27 marca 2015

Zapowiedź#3: Blur - The Magic Whip


Dosłownie wczoraj obejrzałem na YT film dokumentalny No Distance Left To Run o zespole Blur. Fantastycznie zrealizowany dokument ma mistrzowski montaż pełen niezwykłych kadrów. Zawiera archiwalne rarytasy (między innymi Damon Albarn całujący Grahama Coxona, albo wygłupy Alexa Jamesa dla NME), jak i fragmenty koncertów grupy. Jako wielkiego fana Blur materiał ten nie był dla mnie zaskakujący, jednak film może rzucić kolejne światło na to, kim byli panowie Albarn, Coxon, James i Dave Rowntree.

Czy wiedzieliście na przykład, że Damon Albarn, już działając pod szyldem zespołu na przełomie lat 80. i 90. pracował w...sklepie z crossaintami? To właśnie Albarn, jak wynika z filmu, od zawsze był najbardziej zaangażowanym muzykiem Blur. To on wynajął za własne pieniądze po raz pierwszy studio nagrań, ale z całej ekipy przyszedł tylko Dave. Albarn osobiście pofatygował się do reszty i zrobił niemałą aferę (co zupełnie zrozumiałe). "Chciałem żeby ten zespół się rozwijał" - wspominał po latach Damon Albarn.

Co ciekawe, pierwszy koncert zespołu miał miejsce w...East Anglian Railway Museum w Essex, w roku 1988. Grupa zagrała w prowizorycznej szopie dla 150 osób. 21 lat później, w 2009 roku Blur zagrał sentymentalny koncert w ramach powrotnego mini-tournee, dokładnie w tym samym miejscu. O sentymencie do kolei często wypowiadał się Albarn, a jednym z hołdów, złożonych kolejnictwu jest okładka płyty Modern Life is Rubbish.


W 1992 roku, by spłacić długi, które zespół miał, pewna amerykańska firma zaproponowała muzykom serie koncertów po Stanach, w zamian za umorzenie części długu (ponoć 60 tys. funtów, a pamiętajmy że był rok 1992!!!). Zespół się zgodził, jednak nie była to udana trasa. "Wtedy zaczęliśmy mocno pić" - wspominał po latach Alex James. Dla dwudziestolatków wyjazd na dwa miesiące za granicę był przeżyciem niemal traumatycznym. Najbardziej cierpiał Graham Coxon, który miał pewnego dnia roztrzaskać wszystkie szklane przedmioty w zasięgu ręki, łącznie z oknami w autobusie. Koncerty grupy najlepiej opisuje sam Coxon: Mieliśmy set 10 utworów, ale w trakcie Damon wymiotował za wzmiacniaczem, rzucał się na plecy Alexa, przewracał sprzęty i zazwyczaj kończyło się na 4 utworach..." Ponoć wczesne koncerty Blur zawsze kończyły się dla muzyków jakąś kontuzją...

Tak imprezował Blur

Obserwacja filmu utwierdza w pewnej konstatacji: Z wszystkich członków Blur Graham Coxon był największym outsiderem. Nienawidził pierwszej, całkowicie kontrolowanej przez wytwórnię płyty "Leisure" (1991), nie cierpiał popu, w którego stylistyce utrzymane były kolejne trzy albumy grupy. Dopiero zmiana filozofii muzycznej na "Blur" i "13" pozwoliła temu genialnemu gitarzyście na rozwinięcie skrzydeł, a świat mógł usłyszeć genialne improwizacje, nagłe zrywy i zniekształcenia jego firmowego Fendera. Ale i to nie uchroniło tego, co miało nadejść. Niepokorny Coxon, który brzydził się show-biznesem opuścić zespół w 2002 roku, ale powodem był jego alkoholizm i postępująca dysocjacja. Muzyk stał się zwyczajnie nieznośny dla reszty. No Distance Left to Run pokazuje jednak Coxona jako niezwykle wrażliwego, inteligentnego człowieka, miłośnika sztuki, osobę wręcz łagodną. Coxon wydaje się wręcz maskotką Blur, przyćmiewającą osobowością nawet Damona Albarna.

Graham opowiada o zmęczeniu popem i zmianach w zespole

W filmie mamy pewne wskazówki, jak Blur postawił na wierność własnemu brzmieniu, co zawsze cenię w artystach wszelkiej maści. Na początku lat 90. muzyka brytyjska, jak i obyczaje stawały się coraz bardziej zamerykanizowane. Zespół na tle osiągającej ogromną popularność za oceanem fali grunge, postanowił tworzyć muzykę brytyjską, co było słychać nawet w bardzo brytyjskiej manierze wokalnej. Zespół chciał tworzyć swoje brzmienie, co nie podobało się wytwórni, Food Rec.. Ponoć druga płyta, Modern Life is Rubbish, miała być ostatnią szansą zespołu...Jak dobrze, że Blur pozostał wierny swoim muzycznym ideałom, słyszymy przykładowo na genialnej "13". Jednak oddajmy po raz kolejny zasługi Coxonowi, bo to od niego zaczęły się zmiany. To on, zainspirowany amerykańskimi gitarzystami, działającymi pod egidą małych wytwórni, zachęcił kolegów do poszukiwań. Tak powstał świetny album Blur (1997). Odtąd zespół stał się prawdziwie alternatywny, zakończyła się tym samym era Britpopu. "Na koncerty zespołu przychodziły 14 letnie dziewczyny, zespół tego już nie wytrzymywał i zmiana kierunku uratowała grupę..." - tak sytuację podsumował Alex James.

Nowe brzmienie Blur

A propo Alexa Jamesa - "Glamouros" jak go nazwał Damon Albarn, zawsze wyluzowany, z nieodzownym papierosem (często palił go podczas całego koncertu). No Distance... pokazuje Alexa, który najbardziej korzystał z faktu bycia celebrytą. Nie ukrywał, że lubił życie muzyka rockowego, a zdjęcia pokazują litry wina, szampana i nie wiem czego jeszcze, kłębki dymu i uśmiechnięte dziewczęta nieopodal. Alex James wydawał się najmniej zmęczony popularnością, wręcz cieszył się nią, korzystał zeń. Dziś Alex prowadzi farmę agroturystyczną, ma żonę i gromadkę dzieciaków. No w czepku urodzony człowiek...

Alex i jego wybryki

Najtrudniejszy okres dla grupy to lata 1999-2002. Zaczął się wkradać powolny rozkład. Graham Coxon pił, nie pojawiał się na sesjach, albo pojawiał się agresywny. Wcale nie w lepszym nastroju byli pozostali. Dave Rowntree, przeżywający rockowy kryzys, pomyślał o karierze prawnika albo bankiera. Damon Albarn miał Gorillaz i był zmęczony całą sytuacją w Blur. Dave Rowntree: "Powiedzieliśmy władzom wytwórni, że muszą coś zrobić w sprawie Grahama, oni mu powiedzieli, ale nie było to to, co chcieliśmy żeby usłyszał, co tylko pogorszyło sytuację. Emocje wtedy kipiały. Pamiętam, że było wtedy dużo płaczu i był to nieprzyjemny czas" - wspominał, wzdychając perkusista Blur.

Dave o odejściu Grahama

Na No Distance... widać pewną ważną osobę w historii Blur (o której mało kto wie). To keyboardzistka, Diana Gutkind, która w latach 1995 - 2000 grała na klawiszach, podczas występów na żywo. Bez niej utwory takie jak "1992" czy "Battle" nie miały by szansy zabrzmieć w swojej pełnej okazałości. Była to jedna najdłużej z Blur grających muzyków na koncertach, innymi klawiszowcami grupy byli m. inn: Cara Tivey i Mike Smith.


Jak dobrze było zobaczyć na filmie całą czwórkę, ściskających się serdecznie przyjaciół, grających po latach znowu razem. Efektem triumfalnego powrotu grupy był znakomity koncert na Glastonbury w 2009 roku, gdzie działy się rzeczy magiczne: publiczność śpiewała długo słynny "Tender" a Damon Albarn płakał podczas "To The End". Dziś, w 2015 roku Blur są w przededniu wydania albumu "The Magic Whip". Zespół był w Polsce na Heineken Opener, nie mogłem tam być czego ogromnie żałuję. Mam nadzieję, że jeszcze zobaczę mój ulubiony zespół ostatniego 20 - lecia. A tymczasem, polecam ten mistrzowski dokument, No Distance Left To Run.

Magia na Glastonbury 2009

Marcin Bareła

24 marca 2015

Przypominamy: Madredeus - Antologia


Teraz coś z nieco innej beczki. Oglądałem jakiś czas temu film Wima Wendersa "Lisbon Story" z 1994. Obok historii próby stworzenia niemego filmu w sercu Portugalii, w tle można zobaczyć i usłyszeć Madredeus i ich muzykę. Madredeus to portugalski zespół, założony w 1985 roku i grający fado z odcieniem popowym i folkowym. Śpiewają, jak to w Portugalii, o losie, Bogu, oceanie przeznaczeniu, muzyka w odcieniach egzystencjalnych. Pierwszy album, "Os Dias da MadreDeus" nagrywali w prowizorycznej przestrzeni w Lizbonie, w piwnicy tuż pod linią tramwajową, dlatego sesje były bardzo męczące, co pięć minut bowiem górą przejeżdżał tramwaj. Pojawiały się kolejne płyty, ale zespół poza Portugalią pozostawał praktycznie nieznany. Dopiero udział w filmie Wima Wendersa, "Lisbon Story" (1994 rok) zmienił tę postać rzeczy. Pojawiły się propozycje koncertowe w Europie i poza nią (chociaż zespół był wcześniej w sąsiedniej Hiszpanii, czy Brazylii), płyty zaczęły się sprzedawać na całym świecie.

Madredeus tworzyło przez ostatnie 30 lat kilkunastu muzyków, jednak rdzeniem całości od zawsze było dwoje artystów: Pedro Ayres Magalhães - grający na gitarze klasycznej, twórca większości muzyki i współtwórca tekstów grupy, jej mózg oraz Teresa Salgueiro - dysponująca przepięknym sopranem wokalistka, serce i dusza projektu. Teresę zaproszono do zespołu po tym, jak w lokalnej kawiarni w Lizbonie śpiewała dla gości i zostałą usłyszana przez Magalhaesa. Była z zespołem do 2007 roku, by skupić się na solowej działalności (już kilka albumów na koncie). Dziś z pierwotnego składu Madredeus przetrwał tylko P. A. Magalhaes, a grupa tworzy dziś nieco współczesną wersję folk - fado, odchodząc od korzeni pierwotnej, głęboko melancholijnej twórczości na korzyść nieskażonej muzyki klasycznej i łagodnego popu.

Jestem w trakcie odsłuchiwania płyty Antologia z 2012 roku, czyli zbioru piosenek z lat 1987-2007. Faktycznie, przesłuchując piosenki można spostrzec, jak muzyka zespołu zmieniała się na przestrzeni lat, aczkolwiek niektóre płyty, głównie późniejsze, nie są w ogóle reprezentowane. Jeśli na początku twórczość skoncentrowana była na nieco bolesnym odcieniu Fado, tak później Madredeus przeszedł w stronę trochę radośniejszej twórczości, nadal jednak w tekstach traktując o tych samych tematach, co u zalążka. Zespół stworzył masę przepięknych melodii, a głos Teresy Salgueiro to czysty balsam na duszę. Czy może być lepsza promocja Portugalii na świat?

Posłuchaj:







Marcin Bareła

20 marca 2015

Zapowiedź #2: Blur - The Magic Whip

Dosłownie dzisiaj (20 marca) pojawiła się w sieci kolejna piosenka - zwiastun albumu Blur, The Magic Whip, planowanego na 27 kwietnia. Piosenka bierze od pierwszego przesłuchania i - mimo że nie jest wybitna - zapowiada iście ciekawy, psychodeliczny album. Czekamy...



Marcin Bareła

13 marca 2015

Recenzja: Elektryczne Gitary - Stare jak nowe. 25 przebojów na 25-lecie


Elektryczne Gitary to uwielbiony przeze mnie zespół. W latach 90., jeszcze jako dzieciak w szkole podstawowej, na starym i działającym do dziś Kasprzaku słuchałem namiętnie "Wielkiej Radości", ich debiutanckiej płyty (wtedy w formie kasety magnetofonowej). Kasetę z "Wielką Radością" zabieraliśmy i słuchaliśmy na wszelkich klasowych wycieczkach, a ulubioną piosenką większości grupy była "Wszystko Ch.". Piosenki Elektrycznych Gitar przewijały się w moim życiu, jednak dopiero niedawno, po kilkunastu latach odkryłem w całej okazałości kolejne płyty: "Huśtawki", "A Ty Co" czy "Atomistyka".

W tym wpisie chciałbym się skupić na świeżo odsłuchanym, wydanym w 2014 roku albumie "Stare jak nowe. 25 przebojów na 25-lecie". Jest to płyta, która zawiera w większości nowe wersje piosenek, do których zespół postanowił stworzyć kolejne, świeższe oblicze. Część nagrań pochodzi z oryginalnych sesji nagraniowych wydanych na płytach "Atomistyka", "Historia" i "Nic mnie nie rusza". Najwięcej piosenek (aż 10 na 25) reprezentuje jednak album "Wielka Radość". Zgodnie z intencjami zespołu, mamy tu wiele rekonstrukcji wczesnych utworów, które nagrano na nowo, żeby lepiej zabrzmiały, jednak z użyciem starych aranżacji, które wówczas były popularne. Selekcja ponoć była trudna.

Jak mówił Kuba Sienkiewicz:
Piosenki są lepiej zaśpiewane. Mnie strasznie uwierały tamte interpretacje, dlatego ciesze się, że mogłem je zaśpiewać na nowo.
Słuchając tej płyty znowu wróciły wspomnienia. Jest prawdą, że aranżacyjnie te piosenki brzmią praktycznie zgodnie z pierwowzorem. Jednak całość zaprezentowano z wyraźnie większą swadą i poczuciem humoru. Kuba Sienkiewicz śpiewa nań na dużo większym luzie, nie trzymając się często zwrotek, oszukując takty. Szczególnie dobrze słychać to w słynnym "Wytrąciłaś". Wiele utworów ma częściowo zmienione teksty, a nawet tytuły, jak w "Noś Długie Włosy": Przyszedł Wacek, co to teraz będzie, długie włosy ma normalnie wszędzie...Przyszła Ziuta, chyba zaraz wyjdzie, ona długich włosów nie ma chyba nigdzie...Ogromnym plusem jest obecność żywej perkusji, ponieważ na "Wielkiej Radości" mieliśmy jedynie automat perkusyjny i płyta przez to traciła na rockowym sznycie. Znakomitą pracę wykonuje basista Tomasz Grochowalski a nastrój niemal biesiadny zapewnia Aleksander Korecki i jego saksofony, które znacznie odświeżają takie utwory jak "Głowy L." czy "Żądze".

Dobrze, że nasi muzyczni prześmiewcy nagrali te piosenki na nowo. W tym przypadku nie jest to odgrzewany kotlet (przypadek TEXAS), a świeża, pachnąca pieczeń. Elektryczne Gitary są w trakcie przygotowywania materiału na nową płytę. Pozostaje życzyć muzykom nieustających pomysłów i sił do nagrywania i koncertowania. Skoro mistrzowie polskiego rocka kabaretowego potrafią nadać nową świeżość starym kawałkom, o muzyczną i humorystyczną formę na przyszłość nie ma się co martwić.

Posłuchaj:





Marcin Bareła

12 marca 2015

Skaldowie - Zamów box na 50 lat!


Na oficjalnej stronie zespołu Skaldowie pojawiła się ta informacja:

Z okazji 50 rocznicy powstania Skaldów Kameleon Records zaplanował specjalny okolicznościowy, kolekcjonerski box (250 numerowanych egz.).
W grubym kartonowym, laminowanym pudełku (przygotowanym w stylu boxu Beatlesów mono) znajdzie się 12 katalogowych płyt Skaldów z lat: 67-88 (wraz z nagraniami dodatkowymi) wydanych w formie rozkładanych, laminowanych card sleevów (na wzór japoński). Dodatkowo w pudełku znajdą się: 13 card sleeve z drugą okładką płyty Szanujmy wspomnienia, 32 stronicowa książeczka, duży rozkładany plakat z faksymilem specjalnej dedykacji Andrzeja Zielińskiego i autografów członków zespołu oraz płyta DVD z dostępnym tylko w tym boxie filmem Jak powstali Skaldowie. O indywidualnym numerze otrzymanego boxu będzie decydować kolejność wpłat.

Ja już złożyłem zamówienie na to wydawnictwo, gdyż cena jest atrakcyjna (250 zł + przesyłka przy wcześniejszych zamówieniu), a wydawnictwa w formie nie tradycyjnych płyt w plastikowym opakowaniu, a płyt zawartych w formie rozkładanych książeczek, to coś, co zawsze warto mieć. Dodatkowo, jeżeli uda się załapać, dostaniemy egzemplarz numerowany, który z czasem będzie tylko nabierał wartości.

Co trzeba zrobić? Wpłacić zaliczkę 50 zł. Firma Kameleon Records zastrzega, że w przypadku wpłat zaliczek od mniejszej ilości osób niż 100, zaliczki zostaną zwrócone. Przewidywany termin przygotowania boxu wynosi do 2,5 miesiąca. Wszystkiego można dowiedzieć się, wysyłając maila na: kameleonrecords@gmail.com.

Zachęcamy i życzymy Skaldom na 50 lat wszystkiego dobrego!



Marcin Bareła

10 marca 2015

Recenzja: Lari Lu - 11


Z przyjemnością przedstawiam debiutancką płytę artystki Lari Lu, "11". Lari Lu to Anna Józefina Lubieniecka. Mimo, że dla tej dziewczyny to już zapewne zamknięty rozdział, trudno nie przypomnieć sobie słynny występ w programie Szansa na Sukces i przepiękną interpretację utworu Wilków, "Eli lama sabachtani". Swoją interpretacją zachwyciła wtedy widzów i muzycznych krytyków. Stała się wokalistką Varius Manx na trzy lata. Dziś, z pominięciem fleszy i mikrofonów, możemy cieszyć się jej debiutanckim dziełem - płytą "11".

Przyszła do mnie na ławce w warszawskim Wilanowie - resztę pozostawię tajemnicą - tak o kulisach powstawania projektu wspominała Lari Lu. Twierdzi, że cały czas znajduje się nad ziemią, co sugeruje zresztą singiel promujący całość o tym samym tytule. Współpracowników szukałam długo, głównie producenta, z którym zrozumiemy się muzycznie. Droga była długa, ale znalazłam w Inowrocławiu Random Tripa (wł. Bartłomiej Waszak - przyp.aut.) i od tego się zaczęło - mówi Lari Lu. Faktycznie, wsłuchując się w 11, można samemu oderwać się od podłoża. Rozmarzona muzyka powoduje przyjemny trans, a metaforyczne teksty skłaniają do przemyśleń. Lari Lu miesza elektronikę i żywe instrumenty, a efekty tych starań to trip - hopowe kompozycje z solidną porcją bitów, nie pozbawionych żywych brzmień, ale i folkowe ballady z użyciem egzotycznych instrumentów: sitar, dilruba czy viola da gamba. Ten ostatni, według Lari Lu, brzmi jak wiolonczela, ale "troszkę bardziej płacze".

Do pracy nad projektem zaproszono Roberta Amiriana - człowieka orkiestrę, który od niedawna pomaga debiutującym artystom, poprzez własną wytwórnię płytową NEXTPOP. Lari Lu mówi, że jej muzyczną "mamą" jest Bjork, ale całość jest nieco bardziej eklektyczna, bo mamy zarówno porcję skandynawskiego chłodu, jak i ciepłe ballady folkowe, z moją ulubioną "Ha Ha", i nieodłącznym towarzyszem Lari Lu - miniaturowym akordeonem. Świetnie wypada także "11", z pięknym outro na sitar Tomasza 'Ragaboya' Osieckiego.

Lari Lu gratuluję odwagi pójścia w swoją stronę, realizacji marzeń. Ta płyta została wydana bez medialnego szumu, ale tworzona była przez zgraną, rozumiejącą się ekipę w - jak sądzę - znakomitej domowej atmosferze. Płyta nie powala na kolana, ale jest wyróżniającym się debiutem 2014 roku. Warto.

Ocena: 7/10

Posłuchaj:







Marcin Bareła

3 marca 2015

Recenzja: Pink Floyd - The Endless River


To, według słów Davida Glimoura ostani album Pink Floyd. Jeżeli tak rzeczywiście miałoby być, Pink Floyd żegnają się z klasą, tworząc nieoficjalne podsumowanie działalności, począwszy od albumu Atom Heart Mother. Zespół bazował na kiludziesięciogodzinnym materiale, który powstawał jeszcze przy okazji nagrywania płyty The Division Bell (1994).

Płyta jest rodzajem hołdu złożonemu Richardowi Wrightowi, który zmarł na raka w 2008 roku. Cztery lata później, w 2012, Gilmour i perskusista, Nick Mason postanowili przesłuchać nagrania sprzed prawie 20 lat, by stworzyć właśnie The Endless River. To, co nie zostało wtedy wykorzystane, tutaj znalazło swoje drugie życie, a słuchając całości przyznaję, że Floydzi mieli masę dobrej muzyki w zanadrzu.

The Endless River jest ambientowo - rockowym pejzażem, po trochu przypominającym poszczególne wcielenia Floydów, ze szczególnym naciskiem na kultowy album Wish You Were Here. Swoją drogą chyba nie jest to przypadek, bo ten tytuł znakomicie opisuję sytuację, która zaistniała po śmierci Wrighta. Już drugi utwór, It's What We Do brzmi jak Shine On Your Crazy Diamond. Są więc długie pejzaże z typową, ślizgającą się gitarą Gilmoura. Świetnym zabiegiem okazały się krótkie, półtoraminutowe przerywniki. Eyes to Pearls to to jedna z wielu magicznych mini-perełek, które przenoszą w przestrzenie dalekie i nieznane. Skins przypomina z kolei Pink Floyd z płyty Meddle. Anisina to przenosiny do Dark Side of the Moon i piosenki Us And Them, ale ten utwór napisał Wright, więc nic dziwnego. Z wcieleń PF najwięcej słychać jednak The Division Bell, z tym że jest znacznie ciekawiej o dziwonie tam, ale na The Endless River. The Division Bell był dla mnie zawsze albumem nudnym, pozbawionym finezji i nie ratował całości nawet genialny kawałek High Hopes.

The Endless River pozbawiony jest prawie całkowicie strony lirycznej, tylko zamykający całość, Louder Than Words ma należyty tekst autorstwa żony Gilmoura, Polly Samson. Gilmour coś śpiewa także w utorze 15, ale jest to wielce niesłyszalne. Utworem bardzo ciekawym jest także Talkin' Hawkin' - oparta na pianinie Wrighta krótka opowiastka, w której użyto głosu uczonego angielskiego Stephena Hawkina. Allons -Y przypomina mocniejszą stronę Pink Floyd i kultowe gitary Gilmoura. Autumn 68 - kompozycja Wrighta, na których gra on na organach piszczałkowych, ale nie jakiś z pierwszego lepszego kościoła, ale tych, które znajdują się the Royal Albert Hall w Londynie. Jego partia pochodzi, co ciekawe jeszcze z roku 1969. Surfacing ma z kolei świetne chórki. Wspomniany już ostatni utwór zaczyna się dzwonami kościelnymi niczym w High Hopes, i jako jedyny ma słowa i tu ciekawostka, bo jeśli się przysłuchacie, przedostatnie słowa High Hopes to właśnie The Endless River...Niezwykłe i symboliczne koło więc w ten sposób się zatacza. The Endless River - może nie będzie już kolejnego albumu Pink Floyd, ale ich wspaniała muzyka - jak rzeka - będzie płynąć w nieskończoność. Wspaniałe.

Omawiany album jest w mojej opinii bardzo dobry i dziwię się kiepskim ocenom krytyków. Siłą całości minimalizm i nie mierzenie się z własną legendą. Pink Floyd wydali dzieło, które nic nowego w ich twórczość nie wnosi, ale jako swoiste podsumowanie działalności (wszak słychać wpływy wielu znakomitych płyt), jest to propozycja niezwykle dla fana kusząca. Płyta - hołd złożona Richardowi Wrightowi, ale myślę, że także symbol nieśmiertelności muzyki Pink Floyd.

Ocena:8/10

Posłuchaj







Marcin Bareła

1 marca 2015

Zapowiedź: Sinusoidal - 108. Pomóż sfinalizować 108!


Sinusoidal wraca z drugim albumem studyjnym, 108. 20 lutego we Wrocławskim klubie Firley miał miejsce koncert - zapowiedź tegoż wydawnictwa, a dochód z imprezy został przeznaczony na sfinalizowanie wydania płyty 108. Muzycy proszą także o wsparcie każdego, kto tylko ma na to ochotę za pomocą tej strony: www.polakpotrafi.pl/projekt/sinusoidal.

Materiał na płytę jest już gotowy, a jak sam zespół pisze, tworzenie całości poprzedziło "sto osiem spotkań, prób i nagrań". Nie jest już zatem tajemnicą etymologia tytułu płyty. Co ciekawe, materiał finalnie został zarejestrowany już w styczniu bieżącego roku. Tym razem do współpracy przy koncertach zaproszeni zostali dwaj utalentowani muzycy: Marcin Rak – perkusja i Andrzej Jeżewski - instrumenty klawiszowe. Nowa płyta Sinusoidal ponoć prezentuje bogactwo brzmieniowe syntezatorów i kolejną mieszankę gatunkową, łącząc sprawnie hip-hop'owe bity z synth-pop'em. Zapowiada się więc zaiście intrygująco.

Za pomocą tego skromnego bloga także zachęcam do wsparcia finansowego nowej płyty Sinusoidal (sam już to zrobiłem). Warto niezależnych artystów wspierać (co wydaje się truizmem nie wymagającym wykładni), bo dobrej sztuki nigdy dość, a przykładem pozytywnego wpływu tzw. crowdfundingu jest znakomita płyta Pustek, "Safari". Życzymy artystom z Sinusoidal powodzenia!!

A poniżej zwiastun nowej płyty 108:



PS: tutaj można przeczytać recenzję znakomitego debiutu Sinusoidal: niebieskagodzina.blogspot.co.uk/2011/10/sinusoidal-out-of-wall.html

Marcin Bareła