19 sierpnia 2010

Oceniamy: The Radio Dept. - Clinging To a Scheme



To już trzeci album podopiecznych wytwórni Labrador; szwedzkie dziecko nowoczesnego dream popu, grupa The Radio Dept, tym razem postanowiła trzymać się schematu. Na szczęście tylko w tytule...

Nie ma mowy w przypadku Clinging To a Scheme o sztywnej ramie, definiującej od początku do końca zawartość całości, płyta bowiem nie nudzi ani na chwilę, chociaż nowatorska ani odkrywcza specjalnie nie jest. Nie o to w tej lekko rozmarzonej, momentami radosnej muzyce chodzi, tutaj raczej mamy do czynienia z pewnymi emocjami, które ten album przynosi. Emocje odbierane w osobisty sposób ale nieodparcie kojarzące się z wakacyjnymi miłościami. Jest to rzecz dla leniwych, ale zwolennicy szybszych rytmów także znajdą tutaj małe pocieszenie. Najlepiej jednak rozłożyć hamak i w towarzystwie winogron lub innych owoców delektować się tą mieszaniną przyzwoitej, wakacyjnej i nienarzucającej się muzyki.

Na koniec zwracam szczególną uwagę na A Token Of Gratitude, który przebojem przesadnym nie będzie, ale pokazuje The Radio Dept. jako grupę nie tylko chłopców od przebojowych melodii, ale także wkręconych w brzmienie muzycznych rzemieślników. Polecam!

Ocena:4,5
Wystawił: Marcin Bareła

Posłuchaj:

17 sierpnia 2010

Oceniamy: Julian Lynch - Mare



Koniec wakacyjnego milczenia i błogiego lenistwa. Z tego upojnego stanu wyrwała mnie płyta Mare Juliana Lyncha, która na tyle mną wstrząsnęła, że oto jestem przed komputerem i piszę tych kilka zdań. Nieprzypadkowo...

Julian Lynch nie ma nic wspólnego z David'em, lecz jego utwory świetnie pasowałyby do poskręcanych filmów słynnego reżysera. Na Mare mamy do czynienia przede wszystkim z folkiem, czasem w wyraźnie jazzującym stylu, czasem stricte ambientowym. Niemniej jednak, to gitara akustyczna dyktuje tu warunki i jest przez cały czas dominującym instrumentem. Gitara nieco barokowa, niemal rozstrojona, brzmiąca niczym nieużywany już, ogniskowy akustyk. Od czasu do czasu Lynch sięga po elementy jazzowe, co słychać choćby na Ruth, My Sister, ambient z kolei, a konkretnie epokę lat 70 słychać natomiast na Stomper czy Interlude. Słuchając całość odnoszę nieodparte wrażenie obcowania z rzemiosłem Cocorosie, polegającym na rozciągniętych, chóralnych wokalach, ale po uważnym przysłuchaniu się zawartości, chórki owe to dzieło jednego tylko człowieka, Juliana Lyncha. Cocorosie mogłoby być dobrym przykładem posługiwania się nieskomplikowanymi, powolnymi akordami i sennym klimatem, jednak bliżej tutaj całości do Mum czy Bon Iver. Tego ostatniego zdecydowanie najbliżej.

Polecam z całego serca, jedna z płyt wakacji, świetnie uzupełniająca leniwe wieczory, lecz także źródło kontemplacji, skupienia i muzycznej odnowy.

Ocena: 5,5
Wystawił: Marcin Bareła

Posłuchaj:



5 sierpnia 2010

Porcupine Tree, Łódź, Wytwórnia, 17.07.2010r.


Jeden z ostatnich koncertów przed zapowiadaną dwuletnią przerwą to oczywisty powód, aby zawitać do Łodzi i obejrzeć na żywo Porcupine Tree - legendę współczesnego rocka progresywnego. Nie jest to z pewnością przesadzone sformułowanie, gdyż na to miano brytyjska grupa dowodzona przez Stevena Wilsona zapracowała należycie wydając przełomowe dla współczesnego kanonu rocka płyty.

Swoją silną pozycje muzycy Porcupine Tree potwierdzają jednak przede wszystkim podczas koncertów, stąd nie dziwi fakt sporego zainteresowania tym występem, jak i ogromna rzesza oddanych fanów w Polsce, którzy nawet półtorej godziny po koncercie wytrwale czekali na autografy swoich ulubieńców.

Sam występ zapisze się w mojej pamięci przede wszystkim przez gorącą atmosferę (akurat odbywał się w czasie panujących w całym kraju upałów, stąd temperatura w klubie była iście tropikalna) oraz ze względu na niepowtarzalną setlistę, złożoną zarówno z nagrań świeżych z ostatnich dwóch płyt zespołu („The Incident”, „Fear Of A Blank Planet”), jak i dalekich wycieczek w przeszłość, bo kto by przypuszczał, że akurat w Łodzi muzycy Porcupine Tree sięgną po nie grany od przeszło sześciu lat „Pure Narcotic” z legendarnej już płyty „Stupid Dream”. Poza tym usłyszeliśmy także „Hatesong” i „Russia on Ice” z płyty „Lightbulb Sun”, „Dark Matter” z „Signify”, czy nawet „Buying New Soul” z kompilacji „Recordings” z 2001r., gdzie znalazły się odrzuty z sesji do płyty „Lightbulb Sun”.



Upał oraz brak klimatyzacji w łódzkiej Wytwórni spowodował, że organizatorzy wraz z zespołem zdecydowali się podzielić występ na dwa mniej więcej godzinne sety, między którymi nastąpiła dziesięciominutowa przerwa konieczna do przewietrzenia klubu. Schemat obu części był bardzo zbliżony – najpierw usłyszeliśmy parę utworów z ubiegłorocznego albumu „The Incident”, a następnie klasyczne pozycje z dyskografii zespołu, których obecność powodowała najwięcej entuzjazmu wśród bardzo licznie zgromadzonej publiczności.

Skład koncertowy zespołu poszerzył się o dodatkowego muzyka – gitarzystę Johna Wesley’a – co jest już normą w Porcupine Tree. Jego obecność w znacznym stopniu odciążyła Stevena Wilsona w partiach instrumentalnych, dzięki czemu piosenki zespołu mogły zabrzmieć z większym przepychem. Dodatkowo John wspomagał także Stevena w części partii wokalnych (m.in. w „Octane Twisted”) tworząc piękne harmonie wokalne.

Był to mój pierwszy koncert Porcupine Tree, mimo że słucham ich od wielu lat i muszę przyznać, że byłem zachwycony formą sceniczną zespołu – perfekcyjne wykonanie utworów, świetny kontakt z publicznością, spora dawka humoru (po ponownym wejściu zespołu na scenę Steven powiedział do publiczności „I change my shoes, I change my guitar, I change my religion...ops). Widać było, że muzycy bardzo dobrze czują się razem na scenie, toteż atmosfera podczas występu była dosyć swobodna, ale w żaden sposób nie odbijało się to negatywnie na jakości wykonywania poszczególnych utworów. Wręcz przeciwnie drobne żarty między muzykami (zwłaszcza między grającym na klawiszach Richardem Barbieri, a perkusistą Gavinem Harrisonem) pozytywnie nastrajały publiczność do tego stopnia, że uśmiech długo nie schodził z twarzy.



Muzycy Porcupine Tree bardzo lubią polską publiczność (standardowo na klawiszach Richarda pojawił się napis Poland zamiast Roland) i jest to z pewnością odwzajemnione uczucie. Nie mogło zatem obyć się bez ogromnych braw, jak i głośnego skandowania nazwy zespołu. Ponadto Steven Wilson przekomarzał się z publicznością, choćby podczas bisu, gdy otwarcie zapytał zgromadzonych ludzi co chcieliby usłyszeć. Zrobił się wtedy straszny harmider i wzajemne przekrzykiwanie, po czym zespół zagrał i tak, to co wcześniej ustalono. Był to utwór „Trains” – jedyna tego wieczoru piosenka z mojej ulubionej w ich dorobku płyty „In Absentia”. Często kończą nią koncerty, więc spodziewałem się, że mogę ją usłyszeć w Łodzi, ale to co nastąpiło w jej trakcie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Otóż w trakcie tego utworu każdy z członków zespołu pożegnał się z publicznością jakąś sztuczką – Gavin Harrison pokazał trick ze znikającą chusteczką, basista Colin Edwin zagrał temat z „Różowej Pantery”, a Richard Barbieri zaprezentował publiczności jazzujące solo puzonu na swoim zestawie klawiszy.

Porcupine Tree są w rewelacyjnej formie, więc możemy tylko żałować, że przez najbliższe dwa lata nie będzie nam dane ich ponownie oglądać na polskiej ziemi. Od jakiegoś czasu mówi się, że ten okres muzycy planują przeznaczyć na przygotowanie swoich solowych płyt. Oby były jak najlepsze, czego im życzę.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kruk

Więcej zdjęć możecie obejrzeć tutaj: http://www.rockmetal.pl/galeria/porcupine.tree-lodz.10.html