22 stycznia 2014

Skaldowie - Koncert Sylwestrowy w Centrum Kultury Katowice


Jacek Zieliński chętnie robił z fanami zdjęcia


31 grudnia miał miejsce, w Centrum Kultury im. Krystyny Bochenek w Katowicach, koncert zespołu Skaldowie w ramach Gali Sylwestrowej. Po raz drugi miałem przyjemność posłuchać Skaldów na żywo, ale po raz pierwszy w tak dobrych akustycznie warunkach. Sala koncertowa CKK zapełniła się do ostatniego miejsca słuchaczami.

Skaldowie to jeden z moich ulubionych polskich zespołów. Nie tylko stworzyli cały katalog znakomitych piosenek, ale także stali się największymi promotorami góralskiego folkloru, skutecznie wplatając elementy podhalańskie do swoich genialnych piosenek. To oni, wespół z Czesławem Niemenem, zaczęli eksperymentować z muzyką rockową, tworząc polski rock progresywny. Skaldowie wpisali się też w historię polskiego rocka, tworząc piosenki z wykorzystaniem orkiestry symfonicznej. To wszystko składa się na geniusz Skaldów, a współpraca kompozytorska braci Zielińskich dała grunt wielu wybitnym piosenkom.

W Katowicach było wszystko to, z czego znani są Skaldowie: piękne nagrania, okraszone folklorem podhalańskim. Nie było piosenek z ich bardziej eksperymentalnych płyt, ale to akurat nie dziwi, w końcu liczyła się dobra zabawa przy znanych i lubianych piosenkach. Usłyszeliśmy między innymi utwory: "Będzie Kolęda", "Medytacje wiejskiego listonosza", "Cała jesteś w skowronkach" "Prześliczna wiolonczelistka", "Na wirsycku", "Wierniejsza od marzenia", "26 marzenie", "Z kopyta kulig rwie", oraz rzadko wykonywaną piosenkę "Dziś prawdziwych cyganów już nie ma". Skaldom towarzyszyli aktorzy teatralni: Maciej Półtorak, Mikołaj Król, oraz w chórkach Marta Florek i jedna z córek Jacka Zielińskiego - Gabriela. Ten damski chórek był po prostu genialny.

Muzycy wspominali Katowice z humorem. We wspomnieniach przeplatał się Stary Dworzec Kolejowy i ówczesny Hotel Centralny gdzie - były bardzo dobre parówki, a szczególnie woda spod parówek - żartował Jacek Zieliński. Maciej Półtorak pytał o wpływy góralskie pochodzącego z Krakowa zespołu: - Urodziliśmy się w Krakowie ale nasza mama pochodzi z Zakopanego, czyli spod samiuśkich Tater, myśmy tam jeździli na ferie, wakacje, święta i tam nasłuchaliśmy się tych góralskich śpiewów, i to gdzieś w nas wlazło i potem wylazło - wspominał Jacek Zieliński. Maciej Półtorak pytał dalej: - Ale te skale góralskie to trzeba mieć w duszy... - No cóż, kilku kompozytorów zajmowało się przede mną tym tematem, między innymi Karol Szymanowski - dodał Andrzej Zieliński.

Na koncert przybyło głównie starsze pokolenie, jednak nie brakowało ludzi między 20 a 30 rokiem życia. Dla zespołu najmilsze było jednak na pewno to, że sala kipiała od ludzi. Tak się składa że Skaldowie, w tym roku kończą 49 rok działalności, co jest samo w sobie fenomenem. Jacek Zieliński zapytany kiedyś, jaka jest recepta na tak długie granie razem, odpowiedział po prostu: - Trzeba się przede wszystkim dobrać charakterami. Pozostaje tylko pogratulować i życzyć zdrowia i siły do grania. Jak widać słuchaczy nadal nie brakuje.

Marcin Bareła

21 stycznia 2014

Recenzja: Edyta Bartosiewicz - Renovatio


Edyta ostatecznie wróciła. Ten powrót był tak długo zapowiadany i tyle razy przekładany, że ostatecznie straciłem nieco zapał, czekając na nowe piosenki. Myślałem - będzie to będzie, i zwyczajnie zajmowałem się innymi sprawami. Kiedy ostatecznie album "Renovatio" się pojawił - nie szalałem jak przystało na wiernego fana Edyty. Płytę przesłuchałem dopiero teraz.

W moim przypadku potwierdza się pewne mądre zdanie: nie nastawiaj się! No bo przecież po tak długiej przerwie i tak mozolnym dopieszczaniu materiału myślałem, że Edyta wyda co najmniej bardzo dobrą płytę. I "Renovatio" takową by była, gdyby nie fakt, że jest jakościowo nierówna, przy czym druga połowa jest znacznie lepsza, dlatego jest tylko dobrze. Gdyby wywalić zwyczajnie nudne kawałki: "Renovatio", "Rozbitkowie", "Zbłąkany Anioł" i "Niewinność 2013", pozostawiając pozostałe, byłoby krótko, ale znacznie lepiej.

Edyta pozostała w stylistyce popowej i dobrze, chociaż niektóre piosenki są zbyt wygładzone. Taka "Italiano" kończy się świetną partią dętą, a słychać je dobrze dopiero na słuchawkach. Dopiero od zaskakującej, mocno bitowej pieśni "Cień" płyta rozkręca się. Dalej jest już tylko dobrze. Od kominkowej "Madame Bijou" bije gitarowe ciepło, jedna z lepszych ballad Edyty. I wreszcie docieramy do najlepszych dwóch kawałków - "Żołnierzyk" i "Orkiestra tamtych dni". To - jak to mówią Anglicy - vintage Edyta, w najwyższej kompozytorskiej formie. Ta druga - jeśli się dobrze wsłuchać - kołysze w refrenie delikatnym akordeonem, a bas wprowadza w funkowy nastrój. Całość wieńczy przepiękna balladowa suita "Tam dokąd zmierzasz" z bajecznymi partiami klawiszy.

Dobrze, że te lepsze piosenki Edyta zostawiła na drugą część albumu, dzięki temu zamiast obojętności jest radość słuchania. Znakomita artystka nadal tworzy piękne, wzruszające piosenki jak kiedyś. Myślę, że skoro wreszcie mamy nową płytę, kolejne piosenki powinny pojawić się już zdecydowanie szybciej. Będę czekał.

Ocena: 6/10
Wystawił: Marcin Bareła




18 stycznia 2014

Makowiecki - Moizm


Na początku pewna spowiedź: otóż nigdy przedtem nie byłem fanem twórczości Tomasza Makowieckiego. Obok wcześniejszych piosenek typu "Miasto kobiet" moje uszy przechodziły co najwyżej obojętnie. Nie przekonała mnie także płyta "Ostatnie wspólne zdjęcie". Nawrócenie przyszło, kiedy usłyszałem na antenie Trójki piosenkę "Na szlaku nocnych niedopałków". Wtedy już wiedziałem, że chcę mieć najnowszą płytę Makowieckiego (nie obrażając, ale taki jest obecnie oficjalny profil artysty), "Moizm".

Materiał powstawał trzy lata, może dlatego jest to tak spójna płyta pasujących do siebie i nawzajem wypełniających się piosenek. Makowiecki szukał inspiracji między innymi w drewnianym domku na Kaszubach, stąd brzmienie płyty przypomina sielskie letnie popołudnie. Nie było presji czasu, ani wytycznych wytwórni; muzyka powstała w wielu, często przypadkowych miejscach, a materiał nierzadko pochodzi z wielogodzinnego "jammowania", wraz z kolegami z zespołu. Gościnnie zagrali na "Moizmie" Józef Skrzek i Daniel Bloom.

Ten album jest kolejnym dowodem wpływu lat 80. na współczesną muzykę alternatywną i elektroniczną. Wśród instrumentów znalazł się między innymi bardzo modny wtedy syntezator mooga, którego artysta kupił od pewnego muzyka. Skład elektronicznych zabawek, które swoimi dźwiękami urozmaicają "Moizm" wypełniają też kultowy mellotron i wszelkie przeszkadzajki. Stąd, mimo sporej spójności stylistycznej, słuchanie jest specyficzną dźwiękową przygodą, w której żywe instrumenty mieszają się z często nieziemskimi dźwiękami syntezatorów.

Przeważają piosenki z pogranicza elektroniki/downtempo, chociaż jest także mocno taneczny kawałek w postaci singlowego "Holidays in Rome" i kapitalny, trip-hopowy "Ostatni brzeg II" z fantastyczną solówką gitarową i gościnnym udziałem Władysława Komendarka. Artysta wspominał o inspiracjach muzyką francuską (Serge Gainsbourg), ale ogólnie ciągle mam przed oczami, słuchając "Moizmu", skandynawską grupę Royksopp.

Tomaszowi Makowieckiemu trzeba pogratulować odwagi pójścia w swoją stronę. W wywiadach sam przyznawał, że szukał spokoju, minimalizmu w muzyce, i poszukiwania te skutecznie oddał w postaci przestrzennych, klimatycznych piosenek, które na albumie wciągają i wypełniają od pierwszego, do ostatniego utworu. Znakomita płyta!

Ocena: 9/10
Wystawił: Marcin Bareła






15 stycznia 2014

Mela Koteluk - MegaClub Katowice, 15.12.2013


Po raz drugi pojechałem na koncert Meli Koteluk. Artystka przekonała mnie świetnym koncertem w ramach Dni Sosnowca z czerwca 2013. I w tym przypadku było znakomicie, jednak do samego MegaClubu chyba nigdy w 100% się nie przekonam.


Miałbym jak najlepsze wspomnienia z koncertu Meli w Katowicach, gdyby nie występ tzw. supportu, czyli (znanego skądinąd) zespołu Ms. No One. Ów zespół, najwyraźniej w jakiejś głębokiej depresji, daj jeden z najgorszych koncertów świata, w którym nie było krzty ładu i składu. Chyba najlepszym komentarzem były bardzo skromne oklaski po ostatnim utworze. Generalnie nie zapamiętałem z tego koncertu (oprócz bezsensownego hałasu) nic.

Gdy pojawiła się Mela, nastrój powoli zaczął się poprawiać. Jak zwykle zaczęła od długiego intro, by płynnie przejść w repertuar z płyty "Spadochron". Wśród piosenek była jedna kompletnie nowa, mały kąsek zapowiadający drugi album. Artystka zaskoczyła ciekawą interpretacją "Teardrop" z repertuaru Massive Attack i "What Else is There" Royksopp. Była też jej, doskonała zresztą, wersja "Jej ukochanych" Skaldów, z piosenką "Będzie Kolęda".

Występ był urozmaicony wizualizacjami, przedstawiającymi motywy przyrody, pojawił się bajecznie piękny teledysk do piosenki To Trop, ale mniej więcej w połowie koncertu płótno, oddzielające scenę i płytę zostało zerwane i można było przyglądać się muzykom do woli.


Warto na koniec podkreślić, że Mela, jak sama stwierdziła, darzy Katowice szczególną sympatią, bo właśnie tutaj zaczynała i zakończyła trasę, związaną z jej debiutancką płytą "Spadochron". Muzycznie było niemal doskonale, chociaż podczas prezentacji solówek, widać było zmęczenie składu, co zupełnie naturalne po takiej trasie. Dlatego, życząc dużo odpoczynku artystom, życzę im także na 2014 rok inspiracji na kolejne nietuzinkowe piosenki. A Melę Koteluk, z pomocą tego bloga, pozdrawiam!



Tekst: Marcin Bareła, zdjęcia: Sławomir Kruk

12 stycznia 2014

Julia Marcell - Rajzefiber Katowice 05.12.2013


W grudniu miałem przyjemność wysłuchać akustycznego koncertu Julii Marcell, w duecie z Mandy Ping-Pong, czyli Anną Prokopczuk. Minimalistyczny koncert był po prostu rewelacyjny, chociaż o planowanym występie oficjalna strona klubu nie napisała kompletnie...nic!!

To wielka przyjemność po pierwsze usiąść sobie swobodnie, po drugie - być na wyciągnięcie ręki artysty, no i wreszcie delektować się czystą muzyką. Bo w Katowicach nie było laptopa, tylko żywe instrumenty. Julia kapitalnie przeniosła skomplikowane piosenki z płyty "June" na minimalistyczne perełki na pianino (w tym przypadku niezawodnego Korga), a Mandy Ping-Pong sklejała te często surowe interpretacje delikatnymi pasmami swoich skrzypiec.

Podwójna przyjemność z siedzenia tuż pod sceną, to możliwość przypatrywania się muzykom, a ci nie pozostali dłużni - szczególnie Julia szukała kontaktu wzrokowego i to były te, absolutnie przyjemne chwile, kiedy człowiek w duchu jakby bezradności myśli: - Patrzy na Ciebie, może się do niej uśmiechnąć?...Widać było, że Julia świetnie bawi się z koleżanką Anką na scenie, czasem wręcz przednio. Kiedy śpiewając CTRL, nagle Julia "podarowała" kawałek tekstu koleżance, ta nie wiedziała co zrobić (zapewne z zaskoczenia i z faktu, że zapomniała tekstu) i zaczęła mamrotać mmm mmm mmm, więc Julia po chwili również dołożyła swoje mmm mmmm mmmmmmm i w ten niemy sposób przebiegła druga część utworu. Potem Julia Marcell oznajmiła, przepraszając, że ona również zapomniała zwyczajnie tekstu. Fajnie, że zrobiła to z typowym dla siebie wdziękiem, dlatego nikt specjalnie nie miał pretensji, przeciwnie - można było się wręcz ubawić.

Z utworów zaprezentowanych w Rajzefiber kapitalnie zabrzmiała, zagrana mocno na klawiszach, Matrioszka. Oryginalnie to nieco folkowy utwór, a w Katowicach zabrzmiał niemal organowo, epicko. Na koncercie usłyszeliśmy także nowy, jeszcze nieznany utwór. Kiedy autor tekstu nieśmiało zapytał, odkrywszy pierwsze akordy Czyżby trzecia płyta, Julia odpowiedziała jakby niedopowiedzeniem: Czyżby, czyżby...

Chciałbym, zmęczony nieco gitarowym graniem na żywo, słuchać właśnie takich występów, jak ten Julii i Ani w Katowicach. Bo było kameralnie, nastrojowo, zmysłowo i naprawdę można było posłuchać muzyki, a nie hałasu. I nie zmieni mojej opinii uporczywe gadanie osób z tyłu sali, które czasami odbierało pełną przyjemność słuchania, no i które zapewne sprawiało przykrość samym artystom. Dziękuję dziewczyny!

Marcin Bareła