotyczne instrumentarium. Na jesień tego roku ukaże się drugi album studyjny Karoliny Skrzyńskiej, dlatego w Opolu wybrzmiał tylko jeden utwór z debiutu artystki, ("Moje smutki, moje żale"). Występ ten zapamiętam jako najbardziej klimatyczny, dosłownie przenoszący w inny wymiar, bo taka jest siła rdzennej muzyki tej wyjątkowej artystki.




Zupełną zmianę stylistyczną zaserwował Pablopavo i Ludziki. Jest to projekt Pawła Sołtysa, który wybitnie opanował sztukę melorecytacji w jamajski rytm. Pablopavo mógłby spokojnie zająć się także występami kabaretowymi, bo swady i autoironii w jego wypowiedziach nie brakuje: "To jest mój pierwszy raz na festiwalu w Opolu, ale wielokrotnie grałem w sali obok, tej małej". Kiedy Agnieszka Szydłowska zapytała, ile jest prawdy w książce "Dym", która jest komiksowym wywiadem z Pablopavo ten stwierdził, że "Wszystko to prawda, nawet jeśli nigdy nie miała miejsca". Po tak zgrabnej rozgrzewce słownej nic nie mogło zepsuć nastrojów publiczności i Pablopavo z Ludzikami zagrali przekrojowe kawałki, m.in. "Sobotę" i "Dancingową piosenkę miłosną".



Ciekawym występem popisał się Ralph Kamiński. Jest absolwentem Akademii Muzycznej w Gdańsku na wydziale Jazzu i Muzyki Estradowej i w Opolu zaprezentował utwory z nadchodzącej debiutanckiej płyty, "Podobno", która ma wyjść już na jesień. Artysta na scenie kipiał energią, rozkręcał się z każdym utworem. Za Ralphem stoi całkiem duży skład smyczkowy, fortepian, perkusja. Razem tworzy to mieszankę bardzo przyjemną dla ucha.



W końcu pojawiła się ona - Katarzyna Nosowska. Na scenie tradycyjnie praktycznie w bezruchu (jak niegdyś Marek Grechuta), skupiając się maksymalnie na aktorskiej wręcz interpretacji utworów i grze mimicznej. Usłyszeliśmy głównie kawałki z solowej płyty Nosowskiej "8", lecz nie zabrakło starszych numerów ("Jeśli wiesz co chcę powiedzieć"). Jak sama przyznała, był to występ w odsłonie ostrzejszej. Kiedy zapytana przez Agnieszkę Szydłowską, jak stać się na scenie Katarzyną Nosowską, usłyszeliśmy że "trzeba konkretnie przytyć". Znakomicie zabrzmiała "Nomada" z mocno zaimprowizowaną końcówką i rzadko słyszana "Pani pasztetowa" z kapitalnym refrenem, zinterpretowanym znacznie lepiej niż w oryginale!



Wspaniałą serię koncertową zamknęła Natalia Zamilska i jej zestaw elektroniczny. Wydała już dwie płyty "Untune" i "Undone" i jej zainteresowania nie obejmują jedynie muzyki klubowej. Artystka tworzy kompozycje ze zlepek darmowych materiałów, dostępnych na serwisie Vimeo i wychodzi jej to całkiem nieźle. Szkoda, że publiczność w Opolu tuż po występie Nosowskiej zaczęła zbierać się do domów, ale ci którzy zostali zafundowali sobie freestylowe wybryki przy wyjściu z sektorów.


Przyjemnie było uczestniczyć w tym bardzo dobrze zorganizowanym wydarzeniu. Chwała TVP Kultura i Festiwalowi Opolskiemu za to ważne przedsięwzięcie i za pokazanie, że można połączyć dobrą zabawę z intensywnym przeżyciem artystycznym. Mam nadzieję, że ten koncert będzie początkiem cyklu Sceny Alternatywnej Festiwalu w Opolu, a nie jednorazowym wystrzałem. Tego wszystkim życzę.

Marcin Bareła

PS: Już wkrótce wywiad z Karoliną Skrzyńską!