26 lipca 2012

Heineken Opener 2012 - Cz. 2

Prezentuję z przyjemnością obiecaną już jakiś czas wcześniej drugą część relacji z tegorocznego Openera. Pierwszy dzień, jak już niżej napisałem, muzycznie zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, choć nie obyło się bez muzycznych i organizacyjnych wpadek. Kolejny dzień, czyli sobota, 7 lipca był już mniej "obfity" w koncerty wykonawców, którzy wzbudzają we mnie emocje, a perspektywa ich pojawienia się na żywo na scenie ewidentnie przyspiesza tętno. Festiwalową sobotę rozpocząłem od spektaklu "Anioły w Ameryce", na który czekałem z cieknącą ślinką. Na miejscu ślinkę zastąpił cieknący ze wszelkich możliwych stron pot. Namiot, w którym grano spektakl był mocno zabudowany, przez co przepływ powietrza był minimalny. Słońce nie było potrzebne, by wnętrze zamieniło się w nieprzyjemną saunę, pełną zabierających tlen ludzi. Dodatkowo, plastykowe krzesła ustawione w namiocie wrzynały się niemiłosiernie w kręgosłup i drażniły pośladki. Nie mogłem tego wytrzymać, dlatego w przerwie spektaklu (trwał 5 godzin!), po prostu już nie wróciłem do namiotu. A szkoda, bo spektakl o homoseksualistach bardzo udany...
Ponieważ sobotę, 7 lipca spędziłem w dużej mierze na kąpieli w morzu i odpoczynku na pobliskiej plaży Babie Doły, tak wróciłem na teren Festiwalu dopiero o 20.00. Ależ to była miła niespodzianka dla moich uszu, kiedy przed Główną usłyszałem sączące się dźwięki z pogranicza folku i country - czyli zespół Mumford and Sons. Ten kolektyw przesympatycznych ludzi, na który być może nie zwróciłbym uwagi, dał świetny koncert, jeden z lepszych na imprezie. Na Głównej pozostałem, oczekując na nieznanych mi wcześniej The Mars Volta. Po koncercie na Heinekenie już wiem, że nie kupię żadnej płyty tego zespołu. Banda antypatycznych kolesi i ich nieznośne dźwięki spowodowały, że musiałem ewakuować się sprzed Głównej. Zresztą robili to masowo inni. To jeden z tych zespołów, których nadrzędną zasadą jest: im głośniej, tym lepiej. Ale w hałasie nie było słychać krzty pomysłu na piosenkę. Uciekając z The Mars Volta, zawadziłem o elegancką Janelle Monáe, zawitałem do sali "kinowej" i do specjalnego "muzeum", ale bez rewelacji. Wracałem powoli na Main, licząc, że ten koszmar zwany The Mars Volta nie wejdzie na bis. Na szczęście udało się i powoli wdzierałem się jak najbliżej Main, by posłuchać tych, na których tutaj tak naprawdę przyjechałem: The XX. Londyńskie trio we wrześniu (bodaj 10) będzie miało w sklepach już oficjalnie drugą płytę, która nazywa się Coexist. Już nie mogę się doczekać, gdyż poszczególne kawałki, zagrane na koncercie, w tym przepiękne Angels robią pozytywne wrażenie. Chociaż nie powalają tak, jak piosenki z debiutu, czyli XX. Te zabrzmiały na żywo tak, jak miały, czyli nastrojowo i klimatycznie. Oliver Sim w charakterystyczny sposób bujał się z gitarą basową, a Romy Madley-Croft grała minimalistycznie na gitarze. Jamie Smith z kolei całość okraszał bitami. Zespół na scenie zaprezentował się bardzo elegancko. Jest w nich coś nieziemskiego, jakaś taka enigma, otaczają się mgłą pewnej tajemnicy. Wszak nie nawiązują specjalnego kontaktu z publicznością, zachowują powściągliwość na scenie we wszystkich wymiarach, a same ich pieśni są minimalistyczne i bardzo intymne. Szkoda, że tego dnia nie wyszli na bis, ale w kontekście powyższego to nie powinno dziwić. Zepsuli na koncercie dwie piosenki: "Crystalized" i "Fantasy". One przecież najlepsze są tylko w oryginalnej wersji.Jednak co by nie powiedzieć - koncert bardzo dobry, choć ścisk przed sceną także na piątkę. Tak zakończył się mój drugi w życiu i pierwszy od 6 lat Heineken Opener. Dziękuję za uwagę.

Marcin Bareła

Poniżej fragment koncertu Bloc Party dobrej jakości

18 lipca 2012

Heineken Opener 2012

Kolejna edycja Openera za nami, a ponieważ autor posta udał się w tym roku na miejsce wydarzeń, czyli teren lotniska w Kosakowie, tym samym chciałby się podzielić wrażeniami z koncertów. Udałem się na dwa dni festiwalowego szaleństwa, 6 i 7 lipca czyli w piątek i sobotę. Wiedząc jednakowoż o innych aktywnościach Openera, przede wszystkich wystawianym po raz pierwszy spektaklu "Anioły w Ameryce", udałem się na miejsce w piątek odpowiednio (wydawałoby się) wcześnie, by przedstawienie zobaczyć. Niestety, po kilkugodzinnym staniu w ogromnej kolejce okazało się, że miejsc już nie ma, ale ja i inni stojący pod bramką, już w nie najlepszych nastrojach dostaliśmy świetną wiadomość, że być może znajdą się bezpłatne zaproszenia na sobotę. Jednak dłuższy czas nie wiadomo było, ile tych zaproszeń będzie i kto je otrzyma. Później okazało się, że było ich 300, a dostał je ten, kto...był bliżej bramki. W ten sposób na spektakl dostała się tylko garstka chętnych szczęściarzy (w tym także ja), a większość musiała się tak naprawdę obejść smakiem. Bałagan informacyjny towarzyszący całości był jednak porażający. Dlaczego organizatorzy nie przewidzieli tak dużego zainteresowania przedsięwzięciem i nie zorganizowali dla widzów większego namiotu, lub po prostu nie przenieśli spektaklu (obsada m.in. Chyra, Stuhr, Poniedziałek, Cielecka...) pod tent stage, gdzie mieści się nie kilkaset, ale kilka tysięcy widzów, dziwi mnie to ogromnie. Gorycz niezadowolonych festiwalowiczów była w tym przypadku w pełni uzasadniona. Przejdę do wydarzeń już stricte muzycznych. Piątek, 6 lipca był chyba ciekawszym dniem festiwali, aniżeli sobota. Wybór tego, co warto posłuchać był czasem trudny. Rozpocząłem od koncertu Sinusoidal, znakomitego wrocławskiego duetu elektronicznego, który na Talents Stage zaprezentował się z dobrej strony. Byłem do końca i warto było wsłuchać się w mocne bity Michała Siwaka i wyrazisty głos Adrianny Styrcz. Koncert był bardzo dobry, ale czułem spory niedosyt, gdyż zagrali tylko trzy kawałki z debiutanckiej i magicznej płyty Out Of The Wall, jednocześnie sporo improwizowali, co nie zawsze było moim zdaniem trafione (m.in. kiepska wersja Dziwny Jest Ten Świat Niemena). Koniec końców, koncert udany, dodatkowo nie było za głośno i można było usiąść naprzeciwko sceny. Udałem się następnie na Główną, by po raz pierwszy posłuchać Bloc Party. Kawałki z najnowszych płyt nie robią na mnie specjalnego wrażenia, jednak gdy pojawiła się kultowa już pieśń Banquet z debiutanckiej Silent Alarm, zwyczajnie odleciałem w tanecznym odurzeniu. Nie zagościłem jednak na długo na B.P., gdyż miałem tylko pół godziny, by przedostać się do Tent Stage, by posłuchać Nosowskiej, i eklektycznej płyty 8. Chciałem był od początku na tym koncercie, w miarę dobrym miejscu blisko sceny, dlatego Bloc Party się zbyt nie nacieszyłem. Z debiutu słyszałem jedynie z oddali "So Here We Are" i "This Modern Love". Tymczasem koncert Kasi Nosowskiej był jednym z najlepszych na całym festiwalu. Duże wrażenie robiła już sama scena, udekorowana kilkoma warstwami płótna, na których w czasie koncertu pokazywane były wysublimowane wizualizacje. Za tymi płótnami schowani byli także poszczególni członkowie zespołu Kasi, co tylko dodawało magii występowi. To był taki mocno teatralny występ, w którym po wielokroć następowały chwile silnego wzruszenia (najbardziej przy "O lesie"). Podczas tego występu uświadomiłem sobie także, że polska publiczność nie potrafi klaskać w tempo (doszło do tego, że sam perkusista w zespole wyszedł zza szmat i wystukiwał publiczności rytm); dodatkowo klaszcze dla samego klaskania. Są piosenki, jak "Kto", które klaskania raczej nie znoszą, ale i tutaj było miarowe bicie nie wiadomo po co. Ale koncert naprawdę znakomity, Kasia jest wybitną postacią. Z Nosowskiej szybko wróciłem ponownie na Main, by wysłuchać Franza Ferdinanda. Wybawiłem się znakomicie, a szalona solówka perkusyjna na 4 osoby rozwaliła mnie totalnie. FF widziałem już na HO w 2006 roku i muszę przyznać, że zespół daje kopiaste koncerty i potrafi wyjątkowo skutecznie zabawić festiwalową publiczność. Zostałem na Main, by wysłuchać szwedów z The Cardigans grających płytę Gran Turismo, znanych z pieśni Lovefool. Kapela najlepsze dni ma za sobą, jednak koncertowo jest naprawdę znakomita, aczkolwiek publiczność najwyraźniej nie podziela mojego zdania, gdyż pod Main było dość drętwo a teren przed Główną świecił pustkami. A szkoda. Na koniec poszedłem znów pod Namiot, by wysłuchać Julii Marcell, dziewczyny, która ma talent do tworzenia wielkich rzeczy. Przyznaję, że płyty June nie mam, jednak poszczególne piosenki są znakomite. Na koncercie trochę tego nie było jednak słychać. Julia Marcell to nie tylko basista i perkusista, a takie wrażenie można było odnieść. Nie wiem, czy dźwiękowcom Julii zwyczajnie się nie przyspało (wszak było dawno po północy), ale w pewnym momencie nie było w ogóle (!) słychać Korga Julii a skrzypaczka choćby grała na skrzypcach piłą do drewna, i tak pewnie byłaby ledwo słyszalna. Dopiero po czasie w końcu dźwiękowcy dźwignęli nieco suwak "piano" do góry, ale do końca koncertu i tak słychać było głównie perkusję i bas. Wszystko fajnie, gdyby nie to, że Julia to przede wszystkim pianistka. Niestety, na festiwalach liczy się siła dźwięku, co nie zawsze jest korzystne dla artystów nie grających rocka, co było na koncercie Julii dobitnie słychać. Już lepszą jakość muzyki można poczuć na kameralnych koncertach w małych klubach, rozsianych po większych miastach Polski. CDN Marcin Bareła