18 października 2010

Rawa Blues Festival, 9.10.2010r.



Wzrastająca sukcesywnie frekwencja (chociaż ciągle daleko do rekordowych osiągnięć z początku lat 90-tych) oraz zupełnie nowa oprawa sceniczna koncertów (wymieniono oświetlenie sceny, nagłośnienie oraz zamontowano telebim pod kopułą Spodka) to jedna z widocznych innowacji wprowadzonych podczas jubileuszowej 30 edycji Rawy Blues Festival. Największa zmiana nastąpiła jednak w doborze artystów zagranicznych. Irek Dudek po raz pierwszy w historii festiwalu zdecydował się złamać dotychczasową zasadę i zaprosił do katowickiego Spodka ponownie tych wykonawców, których występy zapisały się szczególnie w pamięci sympatyków imprezy.

Koncert gwiazd tradycyjnie jednak rozpoczął występ organizatora stanowiący zarazem promocje jego najnowszej solowej płyty zatytułowanej po prostu „Bluesy”. Nie był to z pewnością łatwy i przyjemny w odbiorze występ, jakiego można się było spodziewać po artyście kojarzonym głównie z popularnego i rozrywkowego wcielenia Shakin’ Dudi. Tym razem Irek Dudek w towarzystwie tria jazzowego zaprezentował bardzo kameralny materiał, który wymagał przede wszystkim uważnego skupienia. Słuchając jego koncertu miałem nieodparte wrażenie, że znacznie lepiej sprawdziłby się w małym zadymionym klubie, aniżeli w ogromnej hali katowickiego Spodka. Nawet różnorodność instrumentarium (gitara, skrzypce, harmonijka ustna) za pomocą którego Irek Dudek ogrywał kolejne utwory nie była w stanie zmienić zastanego obrazu rzeczy.

Znacznie lepiej wypadły za to pozostałe trzy koncerty tego wieczoru. Największy tłum pod sceną zgromadziła Nora Jean Bruso, a jej głos rzeczywiście, tak jak zapowiadali organizatorzy uniósł Spodek. W trakcie jej występu przebywałem akurat w sektorze F i muszę przyznać, że wszystko było słychać idealnie nawet wtedy, gdy Nora śpiewała bez mikrofonu. Jej potężny głos wywarł na mnie ogromne wrażenie, a setlista złożona zarówno z szybkich energetycznych, jak i refleksyjnych numerów z pewnością sprostała rozmaitym gustom publiczności.



Następnie na scenie pojawił się amerykański zespół The Nightcats, który specjalnie na tegoroczną Rawę reaktywował się w najsilniejszym składzie z Rickiem Estrinem oraz z Charlie’m Baty, co dobitnie świadczy o silnej pozycji polskiego festiwalu na świecie. Ta zasłużona grupa łącząca to co najlepsze w muzyce bluesowej z jazzem, swingiem, a nawet rockabilly tworzy naprawdę wybuchową mieszankę. Zdecydowanie najbardziej energetyczny koncert tegorocznej edycji festiwalu. Nogi same rwały się w tan. Do tego masa solówek na wszystkich dostępnych instrumentach, jak i muzycznych przerywników z instrumentalną wersją „Smoke on the Water” grupy Deep Purple na czele. W pamięci utkwi mi także moment z równomierną grą na trzech gitarach jednocześnie trzymanymi za głowami muzyków. Nie lada wyczyn, ale w składzie The Nightcats nigdy nie brakowało wybitnych instrumentalistów.



Równie mistrzowski skład, jak w przypadku The Nightcats przywiózł ze sobą do Katowic James Blood Ulmer, o którym mówi się, że jest jednym z najbardziej oryginalnych gitarzystów od czasów Jimiego Hendrixa. Jego występ zdominowali jednak gitarzysta Living Colour – Vernon Reid oraz harmonijkarz David Barnes, których gra nakręcała pozostałych muzyków przynosząc spodziewaną owację publiczności. W repertuarze James Blood Ulmer’s Memphis Blood feat. Vernon Reid nie mogło zabraknąć bluesowych standardów z „Who’s been talking”, „Spoonful”, „Little Red Rooster”, czy „Evil” na czele, których przyjęcie było zdecydowanie najlepsze.




Tegoroczna edycja festiwalu potwierdziła, że zapotrzebowanie na muzykę bluesową z najwyżej półki wciąż jest spore w naszym kraju. Co prawda podobnie, jak w latach poprzednich nie udało się zapełnić katowickiego Spodka, ale nowe pokolenie fanów bluesa już rośnie dzięki umiejętnie prowadzonej polityce rozwoju festiwalu. Organizatorzy zdecydowali się przed laty wprowadzić bezpłatny wstęp dla dzieci do lat dwunastu, czego efektem jest wielopokoleniowe słuchanie muzyki bluesowej w naszym kraju. Stąd nie dziwi zupełnie obecność w Spodku tak wielu rodzin z dziećmi, jak i młodzieży wychowanej w duchu bluesa przez swoich rodziców. Jedynym mankamentem pozostaje wciąż uboga część gastronomiczna. W godzinach wieczornych trudno wręcz dostać coś ciepłego do zjedzenia. Może dobrym pomysłem na przyszłość byłoby wprowadzenie festiwalowych opasek, bądź też rozbudowa gastronomii poprzez wybranie firmy cateringowej w ogłoszonym przez organizatorów przetargu. Cieszy natomiast zapowiedź wydawania koncertów zarejestrowanych podczas Rawy Blues w formie dvd. Z pewnością będzie to miła pamiątka dla uczestników festiwalu, jak i możliwość pokazania szerszej publiczności, że muzyka prezentowana podczas bluesowego festiwalu nie musi być wcale nudna, a wręcz jest pełna energii i idealna do zabawy co potwierdziły także tegoroczne występy. Do zobaczenia za rok.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

ps. relacje z ubiegłorocznej edycji festiwalu znajdziecie tutaj: http://niebieskagodzina.blogspot.com/2009/10/blues-opanowa-spodek.html

10 października 2010

Oceniamy: Clinic - Bubblegum


Wchodząc do studia nagraniowego muzycy liverpoolskiej grupy Clinic deklarowali – dostaniecie zupełnie świeży materiał nie brzmiący jak typowy Clinic - po czym zabrali się do pracy i przy producenckim udziale Johna Congletona (m.in. Modest Mouse, St. Vincent, George Dorn Screams) zarejestrowali materiał na szósty w swojej dyskografii album, którego efekt końcowy może budzić zrozumiałą konsternację wśród zagorzałych sympatyków zespołu.

„Bubblegum” jest bowiem najbardziej różnorodną i zarazem najbardziej „popową” płytą w dorobku Clinic. Ciężkich przybrudzonych gitar podbitych brzmieniem analogowych instrumentów klawiszowych nie doświadczymy tu zbyt wiele. Całość nowego materiału nie stanowi także jednej spójnej opowieści utrzymanej w zbliżonym klimacie, co charakteryzowało ich dotychczasowe płyty (najbardziej widoczne na albumach „Walking With Thee” oraz „Winchester Cathedral”). Nigdy też tak daleko, jak na „Bubblegum” nie odeszli od swoich post - punkowych korzeni (choć na poprzednim albumie „Do it!” z 2008r. można było usłyszeć niewielkie wpływy jazzu) na rzecz akustycznych brzmień.

Najbardziej zaskoczyło mnie jednak wykorzystanie pulsującej gitary niczym z reggae w przyjemnie snującej się balladzie „Baby”, jak i elementów typowych dla muzyki filmowej w melorecytowanym przez wokalistę Clinic - Ade Blackburna utworze „Radiostory”. Ślady filmowej impresji znajdziemy ponadto w instrumentalnej miniaturze „Un Astronauta En Cielo”, której pierwsze uderzenia gitary przywołują dalekie echa The Decemberists oraz w „Freemason Waltz”, gdzie z kolei słychać wpływy Tindersticks.

Jednakże najlepiej na nowym wydawnictwie Clinic wypadają utwory utrzymane w ich dawnym stylu („Lion Tamer”, „Evelyn”, „Orangutan”). Wśród których moim zdecydowanym faworytem jest kipiący energią oraz mocno dający po uszach za sprawą intensywnie wyeksponowanej partii syntezatorów „Lion Tamer”. Niestety zdarzają się na tej płycie także nic nie wznoszące wypełniacze (w szczególności wymieniłbym tu: „Linda” oraz „Another Way of Giving”), które zaniżają ogólną ocenę jej zawartości.

Sięgnąłem po „Bubblegum” głównie ze względu na młodzieńczy sentyment, jakim darzyłem muzyków tego brytyjskiego kwartetu. Chociaż po raz kolejny nie nagrali materiału na miarę swoich pierwszych trzech albumów (począwszy od „Internal Wrangler”, aż po „Winchester Cathedral”) muszę ich pochwalić za próbę ratowania nadwerężonej pozycji. Lepiej już posłuchać nowego bardziej „wyciszonego” oblicza zespołu, niż kolejnej takiej samej płyty z oklepaną, aż do znudzenia zawartością, czego świadkami byliśmy w ostatnich latach działalności post - punkowców z Clinic.

Ocena: 3,5
Wystawił: Sławomir Kruk

Posłuchaj:




6 października 2010

Oceniamy: Deerhunter - Halcyon Digest



Od Radioheadowego Sailing do Beatlesowskich Memory Boy, nowa płyta Deerhunter przynosi wiele brzmieniowych przywoływań, ale przesłuchiwanie się jej jest przyjemnością porównywalną z odkrywaniem nowych dźwięków. Panowie z Atlanty w Stanach stworzyli prawdziwie ekscytujący, pełen godnych filmów akcji zwrotów album.

Po otwierającej całość piosence, Earthquake, nic by nie wskazywało, że za chwilę przywita nas post-punkowa energia i gitarowy zgiełk; i powiedzmy od razu, że nie ma tutaj przesadnej wirtuozerii instrumentalnej. Deerhunter skupił się na pomyśle na piosenkę, na tyle skutecznie, że krytycy muzyczni, na czele z wpływowym Pitchforkiem, bardzo wysoko oceniają najnowszą propozycję Amerykanów. Brudne, garażowe niemal granie w Basement Scene przeplata się z dopracowanymi, elektroniczno - ambientowymi utworami pokroju Helicopter. Głośne, progresywne kawałki jak Desire Lines zamieniają się w pełne ciepła i bijące prostotą perełki w rodzaju Coronado. Na koniec największa radość dla fanów nieszablonowego grania - ponadsiedmiominutowy miszmasz, He Would Have Laughed.

Zasłużenie nowa propozycja Deerhunter zbiera ciepłe słowa krytyki, bowiem ich nieszablonowe kompozycje, mimo że odwołujące się niewątpliwie do znajomych brzmień, nie tracą nic ze swojej oryginalności i nietuzinkowości. Płyta, która zostanie u nas zapewne niezauważona, dobrze, że jest chociaż Radio Egida.

Ocena: 5
Wystawił: Marcin Bareła

Posłuchaj: