31 października 2015

Przypominamy: Clap Your Hands Say Yeah! - Some Loud Thunder


Dawno nie publikowałem tekstu w ramach "Przypominamy", dlatego czym prędzej to nadrabiam. Dziś amerykański kolektyw Clap Your Hands Say Yeah. Skład obecnie tworzą basista Matt Wong i kompozytor, gitarzysta i autor tekstów - Alec Onsworth. Tak się - zupełnie przypadkowo - składa, że w tym roku miała miejsce reedycja ich debiutanckiej płyty, "Clap Your Hands Say Yeah" z 2005 roku. Jest to album już kultowy i pozycja obowiązkowa dla miłośnika świeżych, tanecznych brzmień, ale w ogóle dla każdego fana undergroundu.

Tutaj chciałbym się skupić na drugim albumie, "Some Loud Thunder" z 2007 roku. Jest tutaj znacznie "poważniej" niż na debiucie. Alec Onsworth, człowiek orkiestra, ma talent do wymyślania świetnych melodii, do tego śpiewa niemalże falsetem i jego falujący wokal przypomina barowe zaśpiewki kowboja z Teksasu, do tego po kilku piwach! Tyle że, tutaj ten skowyt nie tylko uchodzi Onsworthowi na sucho, ale dodaje kabaretowym piosenkom CYHSY charakteru niemal groteski. A efekt - całkiem niezły...

"Some Loud Thunder" powstawał w przyjemnym dla Aleca okresie - ożenił się, szybko pojawiło się dziecko. Nie dziwi więc obecność przyjemnych melodii i bujających tanecznych rytmów. Płyta jest bardziej zróżnicowana niźli debiut, pojawiają się mroczniejsze kompozycje, jak "Goodbye to the mother and cove". Po tym albumie były jeszcze dwa: "Hysterical" i "Only Run", jednak przeszły bez większego echa w Stanach i Europie. Dwa pierwsze albumy zaś warto sprawdzić.

Marcin Bareła

Posłuchaj:





Recenzja: Blur - The Magic Whip


Długo zanosiłem się z napisaniem recenzji najnowszej płyty jednego z moich ulubionych zespołów, Blur - "The Magic Whip". Na zestaw trzeba było czekać aż 12 lat, bo tyle minęło od wydania poprzedniej płyty Blur, "Think Tank". Zespół w ciągu owych kilkunastu lat wprawdzie nie istniał (muzycznie), co nie znaczy, że muzycy próżnowali. Damon Albarn angażował się w Gorillaz, The Good The Bad and The Queen i we własnych solowych projektach; Alex James stał się rolnikiem i skupił na rodzinie, całkiem pokaźnej farmie i produkcji ponoć doskonałych serów; Graham Coxon komponował pod własnym szyldem, natomiast Dave Rowntree dla odmiany wkroczył do polityki, stając się członkiem Partii Pracy.

The Magic Whip powstał ponoć spontanicznie po tym, jak muzycy Blur ugrzęźli w Hong Kongu na parę dni gdy odwołano ich koncerty w Tokyo. Tam, w małym studio powstawały szkice, albo niemal pełne kompozycje i było ich aż 15. Całość została dopracowana w studiu 13 w Londynie. Na pewno jest to zbiór solidnych, równych i - co ważne - różnorodnych kompozycji, które noszą w sobie echa wszystkich możliwych wcieleń Blur i Damona Albarna. Takie "Go Out" czy "Lonesome Street" to klasyczny gitarowy Blur, ale już "New World Towers" to soulowe klimaty The Good The Bad and The Queen. Materiał eksperymentalny i elektronika koegzystują z rockiem o zabarwieniu punkowym ("I Broadcast", "Though I Was a Spaceman").

"My Terracota heart" czy "There Are To Many Of US" to solowy Damon Albarn, który ma wyjątkowy talent do pisania mocno zaangażowanych emocjonalnie piosenek z niebanalnym tekstem. Zwłaszcza ta druga pieśń, wygrana w rytm wojskowego marsza, to niejako ostrzeżenie dla ludzkości, której może kiedyś zabraknąć na ziemi miejsca. Ale cóż - będąc w Hong Kongu czy w Japonii nietrudno o takie spostrzeżenia. Znakomity moment na płycie to "Ghost Ship" - jazzowa opowieść ze szczyptą wodewilu i oczywiście "Ong Ong", w której lekko pijacki chórek funduje cała czwórka, ale to w tym utworze najlepiej słychać, że Blur znowu jest razem i dawna przyjaźń między muzykami odżyła z nową, być może większą niż kiedykolwiek, siłą. Symboliczna jest solówka, wygrana przez Albarna na klawiszach: kilka prostych dźwięków, brzmiących jak stare organki z dzieciństwa. Blur niczego nie musi udowadniać i na takie minimalizmy może sobie pozwalać. Całość zamyka country-westernowy "Mirrorball".

Odnoszę wrażenie, że jest to bardzo spójna, ale jednocześnie różnorodna płyta Blur, gdyż jest tutaj przekrój poszczególnych wcieleń zespołu. Eksperyment i teoria, punk-rock i ballada, elektronika i instrumenty, powaga i zabawa - wszystkie wymienione antonimy żyją na The Magic Whip w pełnej zgodzie. To zaszczyt usłyszeć Blur starzejący się z taką klasą i wierny swoim wartościom i ideałom, tym bardziej, że panowie to na powrót dobrzy przyjaciele.

Ocena: 7/10

Marcin Bareła

Posłuchaj:





4 października 2015

Recenzja: Wilco - Star Wars


To już dziewiąty album na koncie mającego siedzibę w Chicago Wilco. Zespołowi, który ktoś kiedyś określił "największym, nieodkrytym skarbem Ameryki", można spokojnie ufać, a płyty kupować w ciemno, czego przypieczętowaniem jest właśnie "Star Wars.

Początkowe przesłuchania niekoniecznie mnie jednak przekonały. Płycie, w przeciwieństwie do łatwiejszych w odbiorze, wcześniejszych propozycji, z "The Whole Love", trzeba dać trochę czasu. Początkowo wydaje się to być album, na którym słychać niezmiennie jeden utwór, ale to wrażenie mylące. Już pierwszy kawałek "EKG", z wszechobecnym przesterem nie przypomina typowego Wilco, a raczej klimaty grup pokroju Sonic Youth. Co ciekawe, Jeff Tweedy, który pisze ogromną większość materiału, chyba znudził się country i amerykańskim bluegrassem, skoro na Star Wars stawia na mocno eksperymentalny, głośny rock. Są jednak, zwłaszcza dla miłośników klasycznego Wilco, popowo - rockowe ballady z nurtującymi beatlesowskimi melodiami i zgrabnym tekstem, z czego Wilco słynie, choćby "More", "Taste the Ceiling".

Po raz kolejny czapki z głów dla znakomitego Nelsa Cline. Cline polubił ostatnio granie na tzw. gitarze stalowej (pedal steel quitar). Na gitarze położonej na pudle, pociąga się jedną ręką za struny, a drugą trzymając półkolisty wałek, przejeżdża się po gryfie. Eketem jest wysoki, łkający dźwięk, znany z piosenek Pink Floyd. Dobrze na "Star Wars" słychać to w "Taste the Ceiling" czy "Magnetized". Ten ostatni to kolejna przepiękna post-beatlesowska ballada, która spokojnie znalazłaby swoje miejsce na kultowym albumie "Abbey Road". Zachwyca także "You Satellite", która stanowi kontynuację eksperymentalnych gitarowych wycieczek, które zespół lubi niezależnie od tożsamości danego albumu.

Nie będzie to na pewno mój ulubiony album Wilco (konkretnie "A Ghost is Born"), jednak jest to całość na tyle udana, że warto ją mieć w swojej kolekcji.

Ocena: 7/10

Marcin Bareła