25 lipca 2011

Morrissey, Kraków Klub Studio 22.07. 2011r.


Dwa lata musieli czekać polscy fani Morrisseya na kolejny (a drugi w ogóle) koncert swego ulubieńca w naszym kraju. Gdyby zapytano mnie w jednym zdaniu jak było odpowiedziałbym: „Pięknie, choć krótko..” Jak bowiem inaczej ocenić 70-minutowy występ ikony brytyjskiej muzyki złożony zarówno z klasycznych kompozycji The Smiths oraz z tego co najlepsze z jego solowej twórczości.

Zanim jednak do głosu doszedł Morrissey na scenie pojawiła się młoda garażowa kapela z Wysp Brytyjskich - The Heartbreaks. Z roli supportu wywiązali się nad wyraz dobrze, choć ich muzyka nie jest niczym odkrywczym i świata nie podbiją. Kapela jakich mnóstwo zwłaszcza na brytyjskiej scenie. Życzę im jednak jak najlepiej, bo mają pewny potencjał, choć przydałyby się bardziej nośne melodie. Zagrali ponad pół godziny na niewielkiej przestrzeni ograniczonej od reszty sceny płachtą z nazwą The Heartbreaks. Miłym akcentem dla polskiej publiczności był z pewnością perkusista ubrany w biało – czerwoną koszulkę z polskim orzełkiem.



W przerwie pomiędzy występami wyświetlono fragmenty archiwalnych programów z brytyjskiej telewizji z lat 70-tych. Teledyski (m.in. Elvis Presley, Sparks, Joe Dolan), wywiady (m.in. Lou Reed ) oraz kiczowate fragmenty telewizyjnych show z tamtego okresu. Jeden z takich fragmentów: Rewiowa historyjka o kobiecie, która chciała stać się wielką gwiazdą piosenki zakończyła okres wyczekiwania na „prawdziwą” gwiazdę tego wieczora – Morrisseya.

Jego wejściu na scenę towarzyszył pisk publiczności oraz czerwone punktowe światła wraz z długim intro, z którego wyłonił się klasyczny utwór The Smiths ”I Want The One I Can’t Have”. Następnie przypomniano nam największe przeboje muzyka z ostatnich paru lat m.in.: „Irish Blood, English Heart”, „You Have Killed Me”, „I’m Throwing My Arms Around Paris”. Nagłośnienie w początkowych fragmentach pozostawiało trochę do życzenia, ale na szczęście szybko się z tym uporano. Zgodnie z niepisaną tradycją towarzyszący Morrisseyowi muzycy mieli na sobie koszulki wyrażające jego przekonania. W przypadku Krakowa pojawił się na nich nadruk Fuck Fur („pieprzyć futro”).



Środkowa część występu to m.in. wspaniale wykonany cover z repertuaru Lou Reeda „Satellite of Love”, kolejne klasyki The Smiths: „There is a Light that Never Goes Out” (w wersji jakby trochę spowolnionej) oraz „I Know It’s Over”. Pojawiła się również premierowa kompozycja „Action is My Middle Name” mająca w sobie singlowy potencjał. Kiedy wyjdzie na płycie na razie nie wiadomo. Ponoć żaden wydawca nie wyraził zainteresowania co do publikacji płyty artysty. Tak przynajmniej donosił parę tygodni temu serwis Pitchfork..

Podstawowy set po niespełna godzinie zakończył pro - wegetariański hymn „Meat is Murder”, w czasie którego klasę pokazali towarzyszący Morrisseyowi muzycy. Psychodeliczna końcówka to przede wszystkim ich popis. Podobnie było w bisowym „First of the Gang to Die”. Mozz nie żałował publiczności uścisków dłoni, a gdy tylko nadarzała się okazja to pozwalał przekomarzać się choćby wtedy, gdy podchwycił skandowanie swojego pseudonimu. Uwielbienie polskich fanów nie zna granic, o czym świadczą również bukiety rzucane na scenę. Zasłużył na nie bez dwóch zdań. Polska czeka na kolejne koncerty, oby jak najprędzej.

Tekst, zdjęcia i wideo: Sławomir Kruk