31 stycznia 2015

Wygrzebane: Gomez - Bring It On


Przedstawiam płytę mało znanego u nas zespołu Gomez - Bring It On. Gomez - angielscy artyści w składzie: Ian Ball (wokale, gitary), Paul "Blackie" Blackburn (bas), Tom Gray (keyboardy, gitary, wokal), Ben Ottewell (wokale, gitary) i Olly Peacock (perkusja). Trudno jednoznacznie sklasyfikować ich twórczość, jako że bardzo lubią eksperymentować, a ich brzmienie odbiega od typowego brytyjskiego indie rocka spod znaku mocnych gitar.

Ich debiutancka płyta, Bring It On, wydana w 1998 roku osiągnęła sporą popularność, wygrywając Mercury Prize na Wyspach, zostawiając w tyle takie albumy jak Mezzanine Massive Attack, czy Urban Hymns The Verve. W muzyce Gomez na debiucie słychać spuściznę brytyjskiego nurtu indie lat 90. ale także wpływy zza oceanu, jak folkowe przyśpiewki w rodzaju Make No Sound. Wokalista Ben Ottewell (właściwie współwokalista) ma spore możliwości, śpiewając głębokim barytonem. Można jego głos przyrównać do śpiewu Eddiego Veddera z Pearl Jam.

Nie ma na tej płycie jakiś rzucających się w ucho radiowych singli, ale całość jest utrzymana w mocno niszowym klimacie, co daje poczucie obcowania z czymś niezwykłym. Siła oddziaływania brzmienia będzie słyszalna u takich artystów jak Damien Rice czy Grizzly Bear. Mimo soczystych gitar, płyta jest utrzymana w dosyć akustycznym klimacie. Warto sprawdzić!

Posłuchaj:





Wygrzebał: Marcin Bareła

30 stycznia 2015

Recenzja: The Embassy - Sweet Sensation


Należy mi się pśtyk w nos. Powód ku temu jest poważny: otóż dopiero teraz raczyłem odsłuchać najnowszy materiał geniuszy disco-popu ze Szwecji, zespołu The Embassy. Ich trzecia regularna płyta, Sweet Sensation ukazała się 26 lutego 2013 roku, więc minęło od premiery już prawie dwa lata! Dość powiedzieć, że obudziłem się po obiedzie, odsłuchując moich szwedzkich ulubieńców dopiero teraz. Konstatacja z odsłuchu to fakt, że duet Fredrik Lindson i Torbjörn Håkansson wciąż pozostaje w swojej twórczości na niezmiennie wysokim poziomie.

Ich muzyka nie jest specjalnie skomplikowana ba, zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie jest za grosz wyrafinowana. Szwedzi z Goetheborgu zasłynęli debiutanckim albumem, Futile Crimes z 2002 roku, który to okrzyknięto fenomenem nurtu disco - pop w Skandynawii. Druga płyta, Tacking (2005) była tylko trochę słabsza. Szwedzki duet, w pozornym muzycznym nieładzie i opieraniu się na sprawdzonych schematach lat 80. ma coś, czego innym zespołom brakuje: pisze jak chce chwytliwe, znakomite piosenki. Ich utwory nie przynudzają, trwają w porywach do 4 minut i są nieobliczalnie melodyjne. O łatwości pisania melodii przyjemnych The Embassy nie zapomnieli także i na Sweet Sensations, gdzie czas nie istnieje, a muzyka pochłania bez liku.

Trudno nie porównywać zespołu do Pet Show Boys. Owszem - podobny wokal, radiowe melodie. Szwedzi starają się przy tym nie nudzić słuchacza, okraszając płyty okazjonalnymi przerywnikami instrumentalnymi, czasem eksperymentując z brzmieniem. Zazwyczaj są to mieszanki brzmień syntezatorów i sampli, sporadycznie na pierwszy plan wysuwają się gitary. A wszystko spaja fałszujący wokal Lindsona. I ten mały szkopuł nikomu nie przeszkadza - wręcz dodaje muzyce The Embassy świeżości i spontaniczności.

Wiadomo, że nie będzie drugiej Futile Crimes. Podziwiam jednak Szwedów za konsekwencje w muzycznym kierunku, podążanie wytyczoną artystyczną drogą. Zespół siłowanie się z zabawą w kompletnie inne stylistyki pozostawia innym. Dobrze, że mamy takich artystów, którzy swoją muzyką sprawiają, że ten świat staje się (nie tylko muzycznie) choć trochę piękniejszy.

Ocena: 9/10







Marcin Bareła

28 stycznia 2015

Zapowiedź: Mew: "+-"


To nie pomyłka, duński zespół Mew wyda w tym roku płytę, o tytule... "+-". Biorąc pod uwagę poprzedni ich album z roku 2009: "No More Stories Are Told Today, I'm Sorry They Washed Away // No More Stories, The World Is Grey, I'm Tired, Let's Wash Away", który długością tytułu zajmuje 8 miejsce w historii muzyki, tym razem grupa zaoszczędziła Dj-ów i radiowców minimalizmem w nazewnictwie. Mew przyciągnął moją uwagę właśnie poprzednim albumem, pełnym rozmarzonych melodii, agresywnego pop-rocka i wielowarstwowością piosenek. Duńczycy mieszają klimaty, bawiąc się w pop balladę i za chwilę budząc potężnym brzmieniem gitarowym. Ich utwory można określić jako progresywny pop-rock, ubarwiony falsetowym śpiewem Jonasa Bjerre. Do składu wrócił basista Johan Wohlert który w 2006 roku opuścił zespół, by zająć się wychowywaniem synka. Dodatkowo, zespół zrezygnował z usług Sony Music, by wydawać muzykę pod sygnaturą własnego wydawnictwa pod interesującą nazwą: Play It Again Sam. Prace nad płytą trwały między rokiem 2013 a 2014, a o całość zadba Michael Beinhorn, który czuwał nad płytą Mew z 2005 roku, And the Glass Handed Kites. Album ma się ukazać w kwietniu. Czekamy! A oto singiel zapowiadający "+-", Satellites:



Marcin Bareła

26 stycznia 2015

Przypominamy: Texas - 25


Pamiętacie zespół Texas? Szkoci, grający melodyjnego pop-rocka, z domieszką stylistyk typowych dla Wysp Brytyjskich. Wydali osiem płyt studyjnych, z których większość pokryła się platyną albo złotem. Zgoda - nie jest to muzyka, której słuchałbym regularnie; Texas gra muzykę "przystępną" dla przeciętnego słuchacza. Przyznajmy uczciwie: Texas szedł tą samą ścieżką muzyczną co swego czasu Spice Girls: prosto, melodyjnie, przyjemnie. Niemniej jednak Szkoci nagrali wiele pamiętnych piosenek, a utwory te będę kojarzył z pewnymi momentami w moim życiu. Poza tym - dobrego popu nigdy dość!



Dlaczego piszę o Texas? W tym roku artyści obchodzą 25. lecie działalności i na tę okazję szykują album "25", zawierający ich największe przeboje w nowych aranżacjach. Będzie tam między innymi 8 piosenek ze starego katalogu grupy w kompletnie nowym brzmieniu, plus 4 nowe utwory.



Album ukaże się 16 lutego i będzie można nabyć wersje standardową i deluxe - zawierającą drugi dysk z przebojami Texas w oryginalnym brzmieniu. Płyta ma singiel zapowiadający, o tytule "Start a Family":



Wspomnieć wypada, że w roku 2000 Texas zagrał dwukrotnie w Polsce: 19 sierpnia w Modlinie na festiwalu Inwazja mocy i 20 sierpnia na festiwalu w Sopocie tuż przed Bryanem Adamsem. Szczerze nawet nie wiem, czy kupię album "25". Dobrze jednak sobie przypomnieć piosenki z młodości, jak ta perełka:



Marcin Bareła

19 stycznia 2015

Przypominamy: Willy Mason - Where The Humans Eat


W ramach rzeczy "wygrzebanych" z przyjemnością przedstawiam debiutancką płytę wolnego ducha z Ameryki - Willy Masona i album Where The Humans Eat. Dużo na moim blogu ostatnio amerykańskiego folk-country, co pozostawiam przypadkowi. Omawianej płycie postanowiłem przeznaczyć miejsce na blogu, bo ta nieznana szerzej perełka w pełni na to zasługuje.

Jest to pierwszy album artysty - multiinstrumentalisty, kompozytora i wokalisty, który nagrywa wspólnie z bratem, Samem - perkusistą i pianistą (skojarzenie z projektem Tweedy nie jest przypadkowe). Dodatkowo w zespole mamy na basie Kenny Siega, a całość dopieszcza Tom Schick. Bardzo piękna jest oprawa graficzna płyty z obrazami nieżyjącego już Geoffa Pease'a. Także wkładka nie nudzi, co widzimy na skanie poniżej:


A muzycznie? Bardzo żywiołowo i z przytupem. Zamysłem artysty było nagranie całości materiału przy jak najmniejszej liczbie podejść. Mason przyznawał, że nagrywali utwory w maksymalnie trzech podejściach, a ewentualne niedoskonałości czy potknięcia były wręcz mile widziane, podkreślając spontaniczność nagrania. Dodatkowo, muzykom zależało na poczuciu, że słuchacz ma przed sobą materiał nagrany niemal na żywo. I rzeczywiście, płyta Where The Humans Eat to w odsłuchu wrażenie bliskie aktualnego uczestnictwa w koncercie Masonów. Pozorna niedbałość i pozostanie w stylistyce lo-fi akurat tutaj jest jak najbardziej na miejscu.

Wrócę jeszcze na chwilę do wkładki albumowej, w której mamy karteczkę - pocztówkę. Można ją wysłać, podając adres zwrotny, a przy odrobinie szczęścia może dostaniemy odpowiedź, a nawet zaproszenie na spotkanie z artystą. A jeśli będzie źle, prośbę o dotację. Warto poszukać tego reliktu.


Posłuchaj:







Wygrzebał: Marcin Bareła

Recenzja: Tweedy - Sukierae


Jeszcze w ubiegłym roku świat usłyszał dzieło - owoc współpracy dwojga artystów - ojca i syna. Sukierae to płyta podpisana logiem Tweedy - od nazwiska owych artystów - Jeffa i Spencera Tweedy. Ojciec i syn to rzadkość w fonografii, a tutaj proszę - mimo różnic pokolenia, muzycznej filozofii i gustu, duetowi ojciec - syn udał się album zaskakująco spójny.

Jako fan Jeffa Tweedy i zespołu Wilco nie jestem jednakowoż w 100% zachwycony płytą, która składa się aż z 20 piosenek i niektóre wydają się niepotrzebnymi wypełniaczami - jak np. Pigeons. Tweedy wspominał w jednym z wywiadów, że lubi eklektyzm i zawsze chciałby tworzyć swój Biały Album. Faktycznie - Sukierae zawiera wiele odcieni Americany, jednak o biegunowości Białego Albumu trudno tu mówić. Nie sposób odejść muzykowi od fascynacji muzyką folk - country i tzw. muzyką bluegrass - podrodzajem country, w której nie ma gitar elektrycznych, natomiast mamy np. mandolinę, gitarę akustyczną, banjo czy kontrabas.

Na Sukierae Jeff i Spencer Tweedy nie bawią się w co zawiłe eksperymenty, serwując dawkę alternatywnego country ze szczyptą surowego rocka. Jeff może nie jest najwybitniejszym gitarzystą, ale potrafi okazjonalnie zaskoczyć, w World Away prezentując krótką, beatlesowską solówkę z ery Revolvera. Spencer z kolei na już istniejącą partię perkusji w eksperymentalnym Diamond Light, podkłada własną ciekawą interpretację, z czego powstaje dwuwarstwowa partia bębnów. Tweedy wyrósł także na punku, a ślady dawnych fascynacji słychać w I'll Sing It.

Siłą płyty jest fakt, że artyści stale wydobywają z czegoś, co już dawno było i co znamy, świeżość i radość. Bo nie ma nic odkrywczego w poczciwej Americanie, a dodatkowo sam Tweedy nawet nie próbuje ukrywać fascynacji zespołem The Beatles, śpiewając momentami w podobnej manierze, jak John Lennon. Powstawaniu płyty towarzyszyły dosyć dramatyczne okoliczności - żona Jeffa, Sue znalazła się w szpitalu, poddając się chemioterapii na - na szczęście - niezłośliwego nowotwora. Dlatego cały album dotyczy - nie w bezpośredni sposób - Sue Tweedy, stąd też tytuł Sukierae.

Lubię podwójne albumy, jednak nie było tu wystarczająco dobrego materiału. A podobno Jeff Tweedy miał w zanadrzu 80 utworów na demo! Mimo wszystko, jest to dobra rzecz na zimne zimowe wieczory i nie tylko.

Ocena:6/10

Posłuchaj:







Marcin Bareła

9 stycznia 2015

Przypominamy: R.E.M.: Right On Target


Są płyty, z których posiadania człowiek jest szczególnie szczęśliwy. Chciałbym niniejszym pochwalić się jednym z ostatnich nabytków - płytą R.E.M.: "Right on Target - 1984 Live Broadcast". Jest to nieoficjalny zapis występu zespołu w Teatrze Capitol w amerykańskim New Jersey, 9 czerwca 1984 roku. Wtedy zespół miał raptem trzy latka, ale stawał się znaczącym aktem muzycznym, zdobywając ogromną popularność w kręgu uniwersyteckim w USA. Dekadę później R.E.M. podpisze umowę z Warnerem o wartości 80 milionów dolarów, największy kontrakt w historii muzyki rozrywkowej w owym czasie...

Na koncercie muzycy zaprezentowali głównie materiał z płyty "Reckoning", wydanej w tym samym roku, w sumie aż 7 piosenek. Są utwory z debiutanckiego longplaya Murmur (1983), ale także z płyty która miała nadejść - "Fables of the Reconstruction" (1985). Są rarytasy - "Gardening at Night" i "Carnival of Sorts" znajdują się na pierwszej epce zespołu - "Chronic Town". Warto zwrócić uwagę na "Windout" - nigdy nie wydaną pieśń, która pojawiła się na ścieżce dźwiękowej do filmu "Wieczór Kawalerski".

R.E.M. miało w swoim katalogu trzy oficjalne koncertówki. Ale z przejrzanych przeze mnie komentarzy fanów grupy wynika, że właśnie to nieoficjalne wydawnictwo zyskało status ich najlepszej płyty live. I faktycznie - na płycie słychać świeżość i energię pierwszych lat działalności R.E.M. z ich genialnymi dwoma pierwszymi longplayami. Zespół wyraźnie bawi się tym, co robi, a publiczności bardzo się to podoba. Była to era "bez presji" dla zespołu, który dopiero miał stać się fenomenem sceny alternatywnej Ameryki i nie tylko. A fakt, że Stipe fałszuje tylko dodaje świeżości i autentyczności nagraniu, które doskonale oddaje ducha tamtych lat. Widać to także po ubiorze i fryzurach muzyków. Warto poszukać na Ebay, lub Amazonie. Na Allegro płyty nie znajdziecie. A jeśli nie - można posłuchać cały koncert na YouTube.








Wysłuchał:
Marcin Bareła

3 stycznia 2015

Podsumowanie muzyczne roku 2014

Zgodnie z niegdysiejszą tradycją, przedstawiamy w skrócie zestawienie ulubionej muzyki roku 2014. Nie będzie - jak to było dawniej - miejsc od 10 do 1, ale zwyczajnie wybraliśmy jedną płytę polską i zagraniczną, która zrobiła na nas najlepsze wrażenie w roku ubiegłym. Zapraszamy!

Marcin Bareła:


Dla mnie najlepszą płytą 2014 roku będzie debiutancki album londyńskiego tria Happyness - "Weird Little Birthday". Skład zespołu: gitarzysta Benji Compston, basista Jonny Allan, i perkusista Ash Cooper. Album zawiera wspaniałe melodie i ciekawe teksty a nade wszystko jest bardzo równy. Happyness gra melodyjnego indie rocka brzmieniowo nawiązującego do amerykańskich artystów pokroju Yo La Tengo (chociaż Compston wymieniał jako fascynacje m.in. The Libertines). Początki zespołu to sobotnie jamy, w tygodniu każdy z osobna pracował. Po 6 miesiącach wspólnych prób okazało się, że jest gotowy materiał na płytę. Grupa z niczym się nie siłuje, przez co ich muzyka jest szczera i spontaniczna. Jedno z moich muzycznych odkryć 2014 roku.



Dobre wrażenie zrobiły na mnie w ubiegłym roku także płyty Damona Albarna - "Everyday Robots" i Coldplay - "Ghost Stories".


Polską płytą roku będzie bezapelacyjnie album Artura Rojka - "Składam się z ciągłych powtórzeń". Artysta dojrzał muzycznie i niesamowicie się otworzył, tworząc najbardziej szczery, wręcz ekstrawertyczny album. Album wyróżniają śmiałe teksty, w których Rojek nie pozostawia suchej nitki na osobach bliskich, ale także na sobie samym, śpiewając choćby: "Ciągle widzę w sobie jakiś błąd". Muzycznie także trudno się do czegoś przyczepić, a dawne fascynacje artysty brytyjskim rockiem i nurtem tzw. shoegazingu odeszły w niepamięć. I bardzo dobrze, bo Rojek stworzył, także muzycznie, album znacznie ciekawszy, aniżeli tworzył kiedyś z kolegami z Myslovitz.



Bardzo dobre płyty wydali także: Julia Marcell - "Sentiments", Kasia Stankiewicz - "Lucy and the Loop", Pustki - "Safari" i Pablopavo - "Tylko"

Sławomir Kruk:

Płyta Roku - Polska:

Adre'N'Alin - "Surface Tensions"


"Surface Tensions" to najczęściej przeze mnie słuchana polska płyta mijającego roku i zarazem największe odkrycie na polskiej scenie elektronicznej. Pod pseudonimem Adre'N'Alin ukrywa się Igor Szulc - wokalista, pianista, producent muzyczny, który zachwycił mnie niebanalnym połączeniem muzyki elektronicznej z instrumentami klasycznymi. Odkryłem jego projekt dosyć przypadkowo przeglądając program poznańskiego festiwalu Spring Break i od tego czasu słucham jego nagrań w domu, głównie na komputerze. "Surface Tensions" to album, który urzeka klimatem i produkcją. Słucham go zawsze jako jednolitej całości stąd czasem łapię się, że nie pamiętam niektórych tytułów utworów, ale ma to swój urok. Szczerze dziwię się, że wydana w kwietniu 2014 płyta przeszła zupełnie bez echa. Przez długi okres czasu była dostępna jedynie w formie cyfrowej, ale od połowy grudnia można zamawiać pierwsze nośniki fizyczne. Warto zatopić się w przestrzennych dźwiękach i wysmakowanej produkcji. Jestem pełen podziwu dla Igora Szulca. Póki co gratuluję mu ostatniej płyty i czekam na kolejne wydawnictwa sygnowane marką Adre'N'Alin.



Ulubione polskie piosenki (kolejność alfabetyczna):

Adre'N'Alin - Spring Coat
Artur Rojek - Syreny
Grawitacja - W złotej klatce
Fisz Emade Tworzywo - Pył
Julia Marcell - Manners
Król - Szczenię
L.A.S. - Opada mgła
Oxford Drama - Asleep/Awake
Pustki - Po omacku
Skalpel - If Music Was That Easy
Skubas - Nie mam dla ciebie miłości



Płyta Roku - Świat:

Sharon Van Etten - "Are We There"


Pamiętam występ Sharon Van Etten przed The National w Krakowie (luty 2011). Była wtedy tuż po wydaniu swojej drugiej, autorskiej płyty i muszę przyznać, że poradziła sobie przed dość sporą publiką znakomicie. Od tego momentu zacząłem przyglądać się młodej nowojorskiej songwriterce bardziej uważnie i z każdą kolejną płytą doceniałem jej talent kompozytorski oraz łatwość pisania chwytliwych melodii. Swoją czwartą płytą "Are we there" oczarowała mnie już bez reszty. To najbardziej spełniony album w jej dorobku, w którym ckliwe melodie idą w parze z chwytającymi za serce frazami tekstów. Każdy kolejny utwór mógłby być singlem promującym, bo Van Etten udało się tym razem napisać zbiór jedenastu kompletnych numerów. Duża w tym zasługa staroświeckiego brzmienia osiągniętego za sprawą instrumentów sięgających czasów szczytu kariery Patti Smith i tekstów, które są na pozór dość proste, ale po wielokroć trafiają w sedno. Częściej zdarzało mi się w mijającym roku sięgać po nowe albumy Beck'a, The Notwist, The Raveonettes czy Morrissey'a, ale żaden z tych artystów nie nagrał tak urzekającej płyty, jak ta wciąż jeszcze młoda songwriterka (rocznik 1981).



Ulubione zagraniczne piosenki (kolejność alfabetyczna):

Ásgeir - Going Home
Beck - Heart is a Drum
I Break Horses - You Burn
Jessie Ware - Want Your Feeling
Johnny Marr - Easy Money
Lamb - We Fall in Love
Lenny Kravitz - The Chamber
Lykke Li - Gunshot
Morrissey - Smiler with Knife
Sharon Van Etten - Every Time the Sun Comes Up
Sophia - It's Easy to be Lonely
Swans - A Little God in my Hands
The Horrors - I See You
The Notwist - Lineri
The Raveonettes - Killer in the Streets
X Ambassadors - Unsteady